– Zdajmy się tedy na pana Waltera!


Dziedziniec powoli opustoszał. Ostatni rycerze przekraczali most zwodzony, który w szarym murze otworzył wielki łuk bladego nieba, na którym snuły się jeszcze posępne spirale czarnego dymu. Stojąca na podjeździe hrabina Ermengarda patrzyła za oddalającą się chorągwią de Vandenesse’a. Widząc zbliżającą się przyjaciółkę, ogarnęła ją spojrzeniem pełnym podniecenia.

– Wreszcie będziemy mogły zająć się czymś bardziej interesującym niż wyszywanie! – krzyknęła. – A gdybyśmy tak wybrały się do brata Landry’ego?

Co ty na to, moja droga?

– Jak zwykle masz rację, Ermengardo!

Po chwili obie hrabiny, pokonawszy rzekę, zagłębiły się z błogim uczuciem w tchnącym świeżością i ciepłymi zapachami jesieni wilgotnym galijskim lesie. Po przebyciu spalonych, ziejących żarem miejsc odczuły to jak kąpiel młodości, odprężenie dla ciała i hart dla duszy. Jadąc po kobiercu traw i liści, spośród których wyglądał tu i ówdzie brązowy kapelusz borowika, Katarzyna doznawała uczucia, że pozbywa się dusznej skorupy milczenia, w której zasklepiła się przez długie tygodnie. Niedawno odkryła ze zdumieniem, że jej przyjaciele odnosili się do niej z ostrożnością i litością jak do jakiejś chorej... Dlatego budząc się z bolesnego snu trwającego od miesiąca wdychała życie pełną piersią w nadziei, że wreszcie dowie się o losie Arnolda.

Mały klasztor Bons Hommes wkrótce wyłonił się zza drzew, zdając się grzać swe szare mury w zapachu otaczających go pól mięty i melisy. Z niskiej dzwonnicy odbijającej się w zielonej wodzie Aujon dobiegał nieśmiały dźwięk dzwonu. Oprócz śpiewu ptaków i szmeru wody był to jedyny dźwięk słyszalny w okolicy oddanej modlitwie i spokojem odcinającej się od wojennych zamieci, od zniszczeń i przemocy.

Walter zeskoczywszy z konia pociągnął za sznur u niskich, byle jak skleconych i wielokrotnie naprawianych drzwi. Na dźwięk dzwonka drzwi te otworzyły się z żałosnym skrzypieniem, ukazując wielkiego i tak owłosionego osobnika, że przypominał niedźwiedzia przebranego za mnicha. Jego twarz, nie licząc okrągłego nosa i pary nieufnych oczu, pokrywała obfitość rudych włosów, pasujących do szczeciniastych kęp, które niczym chwasty wyrastały na jego wielkich rękach i wystawały zza kołnierza połatanego habitu.

– Czego tu chcecie? – spytał bez nadmiernego wdzięku, lecz z jakimś dźwięcznym zaśpiewem, niespotykanym u niedźwiedzi.

Grzmiący głos Ermengardy podjął z nim zadziwiający duet.

– Dalej, bracie Ausbercie, otwórzże nam te wrota! Chcieliśmy się zobaczyć z ojcem przeorem! A czy brat Landry jest też u was? Wrócił, jak sądzę!...

Słysząc głos hrabiny, zagadnięty zmiękł natychmiast i wykrzywił twarz w czymś, co z trudem mogłoby ujść za uśmiech.

– Słodki Jezu!... Pani Ermengarda!... Pani Ermengarda we własnej osobie!... Wybacz mi, hrabino, lecz nie poznałem jej!

– A to dlatego, że wzrok ci słabnie, bracie Ausbercie, gdyż ja ciągle wyglądam tak samo! A więc, gdzie jest przeor?

Uśmiech niedźwiedzia przekształcił się w bolesny grymas i olbrzym niemal z płaczem odpowiedział:

– Jest tutaj, pani... Ale w jakim stanie!... Nie wiem, czy możesz go zobaczyć... nawet ty, pani...

