Czyjaś dłoń uniosła jej głowę. Poczuła na wargach zimny dotyk naczynia.

– Dopóki nie odzyska przytomności, nie uda ci się jej napoić – usłyszała pełen przejęcia, znajomy głos Bérengera. – Obawiam się, czy żyje...

– Zamknij się i rozetrzyj jej stopy! Są lodowate.

Nie chcąc wierzyć własnym uszom, otworzyła oczy... Ujrzała pochyloną nad sobą twarz Waltera. To on podtrzymywał jej głowę i starał się wlać trochę wody do ust, podczas gdy paź masował jej stopy ciepłymi dłońmi. Instynktownie, pchnięta nieodpartą potrzebą powrotu do życia, które nagle przestało być piekłem, zaczerpnęła łyk wody. Nie była zbyt dobra, lecz ugasiła pragnienie.

– Pije! – krzyknął Walter triumfalnie. – Wraca do siebie! Niech będą pochwalone niebiosa!

– Nareszcie! – rzekł tuż obok jakiś męski głos, który wydał się jej znajomy. – Te wściekłe psy rozerwałyby ją na strzępy!

– Nie wiem, jak mamy ci dziękować, panie! – rzucił Walter. – Gdyby nie ty, zgnilibyśmy w tej norze, a nasza biedna pani umarłaby. Boję się tylko, czy zbytnio jej nie nadwerężyli. Jest taka wymęczona.

– Kobieta to silne stworzenie! Znam niejedną, przez którą przeszła cała kompania, i nic się jej nie stało... Ach! Oto płonie młyn. To ją powinno rozgrzać.

Ponad brzegiem miski, z której teraz piła chciwie, Katarzyna zobaczyła czerwieniejącą łunę nad rzeką. Równocześnie rozległy się krzyki i hałasy, wśród których dominowało skrzypienie ramion wiatraka.

Ujrzała półnagiego pazia płaczącego rzewnymi łzami u jej stóp i człowieka o znajomym głosie, który nie opodal przyglądał się pożarowi. Był nim żebrak z Notre Dame, Jehan Pieniążek...

Odwróciwszy nieco głowę zobaczyła strzelające płomienie, które lizały bezkształtną masę dawnego młyna, i czarne sylwetki żołnierzy wywijających łuczywami i bronią. Łucznicy ustawieni w równym szyku obrzucali strzałami uciekających z pożaru.

– Jak się czujesz, pani? – cicho spytał Walter.

– Jak po łamaniu kołem. Nie ma ani kawałka ciała, którego bym nie czuła.

– Jak tylko pan de Roussay dokończy dzieła, zaniesiemy cię do pani Simony.

– Pan de Roussay? Powiedz, co się stało i skąd się tu wzięłam?

– Dzięki temu człowiekowi – odparł wskazując na Jehana Pieniążka, który przyglądał się pożarowi młyna jak Neron pożarowi Rzymu. – Właśnie udawał się do młyna na spotkanie z kamratami, kiedy cię przywleczono. Widząc, co się święci, szybko wrócił do miasta i o wszystkim opowiedział panu de Roussayowi. Na szczęście kapitan przybył na czas i uratował ciebie, pani, i... nas.

Spojrzenie Katarzyny napotkało pełen litości wzrok fałszywego mnicha. Musiała być w strasznym stanie, skoro tak na nią patrzył, lecz starała się do niego uśmiechnąć, wdzięczna za to, co dla niej uczynił.

– Zawdzięczam ci życie... przyjacielu Jehanie. Ale dlaczego to zrobiłeś?

Dlaczego nasłałeś de Roussaya na własnych kompanów?

Jehan wzruszył ramionami.

– Wśród żebraków przyjaźń obowiązuje, dopóki trzymają się razem.

Przyjmując złoto Paniczyka i przechodząc na jego usługi, przestali być mymi braćmi i kompanami. A poza tym wydać ciebie tej ścierce Amandynie... tego już nie mogłem znieść! – Nagle jego głos zachwiał się i Jehan dokończył z żalem: – Ja... ja... myślę, że zawsze cię kochałem, moje dziecko, jeszcze wtedy, gdy jako niewinny kwiat wydawano cię na siłę za wielkiego skarbnika Burgundii...

