– Nie wiadomo – odrzekła. -Miłość jednak umiera, Jack. Przecież już się nie kochamy.

Zbliżył do niej twarz, tak że musiała oprzeć głowę o ścianę.

– Zapytaj mnie za sto albo dwieście lat, co do ciebie czuję. Odpowiedź będzie taka sama jak teraz i jak wtedy, gdy zobaczyłem cię po raz pierwszy w Hyde Parku. Kocham cię. Jesteś jedyną kobietą, jaką kiedykolwiek kochałem i jaką będę kochał.

– Och! – wyrwał jej się jęk rozpaczy.

– Mam córkę od ponad ośmiu lat – rzekł – i nie wiedziałem o tym, bo trzymałaś to przede mną w tajemnicy.

Patrzyła tylko na niego i nic nie mówiła.

– Masz rację – rzekł. – Nie potrafiłem kochać. Kochałem tak, jak to robią młodzi – ta miłość mnie zaskoczyła i przestraszyła. Nie umiałem się nią cieszyć. Trzymałem się jej zbyt kurczowo. Bałem się, że cię stracę. Ale i tak wszystko przepadło. Zostałem straszliwe ukarany, Belle. Straciłem cię. I straciłem córkę.

– Nie mów mi teraz, że źle postąpiłam – rzekła. Ale właśnie tak myślała. Zrobiła okropną rzecz. – Nie będę mogła żyć z tą świadomością. Nigdy się nie dowiesz, jak trudno mi było odejść od ciebie i wyjechać do obcego kraju, gdy nadal cię kochałam i nosiłam twoje dziecko. Ta samotność, tęsknota i ból, Jack! Te miesiące, kiedy byłam w ciąży… I gdy Jacqueline się urodziła… Tylko świadomość, że nie ma innej drogi, utrzymała mnie przy życiu. Nie mów mi teraz, że źle zrobiłam.

Dłuższą chwilę patrzył jej badawczo w oczy, po czym wyprostował się i odwrócił do niej bokiem. Przeczesał palcami włosy.

– Ciekaw jestem – powiedział – czy jest jeszcze jakaś para ludzi, którzy kochali się i zrobili ze swego życia takie piekło. Myślisz, że są gdzieś tacy?

Nie odpowiedziała. Al«nie sądziła, by znaleźli się tacy ludzie. Na pewno nie.

– Jacqueline jest moją córką – powiedział. – Mam córkę. Ciągle czuję się, jakbym dostał pięścią w brzuch i nie mógł złapać oddechu. Jestem ojcem.

Przypomniała sobie z bólem dzień narodzin Jacqueline – miała ciemne włoski, tak jak jej ojciec. Przypomniała sobie, jak bardzo pragnęła posłać po Jacka, mimo że była we Francji, a on został w Anglii.

Co by było, gdyby usłuchała wtedy głosu serca?

– Belle – powiedział – uznam ją za swoje dziecko. Będę na nią łożył. Nie dopuszczę, by moja córka…

– Nie – rzekła.

Odwrócił głowę, by na nią spojrzeć.

– Jesteś zaręczony z Julianą- powiedziała. – To bardzo słodka, bardzo niewinna i bardzo wrażliwa dziewczyna.

Która go nie kocha.

Nie wiedział, co odpowiedzieć.

– Musimy wrócić do pokoju muzycznego – rzekła. -Oddzielnie. Miejmy nadzieję, że nikt nie skojarzy faktu, że wyszliśmy w tym samym czasie. Potem trzeba będzie pójść do kościoła. Jutro jest Boże Narodzenie i jakoś będziemy musieli je przeżyć. Nie możesz zrobić niczego, co by zmartwiło innych, Jack.

– Ale to moja córka – powtórzył.

– Owszem.

Nadal na nią patrzył. Potem zdecydowanie skinął głową i wyprostował ramiona.

– Pójdę pierwszy – rzekł. – Nic nie powiem. Nie martw się.

Patrzyła, jak idąc przez salę, oddala się od niej. I tak jak kilkakrotnie w ciągu tych ostatnich dziesięciu lat, poczuła, co znaczy rozpacz.

Juliana usiadła obok Jacka w kościelnej ławie. Ich ramiona stykały się ze sobą. Wszyscy siedzieli dość ciasno, ponieważ mieszkańców Portland House było wielu, a ławy – nieliczne. Po drugiej stronie dziewczyny siedzieli jej mama, papa i babcia. Brakowało tylko Howarda, który zasiadł w pierwszej ławie z Rosę, panią Fitzgerald i Fitzem.

Juliana spojrzała na nich ze smutkiem. Przed obiadem między papą i Howardem miała miejsce straszliwa kłótnia

– kłótnia rodzinna – ponieważ Howard poprosił na plebanii o rękę Rosę i został przyjęty. Zrobił to nie pytając papy o zdanie. Papa oczywiście musiał się zgodzić – tak naprawdę nie miał wyjścia. Nie był to przecież żaden mezalians. Rosę pochodziła z dobrej rodziny i – czego aż do dzisiejszego popołudnia nie wiedział ani Howard, ani papa – jej ojciec miał niewielką posiadłość oraz majątek i mógł dać córce skromny posag.

Tak więc Rosę zostanie jej bratową. A to znaczyło, że ona, Juliana, będzie w przyszłości spotykać Fitza nie tylko wtedy, gdy przyjedzie z Jackiem do Portland House, lecz także czasami, kiedy zjawi się w odwiedziny u Howarda i Rosę. Na chwilę zatrzymała wzrok na Fitzu – znacznie mniej przystojnym niż Jack, ale za to sympatycznym i wesołym. Przy nim tak dobrze się czuła i śmiała tak swobodnie.

Ale było Boże Narodzenie. Próbowała myśleć o dźwiękach dzwonów i skupionych w kościele wiernych czekających na wejście pastora. Boże Narodzenie to wspaniały czas. A ona siedzi tu ze swym narzeczonym. W przyszłym roku zostanie jego żoną. Może za rok o tej porze będzie… Zarumieniła się na samą myśl o tym.

Odwróciła się, by posłać Jackowi uśmiech. Lecz jego twarz zwrócona była w drugą stronę i Juliana zauważyła, że przygląda się małej Jacqueline, córeczce Isabelli. Dziewczynka siedziała razem z matką w ławce przed nimi.

Jack lubi to dziecko, Juliana zauważyła to już wcześniej. A teraz zrozumiała dlaczego. To właśnie on odkrył, że Jacqueline pięknie gra na skrzypcach, i przekonał księżną, by pozwoliła jej wystąpić na koncercie.

Jack poczuł na sobie spojrzenie Juliany i odwrócił głowę, by na nią spojrzeć.

– Ona ma wielki talent – szepnęła Juliana.

– Jacqueline? – zapytał. – O, tak.

– Myślę, że musi być podobna do ojca – stwierdziła. – Jest zupełnie inna niż Isabella, nieprawdaż?

Przez moment zatrzymał na niej spojrzenie.

– Tak – rzekł. – Chyba masz rację.

W tej chwili wszyscy wstali, gdyż wszedł pastor.

Boże Narodzenie. Narodziny dzieciątka. Nigdy się nad tym nie zastanawiał. Kiedy był mały, ważne były zabawy i prezenty, potem – gdy dorósł – hulanki. Rzadko chodził do kościoła, zwykle starał się z tego wymigać. Nudziło go to. Zawsze to samo czytanie, zawsze te same kolędy. Zawsze świętowano narodziny tego samego dziecka.

Lecz tej nocy jemu narodziło się dziecko. Uczucie, że jest ojcem, było dla niego nowe i zaskakujące. Nie mógł oderwać oczu od swej córeczki. Jego serce wyrywało się do niej.

Narodziny dziecka nie były dla Marii i Józefa takim niezmąconym szczęściem, za jakie się je dziś uważa. Towarzyszyły im ból, niewygoda, niepokój. Ale potem była już tylko radość. Radość tym większa, że nastała po tych wszystkich niedolach.

Radość to coś innego niż przyjemność – zaczął sobie uświadamiać. W jego niedawnym odkryciu nie było nic przyjemnego. W rzeczywistości było ono straszliwie bolesne. A mimo wszystko ten wieczór stał się wieczorem radości. Dzisiejszej nocy został ojcem. Urodziło mu się dziecko. Szczupła, cicha, poważna, niezwykle utalentowana ośmioletnia dziewczynka. Jego córeczka.

