– A niech mnie! – Gregori uderzył się w czoło.

– Czemu się walisz? Komar cię gryzie czy co? – W takich chwilach Roman utwierdzał się w przekonaniu, że dobrze zrobi, wywalając chłopaka z pracy.

– To wyraz mojego zdumienia. Nie masz pojęcia o najnowszych powiedzonkach czy gestach, co?

Laszlo ściągnął brwi. Machinalnie bawił się guzikiem.

– Bardzo przepraszam, sir, czy kiedykolwiek wcześniej do tego doszło?

– Nie.

– Może naprawdę się starzejesz – podsunął Gregori.

– Pieprz się – warknął Roman.

– Nie, nie, bracie, to za łagodnie. Nie bój się, użyj mocniejszych słów. – Gregori urwał i poczerwieniał. – To było do mnie?

Roman uniósł brew.

– Młodzi nieznośnie wolno myślą. Laszlo przechadzał się po holu.

– To nie moja dziedzina, ale wygląda na to, że podchodzimy do sprawy od złej strony.

Roman i Gregori wbili wzrok w chemika. Oblizał wargi, pociągnął za guzik.

– Skoro pan Draganesti do tej pory nie mierzył się z takim… problemem, rzecz niekoniecznie musi dotyczyć jego umiejętności, tudzież ich braku. – Guzik upadł na ziemię. Schylił się, żeby go podnieść.

– Co chcesz przez to powiedzieć? – zapytał Gregori. Laszlo schował guzik do kieszeni.

– Że niewykluczone, iż problem leży po stronie kobiety.

– Ma bardzo silną wolę – przyznał Roman. – Nigdy dotąd nie spotkałem śmiertelnika, który zdołałby się nam oprzeć.

– No właśnie. – Laszlo zaatakował ostatni guzik przy kitlu. – Ale jakimś cudem jej się to udało. Jest w niej coś dziwnego.

Zapadła cisza. Roman już wcześniej domyślał się, że jest inna, ale te słowa padły z ust jego najzdolniejszego naukowca.

– Fatalnie – mruknął Gregori. – Skoro nie możemy nad nią zapanować, jest bardzo…

– Fascynująca – szepnął Roman. Gregori się skrzywił.

– Chciałem raczej powiedzieć: niebezpieczna.

To też. Ale tego wieczoru nawet niebezpieczeństwo wydawało się Romanowi fascynujące. Zwłaszcza jeśli wiązało się z Shanną.

– Może poszukamy innego dentysty – zasugerował Laszlo.

– Nie. – Roman pokręcił głową. – Zostało tylko kilka godzin, a sam mówiłeś, że ząb trzeba wstawić jeszcze dziś. Gregori, zabierz Laszla do najbliższego gabinetu dentystycznego i zabezpieczcie teren. Pojedziecie jego wozem, stoi przed domem. Laszlo, pilnuj mojego kła. Dajcie mi pół godziny i zadzwońcie.

Chemik wytrzeszczył oczy.

– Będzie się pan teleportować za moim głosem?

– Tak. – To najszybszy środek transportu. Jednak nie zrobi tego, póki nie zyska całkowitej kontroli nad umysłem Shanny, musi mieć pewność, że po zabiegu zatarł jej wspomnienia. – Gregori, wracaj jak najszybciej. Ty i Connor pomożecie mi przy dentystce. Musimy przejąć kontrolę nad jej umysłem.

– Nie ma sprawy. – Gregori wzruszył ramionami. – W klubie wymazałem wspomnienia stu osób naraz. To pikuś.

Sądząc po wyrazie twarzy, Laszlo nie podzielał optymizmu Gregoria.

– Powinno się udać – mruknął Roman. – Nawet jeśli zdołała się oprzeć jednemu wampirowi, trzem nie da rady.

Gregori i Laszlo wyszli, ale słowa chemika ciągle brzmiały w uszach Romana. W Shannie jest coś innego. A jeśli nie uda mu się zapanować nad jej umysłem? Nie wstawi mu kła, póki będzie uważać, że to zwierzęcy ząb. Przez resztę wieczności będzie pośmiewiskiem wszystkich wampirów. Jednozębne dziwadło.