– A król? Co z królem? Schwytaliście Paniczyka?

– Nie... Właśnie odjechał, kiedyśmy przybyli.

– Szybko! Odszukajcie pana de Roussaya! Oni zabiją króla!

– Masz gorączkę, pani – odparł Walter dotykając rozpalonego czoła.

– Ja pójdę – krzyknął bez wahania Bérenger i pobiegł w stronę pożaru ile sił w nogach. Katarzyna próbowała podnieść się walcząc z Walterem.

– Później zajmiecie się mną... Wiem, że mam gorączkę... ale król René...

oni zamierzają go porwać i zaprowadzić w pułapkę, gdzie ludzie przebrani za żołnierzy burgundzkich mają go zabić!

– Więc to tak – burknął Jehan Pieniążek. – Kiedyśmy przechodzili przez most na Ouche, zdawało mi się, że widzę barkę naładowaną ludźmi sunącą wzdłuż murów...

W tej chwili nadciągnął Jakub de Roussay wraz z paziem. Katarzyna w kilku słowach opowiedziała kapitanowi o katastrofie wiszącej nad jego głową. Padło kilka pytań na temat liczby ludzi, czasu, jaki upłynął od wyjazdu Paniczyka, i kapitan ruszył w drogę krzycząc:

– Zostawiam dwóch ludzi, którzy pomogą ci, pani, wrócić do pałacu Morelów... Jeśli przeżyję, odwiedzę cię tam po powrocie!

Katarzyna usłyszała, jak przywołuje żołnierzy od płonącego młyna, w którym zamknęli złoczyńców i Amandynę. Linia łuczników załamała się. Pobiegli do koni przywiązanych do drzew w pobliskim zagajniku. Wszyscy wskoczyli na koń i za Jakubem de Roussayem, który dziko spiął rumaka ostrogami wyjąc: „Burgundio, naprzód!”, ciężki zastęp ruszył przed siebie z kopyta, że aż zatrzęsła się ziemia.


Katarzyna ponownie straciła świadomość. Dręczyły ją koszmary wywołane wysoką gorączką. Nie pomagały starania pani Simony i Bertylki ani wygodne łóżko, które dla niej wymościły.

Nie mogła więc wiedzieć, że nad ranem wrócił de Roussay zakurzony, poturbowany i z otwartą raną na policzku, by zawiadomić, że René Andegaweński żyje i że wrócił do wieży Nowej.

– Z własnej woli, zresztą! – powiedział do pani Simony. – Kiedyśmy wpadli na bandę Paniczyka, mógł uciec pod osłoną walki. Ale nie uczynił tego. Przeciwnie, walczył wraz z nami, a kiedy szala zwycięstwa przechyliła się na naszą stronę, powiedział do mnie: „Sądzę, kapitanie, że uratowałeś mi życie! A teraz pozostaje ci zabrać mnie do Dijon”. Ponieważ wyraziłem zdziwienie, dodał: „Byłbym niewdzięcznikiem posyłając cię na szafot za ucieczkę króla. Ponadto przypominam ci, że jestem bardziej więźniem słowa honoru niż waszych zamków. Rycerz ma tylko jedno słowo honoru. Zwłaszcza gdy jest królem...”

– A co z Paniczykiem? – spytał Walter. Zakrwawiona twarz kapitana pojaśniała uśmiechem.

– Pojman! Związany jak pularda. Przywieźliśmy go do Dijon, lecz jutro pod dobrą eskortą posyłam go w zamkniętym wozie do Lotaryngii.

– Dlaczego aż do Lotaryngii? Czy wasze więzienia są dla niego niewystarczające?

– Paniczyk uciekł z więzienia królewskiego, więc chcę zwrócić go królowi. A teraz, pani Simono... puchar wina sprawiłby mi największą przyjemność...

zwłaszcza że nie znajdziesz lepszego od tego, które podaje się w twoim domu!