Tymczasem Katarzyna zeskoczyła z konia i zbliżyła się do mnicha. W jej sercu zrodziła się obawa.

– O Boże! Czyżby brat Landry?... Błagam cię, bracie, powiedz nam prawdę!...

– Nie, nie! Chociaż... nasz brat Placyd, który się nim opiekuje, nie ma wielkiej nadziei, że wyciągnie go z tego...

– A co mu się stało?

Brat Ausbert gniewnie potrząsnął grzywą, ukazując tonsurę podobną do leśnej polany usianej chwastami.

– To przez te wściekłe psy! To przez rozbójników grasujących po okolicy! Wczoraj napadli na nas, zabrali nam wszystkie zapasy, a kiedy odjechali, znaleźliśmy ciało naszego przeora na progu. Uwiązawszy go do końskiego ogona ciągnęli go aż tutaj!

Mówiąc te słowa, mnich rozbeczał się na dobre, ale Walter w mig położył kres jego łzom.

– Oto przyczyna, dla której musimy go zobaczyć! Ja jestem po trosze medykiem.

– Jeśli tak... to wejdźcie! Może jest jeszcze iskra nadziei!

I brat Ausbert biegiem powiódł przybyszów przez ogołocony ogród warzywny. Cały klasztor wyglądał jak po nawałnicy: wszędzie widać było powyrywane drzwi, okna, wokół straszyły czarne ślady po ugaszonym pośpiesznie pożarze widoczne na murach kaplicy. Mnisi, zwabieni odgłosami rozmowy, wyłonili się ze swoich kryjówek. Poowijani prowizorycznymi bandażami przedstawiali pożałowania godny widok.

Katarzyna jednak nie zauważała niczego. Jej serce i myśli biegły wyłącznie do przypadkowo spotkanego przyjaciela z dzieciństwa, który pomógł jej z narażeniem własnego życia. Myśl, że mógłby umrzeć, była nie do wytrzymania.

Jej serce ścisnęło się jeszcze bardziej, kiedy zobaczyła leżące na posłaniu z desek i słomy zbiedzone, wychudłe ciało przyjaciela zaledwie okryte wytartym kocem. Przy chorym krzątał się mały, okrągły mnich, przykładając do jego obrzękłej twarzy świeże zioła. Landry z zamkniętymi oczami, z poszarpanymi przez sznury dłońmi skrzyżowanymi na piersi poddawał się bezwolnie jego zabiegom. Spod strzępów klasztornej szaty nieszczęśnika przeglądały okłady z ziół. Hrabina Ermengarda widząc to wzdrygnęła się.

– Ależ on jest w strasznym stanie! Czy nie macie go czym leczyć?

– Rabusie wszystko zabrali – wyjaśnił brat Ausbert. – Złakomili się nawet na zapas szarpi i maści brata Placyda. Nic nam nie zostało prócz leśnych ziół.

Słysząc to Ermengarda ruszyła hałaśliwie w towarzystwie giermka i pazia Katarzyny do zamku po wszelkie potrzebne rzeczy i lekarstwa. Tymczasem Walter przy pomocy brata Placyda zabrał się do zbadania poszkodowanego.

– Czy będzie żył? – spytała z niepokojem Katarzyna.

– Na razie żyje, a to już wiele. Wydaje się, że oddycha normalnie, lecz nie mogę nic więcej powiedzieć. Wiesz dobrze, pani, że zrobię wszystko – dodał popychając lekko Katarzynę w stronę drzwi – niestety nie posiadam wiedzy medyków arabskich czy żydowskich...

Medyk arabski!... Błądząc po małym wiejskim klasztorze i zdewastowanym ogrodzie, Katarzyna pomyślała o starym przyjacielu Abu-al-Khayrze, medyku z Grenady, którego mądrość i wiedza łączyły się dla ratowania ciał i pocieszania dusz. Dziwne to, bez wątpienia, przywoływać w myślach syna islamu pod sklepieniami chrześcijańskiego klasztoru... Katarzyna jednak nie czuła, iżby popełniała świętokradztwo, gdyż dobrzy ludzie są wszędzie u siebie. Abu umiał znaleźć słowa pociechy, słowa, które przywracają do życia, gesty, które ratują podobnie, a nawet lepiej niż niejeden chrześcijanin...

