Annie ustawiła stare krzesło w kąciku i obserwowała wszystko uważnie. Jim wrócił do pokoju. Do Jane dotarło, że będzie ją badał, i ogarnął ją wstyd. Może i jest lekarzem, ale przede wszystkim jej teściem.

Nie mogła dłużej myśleć, bo następny skurcz pozbawił ją oddechu. Krzyknęła. Nagle nabrała pewności, że coś jest nie tak.

Jim szeptał do syna. Cal przytrzymywał jej kolana, szeroko rozwarte podczas badania. Lynn nuciła coś pod nosem.

– Cholera, czuję stopę – powiedział Jim. – Dziecko jest źle ułożone.

Jane przeraziła się, ale nadszedł kolejny skurcz.

– Cal, posadź ją sobie na kolanach – polecił Jim. – Jane, nie przyj! Lynn, biegnij do samochodu po moją torbę.

Zewsząd otaczał ją ból i strach. Nic nie rozumiała. Dlaczego Jim poczuł stopę? Jaką stopę? Spojrzała na niego w panice.

– Co się dzieje? Przecież nie rodzę. To za szybko. Coś jest nie w porządku, tak?

– Dziecko jest niewłaściwie ułożone – usłyszała.

Jęknęła z bólu i przerażenia. Porody, podczas których dziecko jest źle ułożone to porody bardzo wysokiego ryzyka. Takie dzieci zazwyczaj przychodziły na świat w sterylnych salach szpitalnych, a nie w górskich chatkach. Dlaczego nie chciała pojechać do szpitala? Naraziła życie dziecka na szwank.

– W środę było dobrze – odezwał się Cal. Nie zwracając uwagi na bolącą nogę, wziął Jane na kolana.

– Czasami się odwracają – mruknął Jim. – Rzadko, ale to się zdarza.

Cal rozsunął kolana żony i przytulił ją.

Jej dziecko jest w niebezpieczeństwie. Zapomniała o skrępowaniu. Mając za plecami swojego wojownika, może walczyć do końca świata. Jim poklepał jej dłoń.

– Posłuchaj, skarbie, to pójdzie bardzo szybko. Nie tak, jak się spodziewałaś. Nie przyj teraz. Cal, musimy uważać, pępowina może się zaplątać wokół szyi. Pilnuj, żeby nie parła.

– Oddychaj, skarbie, oddychaj! O, tak. Tak jak ćwiczyliśmy. Doskonale ci idzie.

Ból odbierał jej rozum. Wydawało jej się, że pożerają straszna bestia, ale Cal oddychał razem z nią, szeptał słowa otuchy i miłości.

Odruch, by przeć, stawał sienie do wytrzymania. Musi!

Ale Cal jej nie pozwalał. Groził i kusił. Słuchała go, bo nie miała innego wyjścia. Oddychała, dyszała, sapała i dzielnie walczyła z naturalnym odruchem.

– O, tak! – krzyknął Jim. – Tak, skarbie! Doskonale sobie radzisz!

Nie rozróżniała już skurczów. Wcale nie było tak jak na filmach, które oglądali, gdzie przyszli rodzice spacerują, grają w karty i odpoczywają między kolejnymi skurczami.

Minuty mijały. Jej świat ograniczał się do głosu Cala i do mgły bólu. Słuchała go ślepo.

– Oddychaj! Tak, skarbie! Idzie ci doskonale. – Wydawało się, że jego siła przenika jej ciało.

Ochrypł nagle.

– Oddychaj, skarbie. I otwórz oczy, żebyś mogła to zobaczyć.

Opuściła wzrok i zobaczyła, jak Jim wyjmuje dziecko z jej wnętrza. Ona i Cal krzyknęli jednocześnie, gdy pojawiła się główka. Jane wpadła w ekstazę na widok maleństwa w silnych dłoniach dziadka. Jim opróżnił mu buzię i nozdrza strzykawką, którą podała mu Lynn, i położył niemowlę na brzuchu Jane.

– Dziewczynka!

