– Załóż płaszcz – polecił łagodnym tonem. – I pośpiesz się. Mamy tej nocy wiele do zobaczenia.

Victoria wahała się nie dłużej niż sekundę. Postępowała niewłaściwie, ale wiedziała, że jeżeli teraz zamknie okno, przez resztę życia będzie się zastanawiać, co by mogło się wydarzyć tej księżycowej nocy.

Zeszła z łóżka i wyciągnęła z szafy długi ciemny płaszcz. Był zdecydowanie za gruby na ciepłą pogodę, ale przecież nie mogła włóczyć się po polach w nocnej koszuli. Zapięła płaszcz, wspięła się na łóżko i z pomocą Roberta wyszła przez okno.

Powietrze było orzeźwiające i przepełnione wonią wiciokrzewu, ale nie miała czasu delektować się zapachami, bo Robert pociągnął ją za rękę i zaczęli biec. Ogarnęła ją euforia, gdy mknęli przez łąki do lasu. Jeszcze nigdy nie czuła się tak wolna i pełna ochoty do życia. Chciała wykrzyczeć drzewom swą radość, ale pamiętała o otwartym oknie w sypialni ojca.

Po kilku minutach dotarli do niewielkiej polanki. Robert zatrzymał się nagle i Victoria na niego wpadła. Przytrzymał ją mocno, przylegając do niej całym ciałem.

– Torie – powiedział. – O, Torie.

Raz jeszcze ją pocałował. Pocałował tak, jakby była jedyną kobietą na świecie, jakby po ziemi nie stąpała żadna inna.

Gdy wreszcie oderwali się od siebie, w ciemnych oczach dziewczyny pojawił się niepokój.

– To się dzieje tak szybko. Chyba tego nie rozumiem.

– Ja też tego nie rozumiem – powiedział Robert z westchnieniem szczęścia. – Ale nie będę się sprzeciwiał. – Usiadł na ziemi i pociągnął za sobą Victorię. Potem położył się na plecach.

Victoria przykucnęła i spoglądała na niego z wahaniem. Wskazał jej miejsce obok siebie.

– Połóż się i popatrz w niebo. Jest cudowne.

Spojrzała na jego przepełnioną szczęściem twarz i położyła się na ziemi. Z jej miejsca niebo wydawało się bezkresne.

– Czyż gwiazdy nie są najbardziej zdumiewającą rzeczą, jaką może zobaczyć człowiek? – zapytał Robert.

Victoria skinęła głową i przysunęła się bliżej, nie mogła oprzeć się bijącemu od niego ciepłu.

– One wszystkie świecą dla ciebie. Jestem pewien, że Bóg usiał je na niebie, żebyś ty co wieczór mogła na nie patrzeć.

– Robert, jesteś taki romantyczny.

Przekręcił się na bok, podparł łokciem, a wolną ręką odgarnął kosmyk z jej twarzy.

– Aż do dzisiaj nigdy nie byłem romantyczny – powiedział poważnym głosem. – I nigdy taki nie chciałem być. Ale teraz… – Przerwał, jakby szukał słów, które dokładnie przekażą jego uczucia. – Nie umiem tego wyjaśnić. Po prostu wydaje mi się, że tobie mogę powiedzieć wszystko.

– Oczywiście, że możesz. – Uśmiechnęła się.

– Nie. Tu chodzi o coś więcej. Cokolwiek powiem, nie wydaje się dziwne. Nawet wobec najbliższych przyjaciół nie mogę być w pełni otwarty. Na przykład… – Nagłym ruchem poderwał się na nogi. – Nie sądzisz, że to dziwne, że ludzie potrafią utrzymać równowagę, stojąc na stopach?

Victoria śmiała się tak, że nie mogła się podnieść.

– Przemyśl to – mówił, przenosząc ciężar ciała z pięt na palce. – Popatrz na swoje stopy. W porównaniu z resztą ciała są bardzo małe. Właściwie człowiek powinien przewracać się przy każdej próbie ustania.

Tym razem zdołała usiąść. Spojrzała na swoje stopy.

– Chyba masz rację. To dosyć dziwne.

