– Doskonale! Jeśli więc mamy zaatakować o świcie, musimy podjąć decyzję teraz. Chodźmy się przekonać, jak wielka jest odwaga twego przyjaciela, pani...


Na szczęście kapitan okazał się odważny i zdecydowany. Zdarzenie w wieży było zbyt poważne, by mógł dać wymknąć się złoczyńcy, czy też pozwolić by któryś z jego ludzi odmówił spełnienia obowiązku. Zresztą kapitan nie zostawił im wyboru.

– Który się wycofa, zostanie powieszony! – poinformował krótko i węzłowato swych żołnierzy, którym zrzedły miny na wieść, że trzeba przeszukać Maladiere. Rozdzielił kawałki płótna do zasłonięcia ust i ocet do nasączenia tamponów.

Dwie godziny później Rektor wraz z kilkoma kompanami, którzy pod osłoną nocy zamienili ulice Dijon w krwawe jatki, zostali schwytani, związani i osadzeni w więzieniu.

Tego dnia w oberży Jacquota de la Mera nie otwarto nawet okiennic. Tylko na drzwiach zawisł napis informujący, że z powodu wyjazdu właściciela na pogrzeb na prowincji przybytek będzie zamknięty przez parę dni. Nigdy nie za wiele ostrożności!

Rozdział piąty


ZEJŚCIE DO PIEKIEŁ

Plac Morimont w Dijon, tradycyjne miejsce egzekucji, był zawsze miejscem ponurym. Pośrodku szerokiego, skośnego jak ostrze gilotyny pasa ziemi zainstalowano na stałe okropne urządzenia.

W samym centrum, naprzeciwko pałacu opatów z Morimont, potężnej diecezji Langres, wzniesiono szafot właściwy, prostokątną platformę usytuowaną dwa metry nad ziemią, do której prowadziły dwie drabiny. Nad potężnym, poczerniałym od zaschniętej krwi, z grubsza ociosanym drewnianym klocem stał wielki krzyż. Z każdej strony szafotu wznosiła się szubienica i koło, podobne do ponurych świeczników okalających katafalk. Lecz ta stała dekoracja nie robiła już wrażenia na mieszkańcach dzielnicy, którzy się do niej przyzwyczaili. Przeciwnie, stanowiła wyborną atrakcję, kiedy jednemu czy kilku skazanym przyszło odegrać nań główne role...


Tego szarego listopadowego poranka plac zaroił się od głów gawiedzi. Nawet dachy pobliskich domów zajęli widzowie. Oczekiwane przedstawienie zapowiadało się bowiem wyjątkowo interesująco i niecodziennie, ponieważ tego dnia mistrz Arny Signart, główny kat Dijon, nie miał użyć zwykłych swych narzędzi, by wysłać dwóch skazanych na tamten świat, lecz zamierzał ich ugotować żywcem!... Ta rzadko stosowana metoda zarezerwowana była dla fałszerzy i łupieżców. Nie należało więc uronić niczego z tak pasjonującego widowiska!

Ciżba ludzka stłoczona za potrójnym kordonem uzbrojonych żołnierzy w hełmach wpatrywała się w kata i jego pomocników z fascynacją i przerażeniem. Mistrz Signart, w obcisłych czerwono-krwistych getrach, czarnych ciżmach i skórzanej kamizelce, spod której wystawały silne, żylaste ramiona, z głową ukrytą pod czerwonym kapturem krzątał się wlewając wodę i olej do olbrzymiej, miedzianej kadzi, pod którą płonął już ogień.

– Czy... naprawdę wrzucą ludzi żywcem do tego kotła? – spytał z niedowierzaniem Bérenger, ciągnąc Waltera za rękaw. – Ja... ja nie jestem pewny, czy chcę to oglądać...

Obaj chłopcy zainstalowali się na małym kamiennym parapecie pobliskiej kamieniczki. Pozwalało im to, zwłaszcza Walterowi, znacznie wyższemu od przyjaciela, górować nad morzem głów, lecz uniemożliwiało ucieczkę, zapewniając co najwyżej upadek do śmierdzącego ścieku płynącego poniżej.

