Po trudach wędrówki błotnistymi lub zaśnieżonymi drogami miasto uprzątnięte na święta Bożego Narodzenia wydało się wędrowcom niezwykle czyste. Wszędzie suszyło się pranie na wietrze, gdyż zwyczaj zakazywał prania pomiędzy Bożym Narodzeniem a Trzema Królami. Można było sobie wyobrazić, jak w domach, z których dolatywały zapachy gorącego chleba i ciast, krzątają się gospodynie, a twarze napotkanych ludzi wyrażały zadowolenie, którego podróżni dawno już nie widzieli. Arion, dobrze chronione za swymi potężnymi murami i strzeżone przez silne oddziały księżnej, sprawiało wrażenie ciepłej wyspy na oceanie lodowym.

Oberże były na podobieństwo miasta. Ta, którą wybrała Katarzyna, niedaleko kościoła Świętego Donata, miała świeżo wymalowane drzwi ukryte w nagich gałęziach dereni. Pokoje były czyste i wygodne, a gościom dostarczono ciepłej wody do mycia się i gorącego kapuśniaku, jak też dobrego mozelskiego wina. Łóżka były wygodne, pościel zaś biała i pachnąca suszonymi ziołami. Od czasu wyruszenia w drogę podróżni po raz pierwszy spali jak zabici.

Następnego dnia przed południem udali się do zamku. Katarzyna po spokojnej nocy czuła się inną kobietą. Włożyła fioletową suknię i płaszcz z szerokimi rękawami podbity futerkiem z łasicy, a na głowę toczek z tegoż futra ozdobiony długim piórem przypiętym złotą broszką z ametystami. Walter i Bérenger wyszczotkowani i wypucowani jak należy jechali za nią. Na widok tak dostojnego towarzystwa żadnemu z łuczników trzymających straż przy barbakanie nie przyszło do głowy, by zabronić wstępu do zamku nieznajomym przybyszom.

Obyczaje w Luksemburgu odznaczały się wielką prostotą i Katarzynie bez trudu udało się uzyskać zgodę na audiencję u księżnej. Po krótkim oczekiwaniu w holu z szerokimi, kamiennymi schodami, służący wielki jak szafa i brodaty jak sam Noe wskazał Katarzynie drogę, nakazując paziowi i giermkowi, by zaczekali. Zaprowadziwszy ją do przedpokoju, przekazał gościa tęgiej kobiecie ubranej jak zakonnica z tą jednak różnicą, że suknię miała w ostro-czerwonym kolorze, a na szyi kilka złotych łańcuchów.

Kobieta zmierzyła Katarzynę od stóp do głów z taką podejrzliwością, że ta powzięła obawę, czy aby za chwilę jej nie przeszuka. Widocznie jednak egzamin wypadł pomyślnie, gdyż uśmiechnęła się uprzejmie i uczyniła znak, by nieznajoma szła za nią. Kobiety ruszyły przez salę udekorowaną sztandarami i wkrótce weszły do kaplicy, gdzie za sprawą żółtych i różowych witraży oraz setki płonących świec panowało przyjemne, złociste światło.

Księżna klęcząca na poduszkach z niebieskiego weluru przed pięknym obrazem Matki Boskiej pędzla Klausa Slutera oczekiwała na gościa oddając się modlitwie.

W wieku czterdziestu sześciu lat Elżbieta z Gorlitz, córka Jana Luksemburskiego, księcia Gorlitz, i wnuczka cesarza Karola IV, nie zachowała śladów dawnej piękności. Przytyła od zbyt obfitego jedzenia i z ledwością mieściła się w sukience z fioletowego aksamitu.