– Nigdy dotąd z nikim o tym nie rozmawiałem – powiedział. – Myślę o tym przez całe życie, ale aż do dzisiaj nikomu o tym nie mówiłem. Pewnie bałem się, że ludzie wezmą mnie za głupca.

– Ja nie uważam, żebyś był głupi.

– Wiem. – Przyklęknął przy niej i dotknął jej policzka. – Wiem, że tak nie uważasz.

– Moim zdaniem jesteś inteligentny, bo w ogóle zastanawiasz nad taką sprawą.

– Oj, Torie, Torie. Nie wiem, jak to wyrazić, i zupełnie tego nie rozumiem, ale kocham cię.

Odwróciła głowę, żeby spojrzeć mu w oczy.

– Wiem, że cię kocham – powiedział dobitniej. – Nigdy wcześniej czegoś takiego nie doznałem. I niech będę przeklęty, jeżeli pozwolę, aby kierowała mną rozwaga.

– Robert – wyszeptała. – Ja ciebie chyba też kocham.

Poczuł, że brakuje mu tchu i ogarnia go tak silna fala szczęścia, że nie mógł spokojnie usiedzieć. Wstał z miejsca.

– Powiedz to jeszcze raz.

– Kocham cię. – Ogarnęło ją uniesienie, dała się ponieść czarowi chwili.

– Jeszcze raz.

– Kocham cię! – Słowa mieszały się ze śmiechem.

– O, Torie, Torie. Obiecuję, że cię uszczęśliwię. Dam ci wszystko, co zechcesz.

– Poproszę gwiazdkę z nieba! – zawołała, wierząc, że cuda naprawdę się zdarzają.

– Dam ci wszystko, co zechcesz. I do tego jeszcze gwiazdkę z nieba – obiecał solennie.

A potem ją pocałował.

2

Minęły dwa miesiące. Robert i Victoria spotykali się przy każdej okazji, wspólnie poznawali okolicę, a gdy tylko się dało, poznawali także siebie nawzajem.

Robert opowiadał o swojej fascynacji nauką, słabości do wyścigów konnych i obawach, że nigdy nie stanie się taki, jak wyobraża sobie ojciec.

Victoria opowiadała, że czytuje romanse, że potrafi szyć tak prosto jak pod linijkę i że się boi, że nigdy nie sprosta surowym wymaganiom moralnym stawianym przez ojca.

Ona uwielbiała ciastka.

On nienawidził grochu.

On przy siadaniu miał brzydki nawyk kładzenia nóg na stół, na łóżko, obojętnie gdzie, byle wysoko.

Ona zawsze przykładała ręce do ust, gdy była zdenerwowana, i mimo starań nigdy nie umiała zrobić dostatecznie surowej miny.

On uwielbiał, jak Victoria marszczy usta, gdy się czymś niepokoi. Lubił ją za to, że zawsze ma na uwadze cudze potrzeby, a także za to, że umie sprytnie mu dokuczyć, gdy za bardzo zadziera nosa.

Ona uwielbiała, jak on zaczesuje ręką włosy do góry, gdy jest rozdrażniony. Lubiła, gdy zatrzymuje się nagle, żeby podziwiać dzikie kwiaty, i gdy czasami próbuje się wywyższać ponad nią tylko po to, żeby sprawdzić, czy ją zirytuje.

Wspólne mieli wszystko, a jednocześnie nie mieli wspólnego nic.

Poznawali nawzajem swoje dusze, zwierzali się z tajemnic i myśli, których nigdy wcześniej nie umieli wyrazić.

– Ciągle wypatruję swojej mamy – powiedziała kiedyś Victoria.

Robert spojrzał zdziwiony.

– Co takiego?

– Jak umarła, miałam czternaście lat. A ty ile miałeś, jak umarła twoja?

– Siedem. Umarła przy porodzie.

Twarz Victorii stała się jeszcze łagodniejsza niż zwykle.

– Tak mi przykro. Prawie wcale jej nie poznałeś. I do tego straciłeś braciszka albo siostrzyczkę.

– Siostrę. Mama jeszcze zdążyła jej nadać imię: Anne.

– Tak mi przykro.

Uśmiechnął się w zadumie.

– Pamiętam, jak mnie przytulała. Ojciec zawsze mówił, że mnie rozpieszcza, ale ona nie słuchała.

– Lekarz stwierdził, że moja mama chorowała na raka. – Victoria czuła ściskanie w gardle. – Wiele wycierpiała przed śmiercią. Mam nadzieję, że zaznała spokoju tam na górze. – Wskazała ręką niebo. – Tam, gdzie nie ma już cierpień.

Poruszony do głębi Robert wziął ją za rękę.

– Czasami bardzo jej potrzebuję – mówiła. – Ciekawe, czy człowiek kiedykolwiek przestaje potrzebować rodziców. Rozmawiam więc z nią i rozglądam się za nią.

– Jak to?

– Myślisz, że zwariowałam.

– Wiesz, że to nieprawda.

Zapadła cisza, a po chwili Victoria powiedziała:

– No… Mówię takie rzeczy, jak: „Jeżeli mama mnie słyszy, to niech wiatr zaszeleści liśćmi na drzewie”. Albo: „Mamo, jeśli na mnie patrzysz, to spraw, żeby słońce zaszło za chmurę, i wtedy będę wiedzieć, że jesteś ze mną”.

– Ona jest z tobą – szepnął Robert. – Ja to czuję.

Victoria przytuliła się do jego ramienia.

– Nigdy nikomu o tym nie mówiłam. Nawet Ellie. Chociaż wiem, że tęskni za mamą tak samo jak ja.

– Zawsze będziesz mogła mi wszystko o wszystkim powiedzieć.

– Tak – odparła radośnie. – Wiem o tym.

Ich związku nie dało się utrzymać w tajemnicy przed ojcem Victorii. Robert przychodził do domu pastora niemal codziennie. Mówił, że uczy dziewczynę jazdy konnej, co teoretycznie było prawdą i poświadczył to każdy, kto widział, jak po zakończeniu lekcji Victoria niezgrabnie kuśtyka po domu.

Mimo to wszyscy wiedzieli, że tych dwoje łączy głębsze uczucie. Wielebny Lyndon sprzeciwiał się ich związkowi i nie omieszkał przepuścić żadnej okazji, żeby mówić o tym Victorii.

– On się nigdy z tobą nie ożeni! – grzmiał jak na kazaniu. Takim tonem zawsze udawało mu się onieśmielić córki.

– Tato, on mnie kocha – protestowała.

– Nie ma żadnego znaczenia, czy cię kocha czy nie. Nie ożeni się z tobą. On jest hrabią, a będzie markizem. Nie ożeni się z córką pastora.

Victoria wzięła głęboki oddech, starając się zachować spokój.

– Ojcze, on nie jest taki.

– Jest jak każdy mężczyzna. Wykorzysta cię i porzuci. Zarumieniła się pod wpływem bezpośrednich słów ojca.

– Tato, ja…

– Ty nie żyjesz w jednym ze swoich romansów – wszedł jej w słowo. – Przejrzyj wreszcie na oczy, dziewczyno.

– Nie jestem taka naiwna, jak myślisz.

– Masz siedemnaście lat! – krzyczał. – I właśnie jesteś naiwna.

Żachnęła się i wywróciła oczami, choć wiedziała, że ojciec nie znosi takich niegrzecznych min.

– Nie wiem, po co ja w ogóle z tatą o tym rozmawiam.

– Bo jestem twoim ojcem! I, na Boga, masz mnie słuchać. – Pastor pochylił się do przodu. – Victorio, widziałem kawałek świata i wiem, jak to jest. Hrabia nie ma czystych intencji, a jeśli ty pozwolisz mu na dalsze zaloty, to skończysz jak kobieta upadła. Słyszysz mnie?

– Mama by mnie zrozumiała – mruknęła Victoria. Ojciec zrobił się czerwony.

– Coś ty powiedziała? Victoria przez chwilę milczała.

– Mówiłam, że mama by mnie zrozumiała. – Twoja matka była bogobojną kobietą i znała swe miejsce. Zgodziłaby się ze mną w tej sprawie.

Victoria pamiętała, jak matka żartowała z nią i Ellie za plecami pastora. Pani Lyndon nie była taka ponura i surowa, jak sobie wyobrażał jej mąż. Tak, uznała Victoria, matka na pewno by mnie zrozumiała.