Dawny student przyjaźnie poklepał pazia po głowie.

– Ani ja – odparł z uśmiechem zachęty – ale tu nie chodzi o to, by patrzeć, jak się gotuje rosół dla kanibali, lecz by zobaczyć, czy coś innego się nie wydarzy i czy Paniczyk nie będzie próbował uratować swojego człowieka od diabelskiego kotła. Zresztą pan de Roussay właśnie na to liczy; sam popatrz w pobliże trybuny sędziowskiej! Nie dość, że podwoił liczbę łuczników, ale uzbroił ich po zęby, jakby szli na wojnę! Popatrz na jego groźną minę i na to, jak bez przerwy przeczesuje tłum wzrokiem. Szuka kogoś! Jeśli chcesz wiedzieć, co o tym myślę, to jestem pewny, że on sam jak i ty nie ma ochoty wdychać okropnej woni oleju i że ma absolutnie w nosie, czy Rektor zostanie powieszony, obdarty ze skóry czy ugotowany, liczy jednak na to, że Paniczyk wyjdzie ze swej nory i że wreszcie będzie mógł się z nim rozprawić.

– Sądzisz, że się pojawi?

– Tak, jeśli bardzo mu zależy na Rektorze. Ale, szczerze mówiąc, zdziwiłoby mnie to. Jesteśmy tu już dobre trzy tygodnie, a król René nadal dobrze się miewa w swoim więzieniu. Czyli do tej pory spisek się nie udał. Otóż nie sądzę, żeby piękny Robert łatwo pogodził się z przegraną... zwłaszcza gdy się doda jego niedawną porażkę w Châteauvillain. Pokazanie się tutaj graniczyłoby z szaleństwem... chyba że dysponuje znacznymi siłami.

– No to chodźmy stąd, skoro mówisz, że nic się nie wydarzy.

– Nie powiedziałem, że nic się nie wydarzy, powiedziałem, że nie mam pewności. Zresztą sam widzisz, że nie możemy się stąd ruszyć... chyba że damy nura do tej kloaki płynącej pod nami. Ale popatrz – nadchodzą skazani!

Istotnie, dzwony w pobliskim kościele Świętego Jana rozdzwoniły się, a przez tłum przeszedł złowrogi szmer. Bérenger skulił się w sobie, wetknął nos między kolana i otoczył je ramionami.

– Nie mogę na to patrzeć! Wystarczy, że będziemy słuchać.

Walter nie odpowiedziawszy mu wspiął się na palce. Na plac wjechały bowiem dwa popielatej maści konie pociągowe, otoczone łucznikami. Każdy z nich ciągnął plecionkę, na której stał na wpół nagi, związany człowiek...

Los czekający tych ludzi był tak straszny, że tłum zazwyczaj żądny widoku skazańców i nie szczędzący wyzwisk ani zgniłych pomidorów tym razem nawet nie drgnął i nie wydał ani jednego dźwięku. Słychać było tylko bicie dzwonu, szuranie plecionek po bruku i trzaskanie ognia pod kotłem...

Walter odszukał wzrokiem kapitana de Roussaya. Ten, siedząc sztywno na koniu, nie zwracał najmniejszej uwagi na skazanych, lecz obserwował tłum... Jeśli Rektor miał skończyć w kotle, to właśnie dzięki niemu, gdyż wskazując na rację stanu, tak pokierował wyrokiem sędziów, by lud myślał, że obaj skazani byli fałszerzami. Nie mogło wyjść na jaw, iż chodziło o próbę zgładzenia króla, w dodatku bliską powodzenia. Połączono więc sprawę Rektora ze sprawą Filiberta Verne’a; jak się okazało, naprawdę nazywał się Długi Colin i niedawno cudem uniknął kotła w Lyonie, do którego doprowadził go jego talent podrabiania pistoli, popularnie nazywanych „kocimi florenami”.