Ta tłusta kobieta była bardzo ważną osobistością, prawie o znaczeniu strategicznym, w tym zakątku Europy. Jej pierwsze małżeństwo z Antonim Brabanckim, bratem księcia Burgundii, Jana bez Trwogi, uczyniło z niej ciotkę Filipa Dobrego. Jednak jej drugie małżeństwo z bratem Izabeli Bawarskiej, dawnym biskupem Liege, Janem bez Litości, uczyniło z niej ciotkę króla Karola VII. Co zaś do jej księstwa, wciśniętego pomiędzy Francję i Burgundię, wiedziała doskonale, że książę Filip się nim interesuje, ten sam Filip, który bez żadnych skrupułów oskubał jej kuzynkę Jacqueline Bawarską, hrabinę Holandii, i doprowadziwszy ją na skraj nędzy stał się przyczyną jej szybkiej śmierci. Elżbieta starała się więc utrzymywać z nim dobre stosunki, chociaż wcale go nie lubiła, gdyż był jedynym wystarczająco silnym człowiekiem mogącym zagrodzić drogę apetytom drugiej gałęzi Luksemburgów, hrabiów Saint-Pol, i ich bratu, groźnemu panu de Beaurevoir, którego nienawidziła z całego serca.

Katarzyna złożyła ukłon, a księżna przeżegnawszy się wstała i spojrzała na nieznajomą bez większego zainteresowania.

– Powiedziano mi, że jesteś hrabiną de Montsalvy – rzekła wreszcie. – Mieliśmy tu kogoś ostatnio o tym nazwisku... Czy jesteście krewnymi?

Katarzyna zamarła.

– Sądzę... pani... że chodzi o mojego męża. Jest ranny i chory... i muszę go odnaleźć! To przyczyna audiencji, o którą śmiałam cię prosić. Czy Wasza Cesarska Mość może mi powiedzieć, gdzie mam go szukać?

Elżbieta żachnęła się.

– A skąd ja mam to wiedzieć? Był tutaj kilka tygodni temu, lecz nie zagrzał miejsca dłużej niż trzy dni. Potem wyjechał po pewnym dosyć przykrym zajściu. To prawda, że przybył w samą porę, by wziąć udział w zaślubinach...

– W zaślubinach?... W czyich zaślubinach? – krzyknęła Katarzyna zapominając o etykiecie, która zabraniała indagować księżniczkę. Lecz ta nawet tego nie zauważyła, bowiem piękna kobieta szukająca męża zaczęła ją intrygować.

– Ależ... mojej siostrzenicy, Dziewicy Francji... Joanny d’Arc du Lys, która niedawno wyszła za pana Roberta des Armoises!

Katarzyna nie mogła uwierzyć własnym uszom.

– Czy mogę prosić Waszą Cesarską Mość, by zechciała powtórzyć, co miałam honor przed chwilą usłyszeć? – spytała odzyskawszy dech.

– Co takiego? Że święta Dziewica, cudownie uratowana od stosu, połączyła się z dzielnym rycerzem i że...

– Wydawało mi się, że Wasza Wysokość rzekła: „moja siostrzenica” – przerwała Katarzyna zuchwale.

Księżna zareagowała na tę bezczelność z wyraźnym niezadowoleniem, lecz nieoczekiwanie z niezwykłą uprzejmością jęła dawać wyjaśnienia.

– Powiedziałam to i mogę powtórzyć, ile razy zechcesz, pani! To biedne dziecko, które ledwo opuściło więzienie, dokąd wpędziła je ludzka niegodziwość, powierzyło mi sekret swego urodzenia... sekret wyjaśniający wszystko: przyjęcie króla w Chinon, powierzone jej armie, jej wielkość i autorytet...

– Ach!... Więc to wszystko wyjaśnia?...

– Oczywiście! Oto co szepnęła na ucho królowi w czasie ich pierwszego spotkania: że jest jego siostrą, co prawda z nieprawego łoża, lecz prawdziwą siostrą!

– Jego siostrą! Tak zwyczajnie! – oburzyła się Katarzyna, której nagle zachciało się śmiać z powodu głębokiego przekonania brzmiącego w słowach rozmówczyni.

– Po prostu! Córką królowej Izabeli i pewnego wielkiego pana, wychowywaną potajemnie przez dobrych ludzi na zlecenie ich władcy! W tym czasie królowa nie utrzymywała żadnych stosunków z tym biednym, szalonym Karolem VI. Czuła się samotna i znalazła pocieszenie bez trudu. Nie mogła jednak przyznać się, jaki był owoc związku. Wtedy...

Nie!... Tego nie można było dalej spokojnie słuchać!

