– Walterze! – burknęła Katarzyna. – Oddaj mi list, a chyżo! Jak śmiesz?...

– A ty, pani, jak śmiałaś? I dlaczego?... Dlaczego?...

– Skoro przeczytałeś list, to już wiesz...

– Nie mogę jednak uwierzyć!... To nierozumne... nie zasługujące...

– bełkotał nieszczęsny giermek z przejęciem, chwyciwszy się za głowę.

– Tymczasem artysta szybko przeczytawszy list spojrzał na Katarzynę z niedowierzaniem.

– To niemożliwe... Chyba nie zamierzałaś?... Spuściła wstydliwie głowę.

– Nie miałam innego wyjścia... Gdybyście nie przybyli w porę, byłoby już po wszystkim...

– Dzięki Bogu! – westchnął z ulgą Jan. – Widzę, że Bóg przysłał mnie tu specjalnie, muszę więc znaleźć sposób, by ci pomóc! Opowiedz mi całą historię, mój chłopcze! Zejdziemy napić się grzanego wina i zamówimy posiłek. W tym czasie twoja pani ubierze się. Obiecaj mi jednak, Katarzyno, że nie będziesz próbować... Zresztą, zabieram sztylet!

– Nie trzeba, Janie... Masz moje słowo. Za chwilę zejdę do was. Powiedz mi jednak, skąd się tutaj wziąłeś. Nie mogę uwierzyć, że zjawiasz się z rozkazu Boga, żeby mnie uratować?

– Jestem tutaj z rozkazu Filipa, by donieść księżnej, że więcej nie pożyczy jej pieniędzy. Ta kobieta to istny worek bez dna. Ma same długi i jeśli tak dalej pójdzie, to zostanie tylko jedno rozwiązanie...

– ...sprzedać księstwo księciu Burgundii, czy tak? – domyśliła się Katarzyna. – No, no, książę ciągle taki sam – dodała z półuśmiechem. A ty, Janie, jak zwykle podjąłeś się niewdzięcznego posłannictwa.

Po wyjściu obu mężczyzn Katarzyna zrobiła pośpieszną toaletę i ubrała się. Odkryła ze zdziwieniem, że jest jej zimno, że jest głodna... i że chce jej się żyć. Nie wiedziała, jaką pomoc miał na myśli Van Eyck, lecz znała jego mądrość, ostrożność i spryt, które to zalety, prócz wielkiego talentu, czyniły zeń jednego z najcenniejszych sług Filipa.

Po niedługiej chwili odświeżona, starannie zaczesana i ubrana dołączyła do dwóch panów oraz Bérengera siedzących przy suto zastawionym stole nie opodal kominka.

Zabrano się do biesiady. Choć Katarzyna nie była łakoma, to jednak tego poranka wszystkie potrawy smakowały jej wyśmienicie. Odkrywała na nowo smak szynki z Ardenne, wspaniałej kiszki świątecznej z ziołami, pienistego mleka i rozpływających się na języku bułeczek ledwo co wyjętych z pieca.

Na koniec smakowano wódkę z borówek, a kiedy napój rozgrzał umysły, biesiadnikom rozwiązały się języki. Van Eyck z niedowierzaniem wysłuchawszy opowieści o tym, co zdarzyło się w Spalonym Młynie, zasępił się i wreszcie zabrał głos.

– Myślę, Katarzyno, że powinnaś udać się do Brugii. Mieszka tam pewna Florentynka, poddana mego klienta i przyjaciela, bogatego kupca Arnolfini. Kobieta ta zyskała potajemną sławę... wybawiając z kłopotu niejedną dwórkę księżnej, którą jaśniepan raczył zaszczycić swymi względami. Jest droga, lecz można oddać się w jej ręce bez obawy.

– Nie możesz teraz wracać do Montsalvy – poparł malarza Walter. – Musisz jechać do Brugii. Kilka tygodni zwłoki nie zaszkodzi sprawie!

– A poza tym drogi górskie są w zimie nie do przebycia – podsumował Bérenger, który nagle zapałał chęcią ujrzenia słynnej Flandrii, o której podróżni opowiadali istne cuda.

