Katarzyna podeszła powoli do obrazu i zamknąwszy go, powróciła do Izabeli uśmiechając się.

– Chciałabym, pani, żebyś odpowiedziała mi na jedno pytanie: Nie kochasz swego męża, czyż nie?

– To nie twoja rzecz, pani! Czy można kochać kozła w nieustannej rui?

– Jeśli takim go widzisz, to znaczy, że wcale go nie kochasz! A eskorta nie jest mi potrzebna. Nie przybyłam tu, aby zostać, i gdyby nie przypadek...

– Doskonale! Skoro więc jesteś gotowa, pójdź za mną!

Księżna skierowała się ku drzwiom, a Katarzyna zawinąwszy się w obszerny, czarny płaszcz wykończony lisim futrem i obrzuciwszy ostatnim spojrzeniem komnatę tchnącą wciąż zapachem miłości, nie zasłane łoże, resztki wieczerzy na stole i tlący się jeszcze żar na kominku, ruszyła za nią.

Kilka chwil później opuszczała książęcą siedzibę małymi, bocznymi drzwiami, udając się do domu Simony Morel.


Wstawał spóźniony zimowy dzień, powoli budzili się ludzie i ich kramy. Katarzyna podążała żwawo przez miasto przykryte świeżym, białym śniegiem czując się lekko i młodo. Nie odczuwała żadnych mdłości i mogłaby się łudzić, że jej odmienny stan był tylko złym snem, z którego gorąca miłość Filipa wybawiła ją raz na zawsze. Tak jednak nie było... Wiedziała o tym i należało pomyśleć o ostatecznym pozbyciu się przeszkody stojącej na drodze ku nowej przyszłości.

W pałacu Simony czekał na nią Van Eyck, chodząc nerwowo tam i z powrotem.

– Gdzie się podziewałaś całą noc?

– Pytasz tak, jakbyś nie wiedział! Gdzieżby? W pałacu!

– Już obawiałem się, że coś złego ci się przytrafiło.

– A nie przyszło ci do głowy, przyjacielu, że spędziłam z księciem noc?

– Noc?... Całą noc z księciem?

– Całą noc! Tej nocy był moim kochankiem jak dawniej, ale to już ostatni raz. Nigdy więcej się nie spotkamy. To było coś w rodzaju ostatecznego pożegnania... A ty, przyjacielu, znakomicie malujesz i to nie tylko to, co znasz dobrze, lecz także i to, czego nigdy nie widziałeś na własne oczy! I podobno powtórzyłeś swój wyczyn w pięciu egzemplarzach!

– W sześciu – poprawił Van Eyck czerwony jak burak.

– Jakże to? Książę powiedział, że w pięciu?

– Namalowałem też jeden taki obraz dla... siebie, lecz nie powiedziałem mu o tym. Przy tych obrazach spędziłem najbardziej upojne chwile w swym życiu. Och, jak cudownie było kreślić zarysy twego ciała, które mój pan opisywał słowami poety. Mój pędzel ożywiany jego wspomnieniami miłości pieścił każdy zakątek twego ciała... Musiałem zachować coś dla siebie! Rodziłaś się powoli pod moimi palcami w pełnym blasku swej urody ze wszystkimi sekretami swej upojnej kobiecości...

Katarzyna nie wierząc własnym uszom, słuchała płomiennego wywodu malarza. Dawno podejrzewała, że artysta darzył ją czymś więcej niż przyjaźnią, lecz nigdy przez myśl jej nie przeszło, że pożąda jej z taką pasją.

– Panie, jeśli chcesz, byśmy nadal pozostali przyjaciółmi, nie wspominaj nigdy więcej o tych portretach. A teraz pozwól, że cię opuszczę. Jutro ruszamy do Brugii. Żegnaj!