Nie śmiał jej powiedzieć, czym jest. Wtedy już na pewno nie wstawi mu kła. Zareaguje jak Eliza i zapragnie wbić mu kołek w serce.

Rozdział 5

Chyba wreszcie usłyszę, że znaleźliście Shannę Whelan. – Ivan Petrovsky gromił wściekłym wzrokiem czterech zbirów, najgroźniejszych, jakich mogła zaoferować rosyjska mafia.

Unikali jego spojrzenia. Tchórze, co do jednego. Ivan uparł się, że zostanie w pobliżu kliniki – a nuż Shanna Whelan ukryła się tu w okolicy. Jego ludzie przeszukali okoliczne alejki i wrócili z niczym.

Trzy przecznice dalej policyjny wóz zatrzymał się z piskiem opon przed zdemolowaną kliniką. Pulsujące światła kogutów buszowały po oknach okolicznych domów, budziły mieszkańców. Śmiertelnicy wychodzili na ulicę, liczyli, że zobaczą coś ekscytującego… na przykład zwłoki.

Zazwyczaj Ivan chętnie dostarczał im tej atrakcji, dziś jednak ludzie Steshy schrzanili sprawę. Banda nieudaczników.

Szedł w stronę dwóch czarnych sedanów. Odjechali z miejsca przestępstwa na długo przed zjawieniem się policji.

– Nie mogła rozpłynąć się w powietrzu. To zwyczajna kobieta.

Czterech zbirów szło za nim. Jasnowłosy olbrzym o kwadratowej szczęce przerwał ciszę.

– Nie widzieliśmy, żeby wychodziła, ani przednimi drzwiami, ani tylnymi.

Ivan wciągnął nosem jego zapach. Zero Rh dodatnie. Za mdła krew, za głupi facet.

– Więc co, chcesz powiedzieć, że jednak się rozpłynęła? Milczenie. Szli za nim ze wzrokiem wbitym w ziemię.

– Widzieliśmy, jak drzwi się otwierają – wyznał inny zbój, o twarzy upstrzonej bliznami po trądziku.

– No i…? – Ivan naciskał.

– Wydawało mi się, że widziałem dwie osoby. – Trądzik zmarszczył brwi. – Ale kiedy podeszliśmy do drzwi, nikogo tam nie było.

– Słyszałem jakby świst – mruknął trzeci zbir.

– Świst? – Ivan zacisnął pięści. – Tylko tyle macie mi do powiedzenia? – Przeszyło go napięcie, skoncentrowało się w czubkach pleców. Gwałtownie poruszył głową, aż rozległ się głośny trzask, i poczuł ulgę.

Czterech śmiertelników się wzdrygnęło.

Stesha Bratsk, lokalny szef rosyjskiej mafii, uparł się, że w akcji przeciwko Shannie Whelan wezmą udział jego ludzie. I to był duży błąd. Ivana świerzbiła ręka, żeby chwycić ich grube karki i wydusić z nich życie. Gdyby zabrał swoje wampiry, akcja przebiegłaby inaczej. Ta cała Whelan byłaby już martwa, a on zagarnąłby nagrodę – dwieście pięćdziesiąt kawałków.

I tak dostanie tę kasę. Przypomniał sobie wnętrze kliniki. Ani śladu dziewczyny. Tylko jedna rzecz zwróciła jego uwagę – nietknięta pizza w pudełku z nazwą pizzerii wypisaną czerwono-zielonymi literami.

– Gdzie jest Pizzeria Carlo’s?

– W Małej Italii – odparł blond neandertalczyk. – Pyszna pizza.

– A lasagne jeszcze lepsza – dodał Trądzik.

– Kretyni! – Ivan łypnął groźnie. – Jak wytłumaczycie Steshowi dzisiejszą klęskę? Jego kuzyn w Bostonie dostał dożywocie dlatego, że ta suka zeznawała przeciwko niemu!

Niespokojnie przestępowali z nogi na nogę.

Odetchnął głęboko. Nie obchodziło go, co się dzieje ze Steshą czy jego krewnymi. W końcu to tylko śmiertelnicy. Ale ci goście pracują dla rodziny, powinni wykazać się większą lojalnością. I mniejszą głupotą.

– Od tej chwili nocą pracuję tylko z moimi ludźmi. Za dnia obserwujecie pizzerię i mieszkanie tej całej Whelan. Jeśli ją znajdziecie, macie ją śledzić. Jasne?

