– Ranny wilk potrzebuje swej nory, by lizać rany. Arnold de Montsalvy wierzył we mnie... może nawet mnie kochał... Lecz dowiedziawszy się o moim zamęściu, przestał we mnie wierzyć... gdyż zrozumiał, że nie jestem Tamtą! Odjechał przeklinając moje imię! Możesz wracać do domu, pani! Tam go odnajdziesz...

Claude otworzyła drzwi i wyszła z kaplicy. Wszystko się skończyło. Zwycięstwo Katarzyny było całkowite, toteż jak na skrzydłach ruszyła w drogę powrotną za kobietą w czerwonej sukni, która pojawiła się w kaplicy niczym wróżka. Jej radosna mina uderzyła dwóch chłopców smętnie siedzących na schodach pod uważnym okiem służącego. Z dziecinną lekkością ucałowała jednego i drugiego ku wielkiemu oburzeniu służącego.

– Czy to znaczy, że wygraliśmy? – spytał Walter, poczerwieniawszy jak burak od pocałunku swej pani.

– Całkowicie! Wracamy do domu! Pan Arnold na nas czeka! Nowina ta spowodowała wybuch entuzjazmu pazia, który od dawna tęsknił za swoimi owerniackimi górami, swoją rodziną... i swą śliczną kuzynką Hauvette. Ale Walter, którym kierowały inne emocje, powstrzymał grymas niezadowolenia.

Myśl o spotkaniu pana de Montsalvy, za którym nie przepadał, wcale nie była mu miła. Był jednak zbyt oddany i przywiązany do Katarzyny, by myśleć o rozstaniu z nią, o powrocie do studenckiego życia i do przerwanych studiów w Paryżu. Uśmiechnął się kwaśno, zostawiając dla siebie niezbyt wesołe refleksje. Pan Arnold może i na nich czekał... nie wiadomo tylko, w jakim nastroju... Ostatnie stosunki z żoną nie pozwalały spodziewać się dobrego przywitania...

– Czy wyruszymy jeszcze dzisiaj? – spytał Bérenger z cichym westchnieniem nadziei.

– Zatrzymamy się tu jeszcze trzy lub cztery dni, by podziękować Bogu, że pozwolił nam doprowadzić do końca nasze misje, i nabrać sił przed ruszeniem do domu. Droga do Montsalvy jest długa i ciężka...


W Wigilię Katarzyna udała się do katedry, by błagać Boga o przebaczenie za grzechy. Wylanie potoku okropieństw, goryczy i historii nocy w Spalonym Młynie do anonimowego ucha księdza, do którego należał niewyraźny zarys profilu i dychawiczny oddech, zrobiło jej tak dobrze jak zbyt pełnemu żołądkowi zwymiotowanie przepełniającej go treści. Z lżejszym sercem udała się ze swymi chłopcami na pasterkę. Uczestniczył w niej cały dwór Elżbiety Luksemburskiej, do którego fałszywa Joanna już nie należała...

Lecz ani przepych odświętnych strojów, ani blask klejnotów nie przyciągał jej wzroku. Pragnęła tylko jednego: odnaleźć spokój domowy, śmiech dzieci i cieniste ostępy Lasu Kasztanowego, kryształowe strumienie i ostre zbocza ukochanej Owernii... tylko tam ciążące wspomnienia mogły ulecieć porwane wiatrem od gór...

Ale Bóg widocznie postanowił nie zakończyć jeszcze jej udręki. Kiedy bowiem następnego dnia rankiem chciała wstać z łóżka słysząc Anioł Pański, nagle zrobiło się jej niedobrze, w głowie się zakręciło, serce zaczęło walić jak szalone i straszliwe mdłości zawładnęły jej ciałem...

Kiedy niedomaganie minęło, usiadła na łóżku jak porażona gromem, nie mogąc się poruszyć i wybuchnęła szlochem.

A więc jednak nie było jej dane wrócić do Arnolda!... Ani teraz... ani nigdy!... Potworne zajścia zaaranżowane przez Paniczyka w Spalonym Młynie zostawiły swój ślad. Katarzyna znajdowała się w stanie odmiennym...

