Po raz pierwszy uśmiechnęła się swobodnie i wyglądała na prawdziwie rozbawioną.

– Pańska babcia też na to cierpi? – zapytała.

– Może się od siebie zaraziły? – Skrzywił usta w uśmiechu.

– Tak, chyba masz rację… Jack – odparła. Wysiłek, z jakim głośno wypowiedziała jego imię, był tak widoczny, że Jack nie mógł powstrzymać się od śmiechu.

– No, to zrobiliśmy wielki krok naprzód – powiedział. – Obejrzałaś już portrety?

Skinęła głową, ciągle rozbawiona.

– Nikt cię nie będzie o nie pytał – rzekł – więc nie musisz niczego o nich wiedzieć. Nikt nie przypuszcza, żeś w ogóle na nie spojrzała. Byliby gorzko rozczarowani, gdybym na to pozwolił.

Podał dziewczynie ramię, wziął świecznik i sprowadził ją po schodach do salonu. Dobry początek – pomyślał. Polubił ją i wierzył, że jeśli będzie cierpliwy i rozważny, ona także go polubi.

Czy mógłby ją pokochać? To nie była najważniejsza kwestia. Ale tak – powiedział sobie – mógłbym ją pokochać.

Raz już kiedyś kochał. Namiętnie, zaborczo, beznadziejnie. Kochał kobietę, która nie powinna była go kochać, kobietę, która go wykorzystała i wreszcie porzuciła. I on też nie powinien był kochać tej kobiety. Nie mogła zostać jego żoną, matką jego dzieci. Ale kochał ją z młodzieńczym brakiem rozsądku i umiarkowania.

Zakrył twarz dłońmi pomyślawszy, że ta pierwsza miłość siedzi teraz w salonie, że będzie w Portland House w czasie świąt jako honorowy gość jego dziadków.

Zamierzał pokochać Julianę, tak jak mężczyzna może kochać kobietę – mądrze i czule, i… O Boże, nic nie wiem o miłości! – pomyślał.

Juliana zdjęła dłoń z ręki Jacka, gdy tylko wrócili do salonu, i usiadła obok matki. Tylko dzięki opanowaniu, którego jej od lat uczono, nie skuliła się i nie ukryła twarzy w dłoniach. Matka uśmiechnęła się do niej i Juliana poznała po tym uśmiechu, że wie, iż jej córka ma już za sobą pierwszy w życiu pocałunek. I kiedy dziewczyna uczyniła wysiłek, by rozejrzeć się po pokoju, miała wrażenie, że wszyscy o tym wiedzą, tylko z uprzejmości nie dają niczego po sobie poznać.

Był nadspodziewanie miły i delikatny. Na początku przeraziła się, gdyż dobrze wiedziała, po co idą do galerii, jednak jej obawy pierzchły. I pocałunek nie był tak straszny, jak się spodziewała. Choć czuła, że pocałował ją jakoś powściągliwe i że mógł to zrobić zupełnie inaczej. Wciąż więc będzie się bała drugiego pocałunku i potem następnego. Aż do nocy poślubnej, kulminacji wszystkiego. Nie wiedziała jednak, jak to będzie. Matka powie jej o tym dzień przed ślubem.

Dał jej jeszcze tydzień, by mogła się zastanowić i poznać go, zanim ostatecznie się z nim zwiąże. To miły gest z jego strony. Pewnie nie wie, że ona nie może się już wycofać. Zgodziła się tu przyjechać. Powiedziała mamie, papie i babci, że chce wyjść za mąż za pana Jacka Frazera.

Nie, nie mogła już zmienić zdania. Ale przynajmniej teraz łatwiej było jej się z tym pogodzić. Cynizm, który dostrzegła w jego oczach, nie czynił go nieczułym ani zimnym. Pomyślała, że chyba go polubi.

Och, Boże, żeby tylko nie była takim dzieckiem w jego obecności! Właściwie nie czuła się dzieckiem, ale tak się zachowywała. Czyżby dlatego, że traktował ją jak małą dziewczynkę? Był nawet zbyt miły i zbyt delikatny. Widział w niej dziecko? Pożałowała, że jest taka drobna. I wiedziała, że jej pocałunek musiał być okropny. Nie miała pojęcia, co powinna była zrobić, więc tylko stała i czekała.

W tym tygodniu będzie musiała bardziej się postarać. Gdyby tylko nie znajdowała się wciąż w otoczeniu jego rodziny.

Rozejrzała się nagle, szukając wzrokiem hrabiny de Vacheron. To była osoba, która mogłaby pomóc jej zwalczyć nieśmiałość. Hrabina wydawała się tak doskonale opanowana, pewna siebie. Wzbudzała w Julianie wielki podziw.

Ale hrabiny nie było w salonie.

– Dobry początek, moja droga – rzekła matka nachylając się ku niej, by nikt nie usłyszał, co mówi. – Nie zatrzymał cię tam zbyt długo, a kiedy wróciliście, od razu podeszłaś do mnie. Doskonale. Wiedziałam, że będę z ciebie dumna.

– Tak, mamo – odrzekła Juliana. – Staram się.

Niech mnie kule biją – powiedział pan Frederick Lynwood, kiedy Jack opuścił pokój, prowadząc Julianę pod rękę. – Ale z nich piękna para, co? Nie ma to jak rozum. Jack ma rozum i dlatego jej się podoba.

– I bez tego byłoby to zrozumiałe, Freddie – odrzekła Prudence Woolford. – Kiedy byłam młodsza, uważałam za złośliwość losu fakt, że ja i Jack jesteśmy spokrewnieni. Nie powinno się mieć tak przystojnego kuzyna. – Westchnęła. – Lecz gdy poznałam Anthony'ego, przeszło mi to.

– Ona też mu się podoba – rzekł pan Peregrine Raine krzywiąc się. – Zresztą któremu wolnemu mężczyźnie nie podobałaby się taka dziewczyna? Prawdziwa ślicznotka. Zastanawiam się, co też mają zamiar robić w galerii. Jak myślicie? Oglądać portrety?

– A co innego mieliby tam robić? – zaśmiał się wicehrabia Clarkwell. – My też oglądaliśmy portrety, kiedy chodziliśmy tam w podobnych okolicznościach, czyż nie, Hortense?

– Zeb! – zaprotestowała jego żona rumieniąc się. -Oczywiście, że podziwialiśmy obrazy. Są tam obrazy, prawda? – Zrobiła wielkie oczy, udając zdziwienie.

Wszyscy wybuchnęli śmiechem.

– Jack nawet nie próbował wymknąć się z nią niezauważenie – rzekł wicehrabia Merrick. – Ma poważne zamiary i nie przeszkadza mu, że wszyscy o tym wiemy.

– Alexandrze – zganiła go żona. – Nie dość, że biedny Jack musi starać się o rękę panny na oczach całej rodziny, to na dodatek każdy stroi sobie z niego żarty. Powinniście się wstydzić.

Wicehrabia wyszczerzył zęby uśmiechając się do niej, podczas gdy Peregrine zachichotał i zaraził tym Freddie-go, który zaśmiał się serdecznie.

Annę spojrzała przepraszająco na Isabellę.

– Pewnie myślisz, że jesteśmy okropnie niedelikatni, Isabello – rzekła. – Biedny Jack… ten, który właśnie opuścił salon… ma poślubić dziewczynę, którą wybrała mu babka Alexandra, to jest księżna, więc wszyscy tu zgromadzeni przyglądają się jego zalotom i kpią z nich bezlitośnie, gdy tylko mają okazję. Moim zdaniem to bardzo nieładnie z ich strony. Jack nie jest tak nieczuły, jak można by sądzić. A Juliana to taka słodka i śliczna dziewczyna.

– Niech mnie kule biją, masz rację co do niej – zgodził się Freddie. – Rozum. Ty masz rozum, Annę.

– Spieszę dodać – rzekł śmiejąc się wicehrabia Merrick

– że przyglądamy się temu życzliwie i życzliwie komentujemy to, co się dzieje, hrabino. Jesteśmy rodziną, jak pani wie, i cokolwiek by powiedzieć, raczej darzymy się sympatią.

Tak, to dla mnie doskonała nauczka – pomyślała Isabella. Jakby nie wystarczyła jej wiadomość, że Jack ma się zaręczyć i ożenić, to jeszcze przez tydzień będzie musiała przyglądać się jego zalotom do Juliany Beckford i być świadkiem ich zaręczyn, które bez wątpienia nastąpią w Boże Narodzenie.

Wydało jej się niemożliwe, by mogła to znieść. Ale nie ma rzeczy niemożliwych. To przekonanie towarzyszyło jej przez większą część życia i wiele razy okazało się prawdziwe. I teraz też jej się uda. Przecież w końcu Jack to ktoś z dalekiej przeszłości. Od tamtego czasu wiele się zmieniło: wyszła za mąż, ma rodzinę, zrobiła wielką karierę. Jack już nic dla niej nie znaczył.

Absolutnie nic.

– To dobrze, jeśli w rodzinie można śmiać się z siebie i dokuczać sobie nawzajem – odparła z uśmiechem i zauważyła, że wszystkie spojrzenia zwróciły się na nią, jakby powiedziała jakąś wielką mądrość. Zaczęła się już przyzwyczajać do takich reakcji. Przestały ją dziwić, choć nadal bawiły.

– Niech mnie kule biją, to prawda – wymamrotał Freddie. – Ciekaw jestem, czy Bobbie zasnął dziś spokojnie w tym obcym pokoju dziecinnym. Jak myślisz, Annę? Może powinienem zapytać o to Ruby. Siedzi obok pana Holyoke i jego matki.

– Pokój dziecinny już nie wydaje mu się obcy, Freddie

– odparła łagodnie Annę. – Spędził w nim dotąd pięć nocy, nieprawdaż? Czyż nie przyjechaliście o dzień wcześniej niż reszta?

– Jak zwykle – zaśmiał się wicehrabia Merrick, gdy Freddie wstał i podszedł do żony. – Tak się boi zapomnieć o jakimś spotkaniu czy zaproszeniu, hrabino, że zawsze przyjeżdża dzień wcześniej nawet na najbardziej eleganckie przyjęcia i nie chce oddalać się z obawy, iż przeoczy właściwą godzinę.

Isabella przyłączyła się do ogólnego śmiechu, nie pozbawionego jednak sympatii dla Freddiego, który najwyraźniej nie był zbyt lotny.

Czuła się bardzo przygnębiona. Zaskakująco przygnębiona jak na osobę, która wmawiała sobie, że Jack absolutnie nic dla niej nie znaczy. Był teraz gdzieś w galerii, z piękną i uroczą młodą damą, która chciała zostać jej przyjaciółką. W tej chwili na pewno ją całuje. I zamierza się z nią ożenić.

Isabella zaczęła się zastanawiać, jak Jack całuje Julianę. Mocno i namiętnie? Tak jak kiedyś całował ją, Belle. A przecież aż do chwili przyjazdu tutaj dzisiejszego popołudnia, do chwili, kiedy na niego spojrzała, zapomniała już, jak to było – albo zepchnęła te wspomnienia w zakamarki pamięci, by nie sprawiały jej ciągłego bólu. Nie pamiętała już; jak się z nią kochał i co wtedy czuła – aż do dzisiaj.

Jakie to miało teraz znaczenie? Żadnego. Oczywiście, że nie.

Jack Frazer był kimś, kto nie odgrywał najmniejszej roli w jej obecnym życiu.

– A skoro mowa o pokoju dziecinnym – rzekła wstając i uśmiechając się ciepło do zgromadzonego wokół niej towarzystwa – to mam dwoje małych dzieci, które też mogą się tu czuć obco. Jeśli mi państwo wybaczą, pójdę zobaczyć, czy wszystko u nich w porządku.

Marcel na pewno już śpi. Ten chłopiec potrafił zasnąć wszędzie. Odziedziczył po ojcu spokojne usposobienie. Ale Jacqueline jest prawdopodobnie podenerwowana i nie może zasnąć. To taka wrażliwa, niepewna, zalękniona dziewczynka. Isabella starała się kochać oboje tak samo. A jednak większym uczuciem darzyła córeczkę. Z chęcią – o tak, bez chwili wahania – oddałaby życie, byle tylko oszczędzić dzieciom nawet chwilowego bólu. Lecz Jacqueline bardziej potrzebowała jej miłości, bliskości i opieki.