– Joanna córką Izabeli? – wybuchnęła Katarzyna. – Tej ladacznicy Izabeli? Anioł zrodzony z błota? I ta awanturnica uważa się za Dziewicę, najświętszą istotę, jaką Bóg kiedykolwiek stworzył oprócz Maryi? I Ludzie wierzą w te podłe kłamstwa, w tę niegodną mistyfikację? Ludzie tacy jak ty, pani?

– Hrabino! Ja zabraniam!...

– Niczego nie możesz mi zabronić! Nie jestem poddaną Waszej Wysokości! Jak taka wielka księżna jak ty, pani, wnuczka cesarza mogła dać wiarę podłej infamii?

– Dałam wiarę prawdzie! Joanna przybyła tu w eskorcie ludzi, którzy dawniej ją znali i zaręczyli o jej osobie! Dlaczego miałam im nie I uwierzyć? Jesteś, hrabino, wielce nieostrożna przychodząc tu, by rzucić mi bezczelne dementi i zasiać niezgodę!

– Nie jest moim celem sianie niezgody, księżno! Widzę jednak, że ta kobieta potrafiła wspaniale cię omotać, Lecz mnie, klnę się przed Bogiem, nie zdoła przekonać! Powiedz mi jeno, gdzie się znajduje, a ja już wyduszę z niej całą prawdę!...

Księżna pokraśniała na twarzy z oburzenia. Katarzynie przeszło przez myśl, czy nie wydaje na siebie wyroku śmierci, lecz w tej materii nie miała już nic do stracenia. Tymczasem Elżbieta rzekła podniesionym głosem:

– Nie musisz daleko jej szukać! Joanna jest tutaj! Lecz przysięgam, że nie wyjdziesz stąd, zanim nie oświadczysz, że skłamałaś, że starałaś się oszkalować moją protegowaną, i to przez zwykłą zazdrość opuszczonej żony! Twój mąż...

– Wasza Wysokość! Zostawmy hrabiego de Montsalvy w spokoju! – przerwała Katarzyna – i pozostańmy przy tej kobiecie. Jeśli jest tutaj, błagam Waszą Wysokość, każ ją tu przyprowadzić, w to miejsce przeznaczone dla modlitwy, niech przede mną powtórzy, co tobie mówiła!

– Niech tak będzie!

Elżbieta de Gorlitz klasnęła w dłonie. W drzwiach kaplicy ukazała się tęga kobieta, która przyprowadziła wcześniej Katarzynę.

– Pani des Armoises powinna być w zbrojowni – rzekła do niej po francusku. – Przyprowadź ją tutaj, Batyldo!

– Czy mogę prosić o jedno? – spytała Katarzyna. – Czy mogę mieć nadzieję, że moje nazwisko nie zostanie wymienione w jej przytomności? To mogłoby ją ostrzec!

– Zgoda. Lecz wiedz, że córka Boga nie musi się strzec! – odparła księżna z mieszaniną wyższości i pogardy.

W kaplicy zapadła cisza. Księżna porzuciwszy swego gościa, ponownie uklękła przed ołtarzem i zagłębiła się w modlitwie. Katarzyna patrzyła na nią z uczuciem zawodu. Czego innego spodziewała się po tej tak wpływowej kobiecie. Z jakąż łatwością, z jaką straszną naiwnością księżna dała wiarę awanturnicy! Uczyniła z prostej wiejskiej dziewczyny księżniczkę! Co za brak wiary, co za szaleństwo!

Odgłos energicznych kroków za drzwiami wyrwał ją z gorzkich rozmyślań. Drzwi otworzyły się i stanęła w nich młodzieńcza postać odziana po chłopięcemu w niebieskie aksamity i białe satyny. Kiedy jednak postać ta stanęła w kręgu światła, Katarzyna cofnęła się i przeżegnała po trzykroć, nie chcąc wierzyć własnym oczom: twarz przybyłej była twarzą Joanny d’Arc!

Elżbieta de Gorlitz wstała i podeszła do dziewczyny, która przyklękła na kolano. Schyliła się, by ją pocałować i rzekła do niej z niezwykłą słodyczą: