Tak, jej opieki. Marcel wróci do Francji, kiedy dorośnie, by objąć posiadłość ojca. Tam będzie jego miejsce, zostanie przyjęty do rodziny, która krzywo patrzyła na jego matkę. Ale Jacqueline? Isabella nie mogła przewidzieć, co stanie się z córką.

– Oczywiście. Lepiej sprawdzić i nie niepokoić się. -Wicehrabia Niemek natychmiast się poderwał i podał jej ramię. – Pani pozwoli, że będę jej towarzyszył.

Na szczęście – niemal przez całą drogę wstrzymywała oddech – nie natknęli się na schodach na Jacka i jego przyszłą narzeczoną. Isabella nie wróciła już do salonu tego wieczora. Przeprosiła wszystkich za pośrednictwem lorda Merricka, który zostawił ją w pokoju dziecinnym, sprawdziwszy przedtem, czy i jego dzieci śpią spokojnie. Jacqueline nie mogła zasnąć – potrzebowała matki i jej kojącej obecności. Isabella wymówiła się zmęczeniem po podróży, więc wiceksiążę – który poprosił, by zwracała się do niego po imieniu – uśmiechnął się ze zrozumieniem.

Choć, oczywiście, niczego nie rozumiał.

Jack.

Opuszkami palców przesunęła po jego plecach, a on poczuł się cudownie odprężony. Zniżyła głos i powiedziała mu z rozmarzeniem do ucha:

– Uda mi się. Będą mnie uważali za najlepszą aktorkę na świecie.

O, tak, na pewno jej się uda. Ma talent – musiał to przyznać. Elegancki światek zaczął to dostrzegać i tłumnie przychodził na jej przedstawienia.

– I uniezależnisz się ode mnie? – zapytał unosząc głowę z jedwabnej, pachnącej poduszki jej złocistych włosów. Uchyliwszy usta, całował ją długo i leniwie. – Nie będę ci już potrzebny?

– Mhm – odrzekła.

Leżał wyczerpany, wtulony w jej ciepłe, znajome ciało. Lecz teraz odsunął się, położył na plecach przy jej boku i patrzył w sufit. Po raz pierwszy, pierwszy raz otwarcie przyznała, że ich związek nie był bezinteresowny. Oddawała mu swe ciało, on zaś ją utrzymywał, by mogła poświęcić się karierze. Ale tylko do czasu, aż osiągnie sukces. Gdy wreszcie stała się niezależna, już go nie potrzebowała. I nie chciała.

Od początku wiedział, że tak będzie. Tylko że kochał ją całym sercem i wydawało mu się, że ciało Belle odpowiada miłością na jego miłość, a w jej oczach widzi czułość i przywiązanie.

Naiwny dwudziestojednoletni młodzik – pomyślał o sobie z ironią. Chory z nie odwzajemnionej miłości do utrzymanki. Do swej pierwszej kobiety. Kiedy znalazł się z nią w łóżku, nie wiedział nawet, co ma robić i jak się zachować. Zanim zdążył się zorientować, było już po wszystkim.

Oczy zaszły mu mgłą. Poczuł na policzkach gorące łzy. A potem, zanim mógł zapanować nad sobą, z piersi wyrwał mu się głośny szloch, który zdradził, jak beznadziejnie był w niej wtedy zakochany.

Jack gwałtownie usiadł na łóżku, rozżalony i upokorzony. Opuścił nogi na ziemię, jedną ręką odrzucając na bok kołdrę. Kiedy już oprzytomniał, zerwał się nagle i oddychał głęboko, rozglądając się, jakby szukał drogi ucieczki.

Boże! Boże święty! Wykrzyknął głośno jeszcze kilka bluźnierstw i wczepił palce we włosy.

Po Belle miał ze sto kobiet. Może nawet kilka setek. Dlaczego poczuł dotyk właśnie jej palców, zapach jej włosów i ciała? Dlaczego nie lady Finley-Dodd, swej ostatniej kochanki?

Ale dziękuję niebiosom chociaż za jedno – pomyślał, kiedy szedł do garderoby i dzwonił na lokaja, by ten przyniósł mu wodę do golenia. Na szczęście w rzeczywistości wszystko było inaczej niż w tym śnie. Nigdy nie pozwolił sobie na łzy czy szlochy. Udało mu się ukryć, że poczuł się zraniony. Pamiętał, co wtedy powiedział, gdy niedbale zasłonił ręką oczy.

