– Czy możesz mi je powtórzyć?

– Tak. Powiedział: „Widziałem ją, kiedym dobił do Roberta w Neufchâteau. Przybyła do Grange aux Hornes niedaleko Saint-Privey...”

– A skąd wywnioskowałaś, że Saint-Privey i Neufchâteau sąsiadują ze sobą?

– To oczywiste!

– Niestety, mylisz się! Saint-Privey leży niedaleko Metz... Mieszkał tam mój wuj. Dlatego sądzę, że jeśli chcesz odnaleźć tę kobietę, musisz udać się do Metz! Tutaj jej nie znajdziesz z tej prostej przyczyny, że nigdy tu nie była.

Spokojna logika chłopca wznieciła u jego pani gwałtowny gniew.

– Mogłeś powiedzieć mi o tym wcześniej! Dlaczego milczałeś przez cały czas?

– Ależ... od kiedy opuściliśmy Dijon, pani, ja i ten chłopiec odnosiliśmy wrażenie, że przestaliśmy cię zupełnie obchodzić. Dawniej lubiłaś nas... i udowodniłaś to, poświęcając się dla nas... Ale obawiam się, że próba była zbyt ciężka i że tak jak kiedyś nas kochałaś, tak samo teraz nas nienawidzisz.

Pierwszy raz coś poruszyło czułą strunę w lodowatym sercu Katarzyny. Ponad stołem spojrzała na giermka, potem na pazia. W żółtym świetle świecy, której cierpka woń wypełniała jej nozdrza, ujrzała na twardym obliczu Waltera smutek zmieszany z wyrzutem, a na dziecinnej jeszcze twarzy Bérengera oznaki bezkresnej rozpaczy.

– Skąd wam to przyszło do głowy?... – wyszeptała głęboko wzruszona słowem „pani” tak uroczyście wymówionym przez giermka.

– Twoje zachowanie, pani... Dawniej pozwalałaś, bym się tobą opiekował, chronił cię, nawet decydował za ciebie. Pozwalałaś mi być giermkiem... nie szczędząc przy tym dowodów przyjaźni... W tej chwili mam wrażenie, że ja i Bérenger jesteśmy dla ciebie tylko zwykłym bagażem... uciążliwym bagażem...

– Ależ to niedorzeczność! – zaprotestowała Katarzyna.

Wstała, podeszła do Bérengera i otoczywszy jego szyję ramionami przytuliła policzek do krótkich, rosnących we wszystkie strony ciemnych włosów pazia.

– Wybacz mi, moje dziecko, i nie wierz w to, co powiedział Walter... Wcale nie żałuję, że uratowałam was od śmierci... Zresztą... to jedyna rzecz, która pozwala mi nie oszaleć: wasze uratowane życie. Sądzę nawet, że kocham was obu jeszcze bardziej niż dawniej. Tylko że...

– Tylko że nie jesteś taka jak dawniej!

Podczas gdy Bérenger, pokonany wzruszeniem, szlochał z radości i zdenerwowania w ramionach Katarzyny, Walter oparłszy się pięściami na stole, dał upust swej złości.

– I nareszcie powinnaś znowu stać się sobą! Gdzie jesteś, Katarzyno tamtych dobrych i złych dni? Gdzie podział się twój uśmiech? Gdzie podziała się twoja odwaga? Co stało się z tamtą panią de Montsalvy, która potrafiła stawić czoło całej armii czy oszalałemu tłumowi?

Katarzyna odwróciła głowę, nie mogąc znieść gniewnego spojrzenia swego zazwyczaj tak spokojnego giermka.

– Gdybym to ja wiedziała...

– Ale ja wiem! Teraz tamta Katarzyna waha się pomiędzy życiem i śmiercią. Życiem, do którego, ku własnej rozpaczy, jest jeszcze przywiązana, i śmiercią, której pragnie ze wszystkich sił! Czyżbym się mylił? No, Katarzyno, powiedz prawdę! Jeśli żywisz do mnie jeszcze trochę dawnej przyjaźni, odpowiedz mi, co teraz ci przyświeca i co tobą kieruje. Dokąd zmierzasz? Do czego? Powiedz mi na przykład, dlaczego tak ci zależy na odnalezieniu awanturnicy, zamiast myśleć tylko o jednym: o powrocie do dzieci?