Świętował więc w kościele, z rodziną i Juliana, nadchodzące Boże Narodzenie z bólem i radością. A w końcu także z przyjemnością.

Msza rozpoczęła się bardzo późno, zbyt późno jak dla młodszych dzieci, ale przybyły tu wszystkie z wyjątkiem Kennetha. Większość z nich zasnęła, zanim wielebny Fitzgerald dotarł do połowy kazania. Isabella pochyliła się nad Marcelem, ułożyła go sobie na kolanach i kołysała go, choć malec już najwyraźniej zdążył zasnąć. Jacqueline siedziała wyprostowana, wytrzymując dłużej niż brat, ale niebawem i jej głowa opadła na ramię matki. Dwukrotnie zsuwała się z niego, aż wreszcie dziewczynka się obudziła.

Za drugim razem zerknęła przez ramię i pochwyciła spojrzenie Jacka. Uśmiechnął się do niej i skinął na nią palcem. Potem wstał, przechylił się nad ławką i podniósłszy dziewczynkę, posadził ją sobie na kolanach. Isabella, przestraszona, odwróciła głowę.

A jego córeczka przytuliła się do niego i mimo insomnii – którą musiała odziedziczyć po nim, jak nagle sobie uświadomił – wkrótce zasnęła w jego ramionach, ciepła, spokojna i ufna.

Teraz była już tylko sama przyjemność, sama radość.

Nadeszło Boże Narodzenie.

Rozdział siedemnasty

Rozdawanie prezentów pierwszego dnia świąt odbywało się kameralnie – każda rodzina zbierała się razem i miała swoją małą uroczystość. Oczywiście później wszyscy mieli się spotkać w salonie, by wręczyć upominki służbie, wypić drinka, zjeść placek bakaliowy, a potem pośpiewać kolędy.

Jacqueline i Marcel przyszli do pokoju Isabelli, wspięli się na jej łóżko i potrząsali nią, podczas gdy ona udawała, że śpi. Potem, gdy nadal udawała, że nie wie, o co chodzi, wyjaśnili jej, jaki to dzień, i upomnieli się o prezenty -w każdym razie zrobił to Marcel, podskakując na kolanach na łóżku.

– Prezenty? – Isabella zmarszczyła czoło. – Hm, prezenty. Czy nie zapomniałam ich zabrać z Londynu? A może były w tej torbie, którą zostawiłam w domu w garderobie i zapomniałam znieść do powozu?

– Mamo… – Jacqueline uśmiechnęła się i wślizgnęła obok matki pod kołdrę.

– Maman! – Zrozpaczony Marcel aż podskoczył.

– A tak, już sobie przypominam. – Isabella się uśmiechnęła. – Chyba wzięłam tę torbę. Ale gdzie, do licha, ją położyłam? Nie pamiętam, żebym ją widziała po przyjeździe.

– Mamo! – Jacqueline się śmiała.

– Maman! – Marcel nie był pewny, czy mama się z nim droczy, czy mówi poważnie, więc nie było mu do śmiechu.

– Chyba muszę pójść do garderoby i poszukać – rzekła Isabella spuszczając nogi z łóżka.

Wzięła poduszkę i rzuciła nią w Marcela, który znowu zaczął podskakiwać.

Uwielbiała te świąteczne poranki, choć w zeszłym roku Boże Narodzenie było smutne, ponieważ po raz pierwszy nie było z nimi Maurice'a. Nie znała cudowniejszego uczucia niż to, którego doświadczała patrząc, jak dzieci, zauroczone, otwierają pudełka i z zachwytem wykrzykują na widok nowych zabawek, książek i ubranek. Zawsze odpakowywały prezenty po kolei – tylko jeden na raz -tak by trwało to jak najdłużej.

– Cóż! – Zaśmiała się i spojrzała ponurym wzrokiem na stosy papieru i wstążek po prezentach, piętrzące się na łóżku i podłodze, kiedy już było po wszystkim. – Nie sądzicie, że należałoby tu posprzątać?