– Bądź tak dobra i uprzedź mnie, kiedy zechcesz odejść, dobrze, Belle? – Specjalnie ziewnął, jakby zmęczony uprawianiem miłości. – Znajdę sobie inną kokotę. – Pierwszy raz użył wobec niej tego słowa. Słowa, które potem często przychodziło mu na myśl, gdy cierpiał.

Został boleśnie zraniony. I z całą młodzieńczą gwałtownością pragnął także zadać ból. Wątpił, czy mu się to udało. W rezultacie bowiem zrobiło mu się wstyd.

Kiedy się golił i ubierał, starał się myśleć o Julianie. Słodkie dziecko. Chodząca niewinność. Ostatniego wieczora w galerii wzbudziła w nim czułość i uczucia opiekuńcze. W ciągu tygodnia ta czułość przerodzi się w miłość – postanowił sobie wczoraj. Teraz utwierdził się w tym zamiarze. Jeśli będzie łagodny, jej nieśmiałość zamieni się w gorętsze uczucie.

Wychodząc z pokoju, zaśmiał się nieszczerze. Ach, ta poczciwa babcia! Kilka dni temu, jeszcze w Londynie, był wolnym człowiekiem i nawet zastanawiał się, czyby nie zignorować jej zaproszenia. Nie zdawał sobie wówczas sprawy, jak daleko zaszły plany jego ożenku, choć przecież mógł się tego domyślać. Z całą pewnością nie sprowadzono by tu Juliany, gdyby sprawa małżeństwa nie została już postanowiona. Od jego przyjazdu do Portland House nie minęły jeszcze dwa dni, a już wpadł w zastawioną nań pułapkę. Tylko że teraz, rzecz jasna, nie zależało mu, by się z niej uwolnić. Zadecydował o tym wczoraj.

Zatrzymał się nagle, kiedy doszedł do schodów, którymi zamierzał zejść na dół. Dama – kobieta – idąca schodami w górę, także przystanęła. Po chwili oboje zaczęli iść naprzeciw siebie. Ubrana była tak, jakby wracała ze spaceru. Wiedział, że jest już prawie południe. Wstał dziś później, bo zatrzymały go w łóżku rozkoszne wizje! Zacisnął zęby.

– Dzień dobry – powiedziała cicho, kiedy mieli się minąć.

Nie podniosła głowy, by na niego spojrzeć. Zastąpił jej drogę, tak że musiała podnieść wzrok. W zielonych oczach malowało się zaskoczenie.

– Czego sobie życzysz? – zapytała po chwili milczenia.

– Chcę porozmawiać z tobą na osobności – odparł. -I to zaraz. Wyjdźmy na dwór.

Spojrzała na niego pytającym wzrokiem, a on znowu zaciął usta.

– Dobrze -rzekła wreszcie niskim i spokojnym głosem.

Odwróciła się i zaczęła iść po schodach, nie oglądając się.

Główny lokaj księcia, stojący w hallu, czekał już z płaszczem na ręku, kiedy Jack zszedł ze schodów. Ukłoniwszy się, podał mu okrycie, a Jack zarzucił je sobie na ramiona. Był tak wściekły, że mógłby kogoś zamordować.

Rozdział piąty

Przeszli w milczeniu przez taras, a potem, minąwszy krzew różany, podążyli w kierunku drzew, strumienia i sadzawek. Nie podał jej ramienia, a ona nie uczyniła żadnego gestu, by wziąć go pod rękę.

– Więc? – odezwał się wreszcie głosem nabrzmiałym wściekłością. – Proszę, niech się pani wytłumaczy.

Jej głos był spokojny, co rozzłościło go jeszcze bardziej.

– Słucham?

– Nie udawaj, że nie rozumiesz, Belle – powiedział. -Co tu robisz? Jak śmiałaś przyjechać?

– Zostałam zaproszona przez księcia i księżną Portland – odrzekła. – Na ich prośbę mam zaprezentować gościom w Boże Narodzenie coś z mojego repertuaru. A poza tym mogę w święta korzystać wraz z dziećmi z ich gościnności.