– Walterze... Walterze... – westchnęła ze zmęczeniem. – Sam dobrze wiesz dlaczego! Wiesz, że chcę odnaleźć przy niej mego pana... mego męża...

– Czy po tym, co cię spotkało, to właśnie jego masz największą ochotę odnaleźć?... Czy mogę ci powiedzieć, pani, co ja o tym myślę?

– Mów!

– Że masz ochotę go zobaczyć... lecz tylko go zobaczyć... i to ostatni raz, gdyż przez całe życie kochałaś go nad życie. I że potem znikniesz, tak iż nikt, nawet my, nie będzie mógł powiedzieć, co się z tobą stało! Pewnego ranka po prostu znikniesz... Nieprawdaż?

– Być może...

Zaległa cisza przerywana jedynie trzaskaniem ognia. Po chwili Walter, wyjąwszy sztylet zatknięty u pasa, wbił go z impetem w drewniany blat stołu. Po czym, wyciągnąwszy w geście uroczystym dłoń nad tym zaimprowizowanym krzyżem, rzekł wielkim głosem:

– Ja, Walter-Gotran de Chazay, syn Piotra-Gotran de Chazaya i Mari Adelajdy de Saint-Privey, giermek największej i najszlachetniejszej pani Katarzyny de Montsalvy, klnę się na ten tu krzyż, że w dniu, kiedy moja pani opuści ten świat z własnej woli... czy z każdego innego powodu, ja również przerwę nić mych ziemskich dni, by móc nadal służyć jej z honorem na tamtym świecie! Pana Boga i Świętą Dziewicę Maryję biorę na świadków mych słów!

Gwałtownym ruchem, omalże nie przewracając Katarzyny, Bérenger wyrwał się z uścisku swej pani i on także wyciągnął swą małą dłoń nad sztyletem. – I ja również przysięgam! Ja również!

Katarzyna jak ścięta padła na taboret i ukrywszy twarz w dłoniach rozpłakała się.

– Dlaczego mi to robicie? – jęknęła wśród łez. – Przed wami całe życie, a moje jest już skończone! Na co mogę liczyć po tym, co mi się przytrafiło?

Chłopcy rzucili się przed nią na kolana.

– Pozwól nam działać, pani! Zwróć nam swoje zaufanie! Chcemy naprawić zło, któreśmy niechcący ci wyrządzili. Sama przed chwilą powiedziałaś: nie jesteś sobą, cierpisz...

– Brzydzę się sobą!

– Nie ma żadnego powodu. Jesteś ofiarą. A czy sądzisz, że my nie cierpimy, iż to przez nas doznałaś strasznego upokorzenia, okrutnych mąk? Pozwól, byśmy cię z tego balastu uwolnili! A w dniu, w którym odzyskasz dom i szczęście, zapominając o ciężkich chwilach, dopiero wtedy będziemy mogli zaznać spokoju sumienia...


Następnego dnia rano oberżysta, stojąc po kostki w śniegu przed wejściem do swego przybytku, przyglądał się z wyraźną ulgą, jak Walter pomógłszy Katarzynie wsiąść na konia, bez żadnych wstępów stanął na czele małej trupy i poprowadził ją na północ.

Zgodnie z przewidywaniami Waltera, po przyjeździe do Metz natrafiono na szereg informacji dotyczących fałszywej Joanny, która stała się tam znana w czasie lata. Pod koniec maja przybyła do Grange aux Hornes w towarzystwie dwóch czy trzech zbrojnych ludzi, żeby oczekiwać na przyjazd swoich „braci”. Bracia po przyjeździe oznajmili, że to ich ukochana siostra, Joanna d’Arc du Lys, którą już opłakiwali, a która cudownie się odnalazła! Następnie wezwali najważniejszych panów w Metz, którzy byli w Reims w dniu sakrum, aby uznali cud i podzielili ich radość! I wszyscy jak jeden mąż uznali fałszywą Joannę...