Następnego dnia Katarzyna w towarzystwie Waltera i Bérengera przekraczała bramy Lille. Na moście zwodzonym usłyszeli za sobą odgłosy kawalkady i fanfary trąbek, a wkrótce ujrzeli zastęp rycerzy i służących z wielkimi psami. Katarzyna zadrżała. Jeśli bowiem był to książę, to z pewnością będzie starał się ją zatrzymać w Lille, a wtedy księżna nie wypuści jej żywcem.

Nie był to na szczęście książę, lecz konetabl de Richemont i król René udający się na łowy. Konetabl Francji przejeżdżając obok niej uśmiechnął się. Szybko odwróciła głowę i zakryła twarz kapturem. Jeszcze tego brakowało, by spotkawszy ją na burgundzkiej ziemi pomyślał, że przeszła do obozu wroga!

Kiedy ośmieliła się podnieść głowę, kawalkada odjechała na wschód.

Rozdział dziewiąty


PIELGRZYMKA KATARZYNY

Widok Brugii na tle zimowego nieba wyrwał Bérengerowi okrzyk zachwytu i przeciągły gwizd zmarzniętemu Walterowi. Wyłoniwszy się z białej doliny poprzecinanej wstążkami kanałów, królowa Flandrii zbudowana nad wodami Reie podobnie jak jej śródziemnomorska rywalka, Wenecja, na lagunie, wznosiła koronki jasnych budowli, zdających się chować w swych wnętrzach słońce, którego tak często tu brakowało. Książę, dumny ze swego miasta, stopniowo doprowadził do wyparcia strzech i drewna, które zastąpiono kamieniem i różowymi dachówkami strzegącymi ukrytych w nich skarbów od wiecznych pożarów.

Nagle zerwał się wiatr, wzniecając tumany śniegu i piękny obraz zniknął jak bańka mydlana. Podróżni pognali konie w stronę bramy Courtrai, żądni schronienia i ciepłego kąta przy kominku. Wkrótce wszystko, czego pragnęli, ofiarowała im gospoda Pod Koroną Cierniową przy ruchliwej ulicy Wełnianej. W Katarzynie odżyły wspomnienia. Na pierwszy rzut oka nic się tutaj nie zmieniło: jak dawniej lśniąca czystością, w kuchni te same połyskliwe miedziane i cynowe naczynia i te same smakowite zapachy dochodzące z pękatych kociołków. Tylko brzuch imć Cornelisa bardziej się zaokrąglił, lecz na jego twarzy malowało się jakieś zmartwienie.

Frasunek widoczny był zresztą na wszystkich napotkanych twarzach i czuło się, że atmosfera w mieście nie jest taka jak dawniej. Przysłowiowa flamandzka wesołość i rozgardiasz rozbrzmiewający w Brugii przez okrągły rok ustąpiły miejsca szeptom i ściszonym głosom. Jeśli nawet nosy biesiadników kiwających się nad kuflami piwa były jak zwykle czerwone, to jednak ich oczy spoglądały trwożnie i podejrzliwie. Wydawało się, że miasto wstrzymało oddech, jakby na coś czekało...


Katarzyna za radą Van Eycka podała się za niejaką panią Berneberghe d’Armentieres, przybyłą do Brugii z pielgrzymką do kościoła Świętej Krwi w celu uleczenia choroby. Następnego dnia do gospody przybył Van Eyck i zapowiedział, że wieczorem przyjdzie po nią, by zaprowadzić ją do Florentynki.

Pod wieczór, kiedy się zjawił, owinęła się grubym płaszczem, wzięła modlitewnik i ruszyła za nim zasłoniwszy twarz woalką, jak przystało bogobojnej osobie.

– Dokąd zmierzamy? – spytała, gdy oddalili się od oberży.

– Najpierw udamy się do kaplicy. Musimy zachować pozory. Nie wolno nam dopuścić, by ktoś domyślił się prawdziwego powodu twego tu przybycia, a poza tym zwolennicy księcia Filipa nie są tu mile widziani. Z byle powodu można się narazić.

– Dlaczego więc ty, panie, nie przeniesiesz się choćby do Lille?