– Tak, proszę pana – odmruknęli chórem.

Ivan wątpił, by ich misja zakończyła się sukcesem. Jego wampiry szybciej znajdą Shannę Whelan. Problem w tym, że wampiry mogą działać tylko pod osłoną nocy. Cholerni śmiertelnicy są mu niezbędni, żeby szukać dentystki za dnia.

Zatrzymał się trzeci czarny sedan i z auta wysiadło dwóch kolejnych pracowników Steshy.

– No i co? Znaleźliście ją? – zapytał Ivan. Brodacz z ogoloną głową podszedł bliżej.

– Przecznicę dalej widzieliśmy samochód. Zielona honda. Dwaj faceci. Pavel twierdzi, że widział też kobietę.

– Naprawdę tak było – potwierdził Pavel. – Wsadzili ją do bagażnika.

Ivan uniósł brwi. Czyżby ktoś inny zgarnął tę Whelan przed nim? O nie. Ktoś jeszcze ostrzy sobie zęby na nagrodę. Na jego kasę.

– I dokąd pojechali?

Pavel zaklął i kopnął w oponę.

– Zgubili nas.

Ivan znów poruszył kilka razy głową, żeby złagodzić napięcie w karku.

– Do cholery, czy was nikt nie szkolił? Stesha zatrudnia was w ciemno?

Łysol poczerwieniał, policzki nabiegły mu krwią. Ivan pociągnął nosem. AB Rh ujemne. Rany, ależ jest głodny. Chciał się posilić tą Whelan, ale teraz musi poszukać kogoś innego.

– Zapisaliśmy numery rejestracyjne – pochwalił się Pavel. – Dowiemy się, czyj to samochód.

– Dobrze. Za dwie godziny chcę to wiedzieć. Będę u siebie, na Brooklynie.

Pavel pobladł.

– Tak jest, sir.

Na pewno dotarły do niego plotki. Nie wszyscy, którzy nocą wchodzili do siedziby klanu, wychodzili z powrotem. Ivan podszedł bliżej i po kolei zajrzał sześciu mężczyznom w oczy.

– Jeśli ją znajdziecie, nie zabijecie jej. To moje zadanie. Nawet nie ważcie się myśleć o zgarnięciu mojej kasy. Nie zdążycie się nią nacieszyć. Jasne?

Seria stęknięć i skinięć.

– A teraz idźcie. Stesha czeka na wieści.

Sześciu drabów wsiadło do czarnych sedanów i odjechali.

Ivan zbliżył się do miejsca przestępstwa. Sąsiedzi zbici w gromadki, obserwowali policjantów. Jego uwagę przykuła ładna blondynka w różowym szlafroku. Spojrzał na nią. Chodź do mnie.

Odwróciła się, obrzuciła go wzrokiem, uśmiechnęła się powoli. Idiotka, wydaje się jej, że go uwodzi. Gestem wskazał ciemny zaułek. Szła w jego stronę rozkołysanym krokiem, gładząc puszysty szlafrok długimi różowymi paznokciami.

Wszedł w mrok i czekał.

Szła na śmierć, głupia, jak różowy pudel, który radośnie wpada do salonu piękności, przekonany, że będą go głaskać i chwalić.

– Jesteś tu nowy? Nie przypominam sobie, żebym cię już widziała.

Chodź bliżej.

– Masz coś pod tym szlafrokiem? Zachichotała.

– Wstydź się! Nie wiesz, że policja jest tuż-tuż?

– Tym lepiej, może nie?

Roześmiała się, tym razem bardziej gardłowo, ochryple.

– Niegrzeczny z ciebie chłopiec, co? Złapał ją za ramiona.

– Nawet nie masz pojęcia. – Błyskawicznie wysunął kły. Jęknęła, ale na tym się skończyło, już po chwili wbił kły w jej szyję. Popłynęła krew – gęsta, gorąca, doprawiona ryzykiem – przecież tuż za rogiem stali policjanci.

Przynajmniej wieczór nie był całkowicie stracony… Nie dość, że zaliczył pyszny posiłek, to martwe ciało dziewczyny zmyli policję, odwróci ich uwagę od zaginionej dentystki.