Poczuła rozdzierającą potrzebę ujrzenia medyka z Grenady, gdyż pomimo obecności przyjaciół nigdy nie czuła się taka samotna, taka oderwana od własnych korzeni. Jeśli Landry umrze, nigdy nie będzie wiedziała, co się stało z Arnoldem, czy żyje, czy też jego wielkie, niezwyciężone ciało zaczęło się już rozkładać zasypane kilkoma łopatami ziemi z Châteauvillain...

Natychmiast jednak odrzuciła tę samolubną myśl, która źle oddawała jej stan ducha. Prawda była taka, że gdyby Landry umarł, odebrałaby to jak jeszcze jedną utratę Arnolda.

Pojawienie się Waltera przerwało ponury bieg jej myśli. Młodzieniec miał posępną minę, co nie uszło jej uwagi.

– No więc?... Co z Landrym?

– Trudno rzec... Zastanawiam się, czy została mu choć jedna nietknięta kość... Te dzikusy nie patyczkowały się z nim...

– Jest przytomny?

– Nie. I dodałbym... że na szczęście. Cierpi mniej... Po co? Po co oni to zrobili? – wybuchnął nagle wyrywając ze złością wąs powoju wijący się po schodach klasztoru. – I dlaczego właśnie teraz? Minął już przecież miesiąc, od kiedy pomógł nam wyrwać się ze szponów Paniczyka!

– Chcesz powiedzieć, że powinien go torturować wcześniej? – przerwała Katarzyna z niedowierzaniem.

– Właśnie... Nie gniewaj się, pani, ale staram się myśleć logicznie. Chcę znaleźć przyczynę inną niż nasza ucieczka. Gdyby Paniczyk chciał ukarać Landry’ego za nasze zniknięcie, uczyniłby to nie zwlekając...

– Szukasz więc przyczyn aktu bezinteresownego bestialstwa? – uniosła się Katarzyna. – Robert de Sarrebruck jest potworem, który zabija dla samego zabijania, który zadaje tortury dla własnej przyjemności...

– ...który do tej pory okazywał jednak pewien szacunek dla Kościoła. Chcę przez to powiedzieć, że unikał zabijania jego przedstawicieli, gdyż oczywiście ten szacunek nie dotyczył dóbr materialnych. Jeśli zaś posunął się do tak barbarzyńskiego czynu wobec sługi bożego, to znaczy, że oszalał... lub że pchnęła go do tego jakaś siła wyższa!

Katarzyna pokręciła głową bez przekonania, lecz Ermengarda, która niebawem wróciła na czele zastępu mulic i wozów wypełnionych po brzegi, tak że wystarczyłoby wszystkiego na zaopatrzenie całego miasteczka, poparła zdanie Waltera: tortura zadana Landry’emu, która miała go wyprawić na tamten świat, była spowodowana ważną przyczyną; ale jaką?...

– Niestety, na to pytanie nieszczęśnik wydaje mi się niezdolny odpowiedzieć – westchnęła na koniec.

Walter, który zdawał się polegać bardziej na własnej intuicji niż na zdobyczach medycyny, ze zdwojoną energią zabrał się do pielęgnowania Landry’ego, wspomagany przez Katarzynę i Bérengera, uczestniczących w ciszy w nierównej walce młodzieńca ze śmiercią. Zmagania trwały do późnych godzin nocnych. Przez cały ten czas mnisi stłoczywszy się w zdewastowanej kaplicy wznosili do niebios gorączkowe modły, przeplatając psalmy pokutne błaganiami o miłosierdzie dla ukochanego współbrata.

Stopniowo jednak nadzieja coraz bardziej słabła. Oddech chorego stał się krótszy, zamieniając się w charczenie. Woskowa skóra twarzy poszarzała i cień śmierci powoli opadł na brata Landry’ego. Pomimo zdwojonych wysiłków młodemu medykowi nie udało się wskrzesić w zmaltretowanym ciele choćby iskierki życia.