– Ile ci zapłacili? – zapytał wojowniczo. – Nie wątpię, że ci się to opłaci.

Pomyślał, że nie będzie chciała odpowiedzieć, i ledwo się powstrzymał, by nie chwycić jej za ramiona i nie potrząsnąć nią. Jednak mógł ich ktoś zobaczyć z okien domu.

– Książę i księżna są zbyt dobrze wychowani, by zaproponować mi wynagrodzenie – odpowiedziała wreszcie. – W przeciwieństwie do wnuka, który jest na tyle niegrzeczny, by zadać mi takie pytanie.

O, teraz już lepiej. W jej głosie dało się wyczuć gniew.

– Doskonale – rzekł. – Cieszę się, Belle, że pamiętasz o tym pokrewieństwie. 1 ty mówisz o dobrym wychowaniu! Jak mogłaś przyjąć to zaproszenie? Czyż przez rok nie byłaś kokotą wnuka swych gospodarzy?

Wzdrygnął się, wypowiedziawszy to słowo. Jak sam przyznał nie dalej niż przed godziną, używał go tylko wtedy, gdy czuł się zraniony.

Uśmiechnęła się lekko i z godnością uniosła brodę. Zwrócona do niego profilem, z dumnie podniesioną głową i nikłym uśmiechem na ustach, wyglądała niezwykle pięknie – uświadomił sobie nagle.

– Tak, rzeczywiście – odpowiedziała. – Jak mogłabym o tym zapomnieć, skoro przed laty tyle razy tak mnie nazwałeś. Przyzwyczaiłam się już do tego słowa. Widzę, że nadal go używasz.

– A jak mam cię nazywać? – zapytał szorstko.

– Czy ja wiem? – Zmarszczyła brwi i zastanawiała się przez chwilę. – Wdową. Matką. Aktorką. Kobietą. No i tym słowem, którego użyłeś. Niewątpliwie byłam twoją kokotą, czyż nie? Płaciłeś mi dość dobrze i dość często to wykorzystywałeś.

Wyglądała dziwnie dostojnie z podniesioną głową, gorzkim uśmiechem i błyszczącymi oczyma.

To głupie, lecz ból mógł być tak samo dotkliwy we wspomnieniach, jak i w rzeczywistości. Choć przez dziewięć lat udawało mu się o niej nie myśleć, rany się nie zabliźniły.

Poczuł, że mija mu gniew.

– Nie powinnaś była tu przyjeżdżać, Belle – powiedział.

– Wiem. – Zawsze potrafiła patrzeć mu w oczy. Teraz też nie unikała jego wzroku. – Rzeczywiście, nie powinnam. Ale zrobiłam to. I zostanę. Ze względu na moje dzieci, które powinny spędzić święta w takim właśnie domu i w takim otoczeniu.

– Twoje dzieci – powtórzył.

Nie był w stanie wytrzymać jej spojrzenia, kiedy uświadomił sobie, że od czasu, gdy była jego kochanką, zaznała już i małżeństwa, i macierzyństwa.

– One nic tu nie zawiniły, Jack – powiedziała. – Nie wiedzą nic o ciemnej stronie życia, którą tak szybko poznają dorośli. Chcę je przed tym uchronić i jeśli byłoby trzeba, oddałabym za to życie. Proszę, nie nazywaj mnie tym słowem w ich obecności.

Przystanęli i stali teraz twarzą w twarz, nie będąc widziani z okien domu.

– Jesteś hrabiną de Vacheron – powiedział niskim głosem, w którym brzmiała gorycz – i największą aktorką w Anglii. Nie musisz już zarabiać na życie, nieprawdaż?

– Rzeczywiście – odparła.

– Czy on był dla ciebie dobry?

Wcale nie chciał tego wiedzieć. Nie miał pojęcia, dlaczego o to zapytał.

– Tak. – Skinęła głową.

– W jakim wieku są twoje dzieci?

To także go nie interesowało. Nie chciał dopuszczać do siebie myśli, że poczęła dziecko z innym mężczyzną i że nosiła je w sobie, podobnie jak teraz Lisa nosi dziecko Perry'ego. Nie Belle. Nie chciał tak o niej myśleć.