– I co ty na to, Katarzyno? – spytał Van Eyck.

Katarzyna ogarnęła całą trójkę spojrzeniem pełnym wdzięczności.

– Co za szczęście mieć takich przyjaciół jak wy!... Pojedziemy do Brugii, i to jak najszybciej!


Dwa dni później czwórka podróżnych opuściła Arion i po tygodniu dotarła do Lille.

– Nareszcie! – westchnął Van Eyck, którego w drodze męczył nieznośny katar.

– Myślałem już, że nigdy nie dojedziemy!

– To przecież jeszcze nie koniec naszej wędrówki – odparła Katarzyna spoglądając na niego podejrzliwie. – Jesteśmy zaledwie w Lille, nie w Brugii!

– Wiem, wiem... Lecz czy nie moglibyśmy się zatrzymać dwa dni... w przeciwnym razie dojadę do domu na noszach i z zapaleniem płuc!

– Dobrze, przyjacielu, chociaż boję się pobytu w Lille i chciałabym jak najszybciej stąd wyjechać.

– Dlaczego? Myślałem, że lubisz panią Simonę Morel i że ucieszysz się ze spotkania z nią.

Ruchem głowy Katarzyna wskazała na wielkie chorągwie z herbem Burgundii, które łopotały na wieżach pałacu, obwieszczając obecność księcia.

– Z nią tak... lecz nie z księciem! Nie chciałabym, by dowiedział się o moim przyjeździe!

– Skąd taki pomysł? – odburknął Van Eyck.

– Bo obawiam się, że ty sam mu o tym powiesz, oczywiście przez przypadek!

Van Eyck poczerwieniał aż po czubek głowy i zdawał się wielce obrażony. – Czy sądzisz, że byłbym zdolny do takich machinacji?

– Nie wiem, lecz przestańmy się kłócić. Obiecaj mi tylko, że uczynisz wszystko, bym nie spotkała się z księciem!

Van Eyck mruknął coś przez zęby, szczelniej owinął się płaszczem postanawiając się poddać.

– Dobrze, już dobrze... Masz moje słowo... lecz pozwól sobie powiedzieć, że to nierozsądne!

Po przejechaniu bramy miasta skierowano się do domu Morelów, który znajdował się niedaleko książęcego pałacu. Pomimo że zapadła noc, miasto nie zamierzało udać się na spoczynek. Wręcz przeciwnie: przygotowywało się do ostatniego święta znaczącego czas Bożego Narodzenia: do obchodów święta Trzech Króli, które miały odbyć się następnego dnia.


Serce miasta oświetlało mnóstwo koszów żarowych. Zewsząd rozbrzmiewały dzwony, wzywając ludność do katedry na wielką, wieczorną uroczystość. W wąskich uliczkach zamieciono śnieg i rozłożono słomę, po której za chwilę miała przejść procesja książęca. Grupki dzieci, które przebrane za króli biegały od domu do domu śpiewając kolędy, obdzielano ciastkami i słodyczami, chętnie wkładanymi przez gospodynie do ich koszyków.

– Oto i dom twojej przyjaciółki – powiedział nagle Van Eyck, wskazując na piękny budynek z rzeźbionymi oknami i czerwono-złotym dachem.

W chwili gdy mieli przebyć przestrzeń, która ich od niego oddzielała, niedaleko odezwała się fanfara trąbek. Katarzyna odwróciła głowę i ujrzała, że bramy pałacu książęcego otworzyły się, uwalniając morze świateł i dźwięków, po czym zobaczyła pochód trębaczy dmiących w długie, srebrne trąbki, ubranych w aksamitne stroje z wyszywanym herbem książęcym, udających się do Notre Dame, by uczestniczyć w poświęceniu wody, na pamiątkę chrztu Chrystusa, oraz złota, kadzidła i mirry na pamiątkę Trzech Króli.

Zgromadzony tłum oddzielił Katarzynę od towarzyszy i zepchnął w róg placu, skąd mogła oglądać rzekę złota, purpury i światła, zastępy paziów, giermków, panów i dam, a wśród nich samego księcia Filipa.