– A czy wiesz, pani, ilu z nich widziało prawdziwą Joannę? – spytał Walter, który wziął na siebie zbieranie informacji. – Tylko jeden: pan Nicole Louve... i to z daleka...

– Zapominasz o braciach...

– Ponieważ uważam, że nie są to prawdziwi bracia, lecz zwykli wspólnicy!

– W każdym razie podobieństwo musi być uderzające, skoro mój mąż, który znał Joannę, walczył u jej boku, również jest przekonany, że to najprawdziwsza Dziewica... choć widział na własne oczy, jak spłonęła na stosie!

– Zdarzają się zadziwiające podobieństwa... a tym bardziej ludzie umierający z chęci uwierzenia w cud! Być może i ty, pani, dałabyś się zwieść, gdybyś ujrzała tę kobietę!

– Z całą pewnością nie! Joannę znałam jeszcze lepiej niż mój mąż! Jestem pewna, że mogłabym zdemaskować awanturnicę! Cała sprawa w tym, żeby ją dopaść... co wydaje się trudniejsze, niż przypuszczałam...

Istotnie, nadzieja na spotkanie „Joanny” w Metz spełzła na niczym. Mieszkańcy miasta okazali się bardzo rozmowni w sprawie cudownego wypadku, lecz nie byli w stanie powiedzieć, gdzie obecnie przebywa ich bohaterka. Wiedzieli, że udała się do Arion, do księżnej Luksemburga, gdzie została jak najlepiej przyjęta, i że dwa miesiące później widziano ją w zbroi wśród hałaśliwego zastępu rycerzy.

Wiadomość budziła najwyższe zdumienie: księżna była ciotką Filipa Dobrego, a także kuzynką słynnego generała burgundzkiego, Jana Luksemburskiego, pana de Beaurevoir, który wydał Joannę d’Arc Anglikom, trudno więc było pojąć, czego szukała u księżnej ta, która podawała się za Joannę...

– Ta cała historia nie trzyma się kupy – podsumował Walter.

A jednak w Metz, które sprawiło taki zawód Katarzynie, dowiedziała się dobrej nowiny, pierwszej od długiego czasu: podczas swoich poszukiwań Walter natrafił na ślad Arnolda de Montsalvy w oberży przy kościele Świętego Thiebaulta. Dwa miesiące temu mieszkało tam przez trzy czy cztery dni dwóch ludzi; jednego z nich posługaczka określiła jako „na wpół wiarusa, na wpół służącego”, co odpowiadało dosyć dobrze wyglądowi Cornisse’a. Opis jego pana „bardzo wysokiego, czarnego, władczego i pięknego, pomimo szerokiej szramy na policzku” spowodował szybsze bicie jej serca: bez wątpienia nie mógł to być nikt inny jak Arnold! Otóż ludzie ci pewnego jesiennego poranka ruszyli prawdopodobnie w kierunku Luksemburga...

Nie pozostawało nic innego jak jechać ich tropem. Wkrótce zatem Katarzyna wraz ze swymi towarzyszami podróży opuściła niebieskie wody Mozy, by zagłębić się w gęstych, sosnowych lasach Ardenów pełnych jeleni, dzikich świń, czarownic i wróżek. Nieliczne siedliska ludzkie były tu biedne i wystawione na pastwę lodowatego wiatru, a zalegająca nad krainą cisza zimowa zdawała się tak głęboka, że można było słyszeć umykające zające i wiewiórki, przestraszone głuchym odgłosem końskich kopyt...

21 grudnia, w dniu świętego Tomasza, wędrowcy dotarli do Arion rozłożonego na wzgórzu, nad którym górował potężny zamek książąt luksemburskich o grubych murach i wysokich basztach, strzeżony przez licznych rycerzy. Na szczycie wieży obronnej łopotała flaga książęca, na której czerwony lew luksemburski w koronie sąsiadował z czarnym orłem Cesarstwa.