Rozdział siódmy


WYSŁANNIK NIEBIOS

Łagodnie i z pewnym rodzajem czułości Katarzyna wyciągnęła sztylet z aksamitnej pochwy. Krogulec wyrzeźbiony na rączce odnalazł swe miejsce w zagłębieniu dłoni. Był to jej stary przyjaciel... wierny towarzysz czarnych dni i niebezpiecznych chwil. Często, gładząc u paska jego znajomy kształt, przepędzała strach odzyskując odwagę, gdyż był jej ostoją, jej ostatnią szansą... Jednak tamtej okropnej nocy w Spalonym Młynie nie miała go u boku, ponieważ go zapomniała... Dzisiaj przyszło jej prosić go o największą... ostatnią przysługę, której wtedy nie mógł jej oddać...

Blady promień słońca, jak gwiazdka śniegowa, tego dnia Bożego Narodzenia rozbłysł na błękitnym ostrzu, którego dotknęła drżącą dłonią. Nie bała się. Ze śmiercią spotkała się już wiele razy w życiu i stała się jej znajoma. Zadając sobie śmierć, uniemożliwi zbawienie duszy, lecz to już jej nie obchodziło. Nieskończona sprawiedliwość, Bóg, czyż nie jest równocześnie nieskończonym miłosierdziem? Poza tym ginąc z własnej ręki, ochroni Arnolda przed dokonaniem zbrodni, a była przekonana, że pan de Montsalvy nie oszczędzi żony zbrukanej do tego stopnia. Być może – i taką żywiła nadzieję – przebaczyłby gwałt, lecz nie przebaczy jego żywego dowodu...

O ileż łatwiej byłoby umierać w Montsalvy.. Ale jak tam wrócić z owocem hańby, który zalągł się podstępnie w jej ciele? Jak ucałować Michała i małą Izabelę ustami zbezczeszczonymi przez tyle plugawych ust?... Jak spojrzeć w oczy mężowi i tym wszystkim poczciwym mieszkańcom Montsalvy, którzy z czułością nazywali ją „naszą panią” i szanowali ją jak prawdziwego anioła?...

Najlepiej będzie, jeśli odejdzie teraz... natychmiast, tego bożonarodzeniowego poranka, najpiękniejszego i najradośniejszego dnia w roku... Jej dusza uleci do Boga... do Boga, który zna jej cierpienia i nie odepchnie jej na pewno!...


Spokojnie uklękła na posadzce do ostatniej żarliwej modlitwy, polecając Panu wszystkich, których kochała bardziej niż siebie samą. Następnie rozczesała włosy i napisała list do Waltera, zaklinając go, by nie podążał jej śladem, po czym, odziana jedynie w białą koszulę z surowego lnu, rozciągnęła się na łożu, chwyciła sztylet pewną ręką, zamknęła oczy i uniosła dłoń...

Gwałtowne pukanie zawiesiło w powietrzu śmiertelny gest, zatrzymując dłoń gotową zadać cios prosto w serce...

– Katarzyno!... Pani Katarzyno!... Obudź się!... Ktoś chce się z tobą widzieć!... Otwórz, proszę!...

Nie odpowiedziała od razu, lecz jej ramię powoli opadło wzdłuż ciała. Życie, za pośrednictwem tego młodego i wesołego głosu, wzywało ją tym mocniej, iż zdawało się zwiastować dobrą nowinę... I choć nie wiedziała, co dobrego mogło ją spotkać w chwili obecnej, zapomniała, że pragnie umrzeć...

Może dlatego, że tak naprawdę wcale nie chciała umierać, że śmierć traktowała jak zło konieczne, a umiłowanie życia, jakie nosiła w sobie, kazało jej mieć nadzieję aż do ostatniej chwili, że stanie się cud... cud, którego wzywała podświadomie.

Chciała przemówić, spytać, kto przyszedł, lecz żaden dźwięk nie dobył się z jej gardła. Tymczasem Walter naciskał niecierpliwie:

– Pani Katarzyno!... Pani Katarzyno!... Nie słyszysz? Jeszcze śpisz? Przyprowadziłem przyjaciela...