– Wybrałem Brugię i tu pragnę pozostać. Tutaj wszystko jest inne: inne niebo, inne światło, inne kolory. Wszystko to, czego nie znajdziesz gdzie indziej i bez czego nie mógłbym się obyć. Dlatego stosuję środki ostrożności, które mogą wydać ci się dziwne.

– A ja myślałam, że chodzi głównie o twoją małżonkę?

– Owszem, jeszcze moja połowica... Bóg mi świadkiem, jak bardzo żałuję, żem się ożenił... Lecz nawet gdybym odzyskał wolność, nie mógłbym opuścić Brugii. A oto i jesteśmy na miejscu. Kiedy zapadnie noc, wyjdziemy z kaplicy, by udać się na nasze spotkanie.

W miarę jak nieubłaganie zbliżała się groźna chwila – przerwanie ciąży zawsze było związane z wielkim niebezpieczeństwem – Katarzyna czuła coraz większy strach. Za godzinę, może dwie, jeśli Florentynka nie okaże się taka zręczna, jak o niej mówiono, może przyjdzie już umierać...

Uklęknąwszy przed Najświętszym Sakramentem błyszczącym w konstelacji złota i diamentów, błagała Boga o przebaczenie za świętokradztwo i ochronę boską w tym, co ją miało spotkać...

Ze ściśniętym sercem opuszczała sanktuarium i podążając śladem Van Eycka doszła do pobliskiego kanału, gdzie czekał na nich umówiony człowiek w barce.

– Zawieź nas tam, gdzie wiesz! – rzucił malarz i łódź odbiła od brzegu, ślizgając się bezszelestnie po gładkiej tafli wody. Noc była ciemna, lecz zapalone na małych mostkach i na rogach domów latarnie wystarczająco oświetlały drogę. Wkrótce przewoźnik dobił do brzegu i dwa cienie ruszyły drogą Pieprzową do celu wyprawy.

– Jesteśmy na miejscu! – rzekł malarz zatrzymawszy się przed niskimi, rzeźbionymi drzwiami ukrytymi między zapleczem składu towarów a ogrodowym murem.

Zastukał trzy razy małym miedzianym młoteczkiem i prawie natychmiast drzwi uchyliły się, ukazując ciemny korytarz, gdzie w głębi błyszczało łagodne światło.

– Wejdź, panie, i ty, szlachetna pani – rzekł słoneczny głos z południowym akcentem. Przychodzicie w porę.

Głos należał do około czterdziestoletniej małej kobiety o śniadej cerze i czarnych oczach. Biały wykrochmalony fartuszek przykrywał czerwoną wełnianą sukienkę. Ona sama zdawała się uosobieniem łagodności. Katarzyna, która obawiała się, by Florentynka nie była kimś w rodzaju czarownicy Ratapenady, poczuła, że jej strach ustępuje. Pokój, do którego ich wprowadzono, był równie schludny jak gospodyni. Błyszczał czarno-białą posadzką, świeżo wypastowanymi meblami i miedzianymi naczyniami stojącymi na kominku. Całe wnętrze było przykładem flamandzkiej prostoty i czystości.

– Carlotto, oto dama, o której ci wspominałem – zaczął Van Eyck. – Potrzebuje twojej pomocy!

– Mam nadzieję, że będę w stanie jej udzielić. Połóż się, pani, na tym stole – odparła wskazując na wielki, dębowy mebel stojący nie opodal kominka. – A ty, panie, wyjdź stąd i czekaj w pokoju obok.

Badanie trwało krótko i było całkowicie bezbolesne. Palce Florentynki były zwinne i delikatne. Po skończonych oględzinach znachorka umyła sobie dokładnie ręce ku wielkiemu zdziwieniu Katarzyny, która nigdy jeszcze nie widziała, by ktoś postępował w ten sposób po dotknięciu ludzkiego ciała, poza jej starym przyjacielem, medykiem z Kordoby, Abu-el-Khayrem, i Sarą. Był to dodatkowy plus na rzecz poddanej mistrza Arnolfini.