Konie zatrzymały się nie opodal kotła, w którym bulgotała woda z olejem, pryskając naokoło. Pomiędzy plecionkami stał mnich, który trzymał w złączonych dłoniach krucyfiks i recytował modlitwy za umierających, podczas gdy pomocnicy kata rozwiązywali skazanych. Jeden z nich, Filibert, szlochał i zaklinał się, że jest niewinny, drugi zaś, otępiały czy jakby na coś oczekujący, nie stawiał oporu ani się nie modlił.

Nagle wzrok Waltera padł na czyjś profil oddzielony od ramion kapiszonem i poznał Amandynę, która przyszła uczestniczyć w męce kochanka; nie płakała, lecz jej blada twarz, zaciśnięte usta i płonący wzrok ziały nienawiścią. Walter pomyślał, że musiała naprawdę kochać swego pseudobrata, żeby tu się zjawić z prawie odkrytą twarzą, będąc wciąż poszukiwana. Jednak za nic w świecie młodzieniec pomimo jej zbrodni nie wydałby teraz kobiety, na którą spadła tak ciężka kara...

Amandyna widocznie poczuła na sobie ciężar jego spojrzenia, gdyż odwróciła głowę i na moment jej kamienny wzrok spotkał się z oczami chłopca. Musiała go poznać, gdyż błyskawicznie naciągnęła kapiszon na twarz i prześlizgnąwszy się za swego sąsiada, zniknęła za jego wielkim czerwonym kapturem, podobnym do dojrzałej tykwy.

Nagle dzwony przestały dzwonić i dało się słyszeć przeraźliwe, nieludzkie wycie: Arny Signart wraz z pomocnikami wrzucili nieszczęsnego Filiberta do kotła...

Tłum zamarł. Koń Roussaya poruszył się, gdy kaci zabierali się do drugiego skazańca.

Teraz lub nigdy – pomyślał Walter spocony jak mysz kościelna, jakby czuł na sobie płomienie paleniska.

Nic jednak nie nastąpiło. Doszedł ich drugi, jeszcze bardziej przerażający ryk i okropna woń spalenizny: Robert de Sarrebruck widać nie uznał swego wspólnika za wystarczająco ważnego, by spróbować wyrwać go ze szponów tak potwornej śmierci.

Kiedy nieludzkie krzyki umilkły, Walter zszedł ze swego piedestału i klepnął pazia w ramię.

– Już po wszystkim. Możemy odejść... Tak, tak, synku, to nie takie proste stać się twardym jak mężczyzna – dodał widząc, że twarz pazia pozieleniała z wrażenia. – Ale jak zostaniesz rycerzem i ruszysz na wojnę, zdążysz się przyzwyczaić.

– Na wojnie nie gotuje się jeńców!

– Czasem postępuje się z nimi o wiele gorzej; zapomniałeś o kapitanie Błyskawicy?

Bérenger udał, że nie słyszy. Wiedział, że Walter nie znosi Arnolda de Montsalvy, którego on sam uważał za swego pana i ubolewał nad jego obecnym prowadzeniem się, nie ganiąc go jednak zbytnio. Lepiej było zmienić temat i paź zmusił się do uśmiechu.

– Jestem gotów! – powiedział wstając. – Chodźmy stąd. Łatwiej było powiedzieć, niż wykonać, gdyż tłum uparcie tkwił w miejscu, spektakl bowiem jeszcze się nie skończył. Należało przecież zobaczyć, jak mistrz Signart i jego pierwszy pomocnik wyjmą skwierczące szczątki nieszczęśników i zawieszą je przy drodze za miastem na szubienicy, by sczezły na wietrze ku większej przestrodze przechodniów.

W tej chwili lunął deszcz, powodując zamieszanie i przepychanki wśród tłumu, który zablokował chłopców na parapecie, gdzie nie mieli żadnej możliwości schronienia. Znalazłszy się w tak niewygodnej sytuacji, nie zauważyli kilku ludzi przedzierających się w ich stronę pod osłoną kamiennego murku...

Gdy tłum wokół nich nieco się rozluźnił, obaj chłopcy zostali pochwyceni niewidzialnymi, silnymi rękami. Chwilę później, nie zwracając niczyjej uwagi, zostali uniesieni w jakimś nieznanym kierunku...