Przyjaciela?... Skąd tu przyjaciel?... Jednak to magiczne słowo tak na nią podziałało, że wyskoczyła z łóżka upuszczając sztylet, który z tępym łoskotem upadł na posadzkę, podbiegła boso do drzwi i otworzyła je z rozmachem.

– No, wreszcie! – powitał ją giermek. – Zobacz sama, Katarzyno! Mam nadzieję, że nie skłamałem! To chyba przyjaciel?...

Na widok człowieka stojącego w ciemności korytarza, którego czarną sylwetkę i skomplikowane nakrycie głowy widać było w świetle rzucanym przez szparę w drzwiach, Katarzyna zamarła...

Nowo przybyłym był Jan Van Eyck...

Oboje równocześnie rzucili się sobie w ramiona, ściskając się z braterskim entuzjazmem, który nie pozostawił najmniejszej wątpliwości młodemu de Chazayowi co do intensywności wzajemnych uczuć tych dwojga.

– To naprawdę pani?...

– To naprawdę pan?...

Tylko takie okrzyki słyszał giermek.

Słynny malarz, pokojowiec księcia Filipa Burgundzkiego, a najczęściej jego nieoficjalny wysłannik w delikatnych sprawach, Jan Van Eyck był istotnie jednym z najstarszych przyjaciół Katarzyny. Poznała go będąc królową Brugii i uwielbianą kochanką Filipa...

W tamtych czasach Jan namalował wiele portretów Katarzyny, lecz ostatni namalował niedawno... z pamięci. Było to wyborne Zwiastowanie, które ozdabiało kaplicę pani de Montsalvy...

Ich poprzednie spotkanie odbyło się dwa lata temu w pewną burzową noc w przytulisku w Roncevaux, gdzie Katarzyna i jej towarzysze pielgrzymi zatrzymali się w drodze do Compostelli. Wtedy Jan Van Eyck przybył, by porwać Katarzynę do księcia Filipa. Lecz ona, tropiąc swego kapryśnego męża, wymknęła się staremu przyjacielowi, który zagroził jej wolności.

Malarz nie miał jej tego za złe i teraz czule ściskał ją w ramionach jak ojciec, który odnalazł dziecko marnotrawne.

– Kiedym usłyszał na dole, jak ten młody człowiek prosi o gorące mleko dla pani de Montsalvy, nie mogłem zrazu uwierzyć własnym uszom! – krzyczał śmiejąc się i płacząc zarazem, co było niespotykane u tego spokojnego i zimnego mężczyzny. – Co porabiasz w Luksemburgu? Pozwól, niech ci się przypatrzę!

Cofnąwszy się, trzymał ją za ramiona, toteż ślady jej łez nie uszły jego uwagi. Powtórzył więc swoje pytanie marszcząc brew.

– Co robisz u popleczniczki Burgundii? Czyżbyś znowu przypadkiem poszukiwała swego niepoprawnego męża?

– A co ci pozwala o tym sądzić, panie?

– Twoje czerwone oczy...

– Wiem, że nigdy go nie lubiłeś – przerwała Katarzyna. – Lecz nie tylko on potrafi wycisnąć z mych oczu łzy. Zresztą wiem, gdzie jest: u nas w Montsalvy! W Montsalvy! I właśnie dzisiaj miałam do niego wyruszyć!...

Mówiła szybko i z przekonaniem, lecz Walter, który wszedł do pokoju za malarzem, zauważył sztylet leżący na grysowej posadzce, zauważył list oparty o żelazny świecznik, a ponieważ był adresowany do niego, wziął go, przeczytał... z jego ust dobył się okrzyk gniewu.

– A więc, chciałaś to zrobić! Pomimo danej mi obietnicy!... Panie!

– krzyknął, rzucając się w stronę Van Eycka i wciskając mu list Katarzyny w dłonie. – Przeczytaj, panie, i dowiedz się, w jaki sposób twoja przyjaciółka chciała nas opuścić!