Szedł pieszo trzymając księżnę Izabelę za rękę. Jak zwykle odziany był na czarno, a na jego piersi lśnił łańcuch z diamentów, pereł i rubinów dopasowany do wielkiej agrafki błyszczącej przy berecie. Katarzyna pomyślała, że nic się nie zmienił od czasu ich dramatycznego spotkania pod murami Compiegne. Może trochę schudł... wydawał się bardziej wyniosły, bardziej pewny siebie i swojej władzy. Wtedy miała przed sobą tylko księcia Burgundii. Teraz był księciem, którego na dworach Europy nazywano coraz częściej wielkim księciem Zachodu. Patrząc zaś na jego małżonkę, Izabelę Portugalską, odnosiło się wrażenie, iż nosi książęcą koronę, jakby to była korona cierniowa.


Wybuch entuzjazmu powitał książęcą parę. Człowiek stojący nie opodal Katarzyny, zbudowany jak drwal, wykrzyknął gromkie „Hura”, a po nim „Niech żyje nasz dobry książę, niech żyje nasza dobra księżna!”, że aż zadrżało powietrze. Filip odwrócił głowę, szukając właściciela tak mocnego gardła.

Ale nie dane mu było nigdy go poznać, gdyż jego zimne spojrzenie, błądząc nad falującym morzem głów, zahaczyło o konia i jeźdźca... i nagle zamarło, a przez jego plecy przebiegł dreszcz. Katarzyna, nie mogąc się ani ruszyć, ani odwrócić własnego wzroku, zobaczyła, jak lodowato-niebieskie oczy ożywiło zaskoczenie i niedowierzanie, a potem radość. Wtedy zrozumiała, że została rozpoznana, wpadła w panikę, chciała uciec, lecz tłum naciskał coraz gęściejszy i nie mogła się ruszyć pożerana wzrokiem księcia, który kiedyś tak ją kochał...

Zaskoczony książę mimowolnie zatrzymał się, wypuszczając dłoń małżonki, która z kolei starała się odgadnąć przyczynę jego zachowania. Katarzyna, czerwona aż po czubek głowy, musiała znieść ciężar dwóch spojrzeń, a potem wielu innych.

Wśród tłumu rozległy się szmery, nad którymi i wziął górę pogardliwy głos księżnej:

– Chodźmy, panie! Czekają na nas!

Książę z żalem ujął dłoń żony i oddalił się, a jego śladem ruszył błyszczący, różnokolorowy pochód, który wkrótce zniknął Katarzynie z oczu. Za książęcą parą przeszli król René i konetabl de Richemont, który przybył pertraktować na temat okupu za królewskiego więźnia.

Dopiero kiedy zniknął ostatni tren, ostatni dworzanin i tłum rozstąpił się, Katarzyna mogła dołączyć do towarzyszy. Oczywiście przenikliwemu spojrzeniu Van Eycka nie uszło niedawne zajście.

– Rozpoznał cię, czyż nie?

– Bez wątpienia! Nie mogę tu zostać, Janie! Wolę las, wilki, zimno, niż zostać tu minutę dłużej! Pomóż mi opuścić miasto, przyjacielu!

– Jakże ja miałbym pomóc ci wyjść? Bramy są zamknięte i wierz mi, że rozkazy są ścisłe, by pozostały zamknięte przez cały czas trwania uroczystości! Chcesz narażać niewinnych ludzi, bo obawiasz się... właśnie, czego właściwie się obawiasz? Że zostaniesz zatrzymana? Nie zrobiłaś nic złego! Że książę będzie próbował się z tobą spotkać? Przecież nie wie, gdzie zatrzymasz się na noc! Uwierz mi! Pozwól, bym zaprowadził cię do twej przyjaciółki, Simony Morel. Znajdziesz tam odpoczynek, którego zarówno ty, jak i ci chłopcy potrzebujecie nade wszystko. Ja zaś po ceremonii udam się do pałacu zdać relację z mej misji. A jutro, skoro tylko otworzą bramy, opuścimy Lille...