Maleństwo kwiliło cichutko. Pochylili się nad mokrym, zakrwawionym noworodkiem. Jim przeciął pępowinę. -Cal!

– To nasza dziewczynka, skarbie.

– Och, Cal…

– Boże, jest piękna.

– Ty też. Kocham cię.

– Kocham cię, Cal.

Mówili coś bez sensu, całowali się, płakali. Lynn także płakała, owijając maleństwo w ręcznik. Jane była tak zaabsorbowana dzieckiem, że nawet nie zauważyła, kiedy urodziła łożysko.

Annie Glide z dumą patrzyła na prawnuczkę.

– Będzie z niej niezłe ziółko. Poczekajcie tylko, a sami zobaczycie. Ma w sobie krew Glide'ów.

Lynn roześmiała się cicho i podała dziecko Jane, ale to Cal wziął małą pierwszy.

– Chodź tu, skarbie. Pokaż się.

Przytrzymał ją tak, że oboje z Jane mogli się do woli napatrzeć na małą pomarszczoną twarzyczkę. Przywarł ustami do czółka.

– Witaj na świecie, kochanie.

Rozbawiona i spokojna Jane obserwowała, jak ojciec i córka się poznają. Przypomniała sobie, jak dawno, dawno temu krzyknęła do Cala, że to tylko jej dziecko. Dopiero teraz, patrząc na dziadków, szczęśliwych, jakby dostali gwiazdkę z nieba, prababkę i ojca, który już stracił dla córeczki głowę, zrozumiała, jak bardzo się wówczas myliła.

I wtedy zrozumiała. Pojęła Teorię Wszystkiego.

Cal gwałtownie podniósł głowę.

– Wiem! – zawołał. Jego donośny śmiech sprawił, że maleństwo otworzyło oczy, ale nie rozpłakało się. Znała go już. Już go sobie owinęła dookoła palca.

– Jane! Mamo! Tato! Wiem, co będę robił w przyszłości! Jane poruszyła się ciekawie.

– Co? Powiedz!

– Nie do wiary! – krzyknął. – Tyle się gryzłem, a odpowiedź była w zasięgu ręki!

– Czemuś nie mówił, że cię coś gryzie, Calvin? – zapytał starczy głos z kącika. – Powiedziałabym ci to dawno temu.

Wszyscy zwrócili się w tamtą stronę. Babka łypnęła na nich wrogo.

– Każdy głupi by się domyślił, że przeznaczeniem Calvina jest leczyć ludzi w tych górach, tak jak jego tata i dziadek. To Bonner z krwi i kości.

– Lekarz? – Jane nie mogła wierzyć własnym uszom. – Chcesz być lekarzem?

Cal się nastroszył.

– Nie sądzisz, że mogłaś mi to powiedzieć już dawno temu? – warknął na Annie.

Prychnęła gniewnie.

– Nikt mnie o to nie pytał.

Jane zaniosła się śmiechem.

– Będziesz lekarzem? Wspaniale!

– Zanim skończę medycynę, będę starym lekarzem. Myślisz, że zniesiesz męża-studenta?

– Bardzo mnie to cieszy.

W tym momencie Rosie Darlington Bonner uznała, że ignorowali ją wystarczająco długo. W końcu to jej wielki dzień i należy jej się trochę uwagi, może nie? Bądź co bądź, czekają wiele pracy. Trzeba będzie powitać na świecie małych braciszków, zawrzeć wiele przyjaźni, wspinać się na drzewa, denerwować rodziców i przede wszystkim pisać powieści.

Czekają także wiele testów z matmy, które będzie oblewała z zadziwiającą regularnością, i to nieszczęście w laboratorium chemicznym, ale to wina kretyna nauczyciela, który nie zna się na prawdziwej literaturze. Może to i lepiej, że ci dwoje, którzy patrzą na nią z głupimi minami, nie wiedzą jeszcze o tym laboratorium…

Rosie Darlington Bonner zaczęła wrzeszczeć na całe gardło.

Witaj, świecie! Oto jestem!

Susan Elizabeth Phillips

  • 1
  • 50
  • 51
  • 52
  • 53
  • 54