– Wybacz, kapitanie, że o tym nie pomyślałam! Lecz twoja opowieść była taka pasjonująca! Zaraz każę podawać! Zajmę się też twoją raną.

W tej chwili z łoża Katarzyny doleciał szloch. W okamgnieniu Walter i Bérenger znaleźli się przy swej pani. Jej usta były spierzchnięte i palące. Walter zwilżając je naparem lipowym usłyszał cichą skargę:

– Arnoldzie... nie odchodź... poczekaj na mnie, mój miły... Chcę wrócić do domu...

Z półprzymkniętych oczu trysnęły łzy, a chora zaczęła walić głową na wszystkie strony, jakby chciała przepędzić złe demony. Bérenger spojrzał na przyjaciela.

– Czy ona wróci kiedyś do Montsalvy... i do dzieci? – wyszeptał paź zdławionym głosem.

Były student wzruszył ramionami z przygnębieniem.

– Jeden Bóg to wie... lecz co do mnie, to obawiam się, że dużo czasu upłynie, zanim wróci do zdrowia. A zima za pasem...

Jakby na potwierdzenie jego słów na Dijon zaczął padać pierwszy śnieg...

CZĘŚĆ DRUGA

HURAGAN NAD FLANDRIĄ

Rozdział szósty

FAŁSZYWA JOANNA

Nadeszła sroga zima. Miasta i wioski przyoblekły się w nieskazitelną biel śniegu. Wiatr hulał wśród drzew, zrywając ostatnie jesienne liście. Niebo przesłoniła mgła, łącząc je z ziemią...

Bramy domów naznaczonych szarym dymem z kominów pozamykały się przed chłodem. Okna zostały uszczelnione i każdy zasiadł przy płonącym palenisku, by czekać w uśpieniu ciała, spokoju serca i bojaźni ducha przed Stwórcą, aż śpiew pierwszego skowronka obudzi przyrodę i powróci czas zasiewów. Lecz w chatach i norach biedaków nędza stała się jeszcze czarniejsza, a śmierć cierpliwie stanęła na czatach...

Katarzyna mogłaby pozostać w przytulnym domu Simony Sauvegrain i czekać na wiosnę, by ruszyć w dalszą drogę. Mogłaby powoli leczyć boleści umęczonego ciała, lizać rany duszy toczonej rakiem wstydu i obrzydzenia... Mogłaby... lecz tego nie uczyniła. Dwa tygodnie po okropnych wypadkach w Spalonym Młynie opuściła Dijon w towarzystwie Waltera de Chazaya i Bérengera de Roquemaurela, kierując się drogą na północ...

Ostra gorączka, która nią zawładnęła po strasznych wypadkach, trwała tylko dwa dni. Ku niesłychanemu zdziwieniu przyjaciół, a zwłaszcza medyka sprowadzonego przez Simonę, trzeciego dnia otworzyła oczy i spojrzała trzeźwo na arabeski szronu na szybie.

Jej pierwszym uczuciem była błogość. Czuła jednocześnie ulgę i zmęczenie, jakby po długiej walce z szalejącą burzą obudził ją cichy, spokojny poranek na brzegu, na który wyrzuciła ją ostatnia, szalejąca fala sztormu. Wraz ze świadomością wróciła niestety pamięć.

Odgłosy szlochania obudziły Waltera, który po całonocnym czuwaniu spał na poduszkach ułożonych przy kominku. Zerwany ze snu, rzucił się do chorej i z niedowierzaniem patrzył, jak zalewa się łzami. Chwycił jej nadgarstek, by zmierzyć puls, a czując, że stał się regularny, krzyknął z radością:

– Jesteś uratowana, pani! Bóg nas wysłuchał!

Widząc jednak, że nie przestaje szlochać, położył jej dłoń na czole.

– Nie... nie trzeba płakać... Trzeba się cieszyć, gdyż byłaś jedną nogą na tamtym świecie... na szczęście życie zwyciężyło!