Uśmiechy omaczały, że wszyscy' zrozumieli doskonale i pochwalali to rozporządzenie.

– Jasne, szefie – odezwał się Lassiter. – I dziękujemy za pozwolenie odwiedzania panny Lisy. Ona piecze najlepszy chleb, jakiego w życiu próbowałem. A może by zajęła się kuchnią na rancho, kiedy już przestanie pilnować tamtej trawy?

– Nie sądzę. Do tego czasu ona zrezygnuje ze mnie i wyruszy na kolejne łowy.

Potem Rye stał przez chwilę nieruchomo w jaśniejącym świetle poranka i zastanawiał się, dlaczego myśl o odjeżdżającej Lisie przynosi mu niepokój zamiast ulgi.

ROZDZIAŁ PIĄTY

Lisa weszła na teren ogrodzonej łąki z polaroidem w ręku. Podeszła do najbliższego słupka, na którym widniała tabliczka z numerem pięć, przyklękła i spojrzała w wizjer. Srebro-zielona trawa obok słupka była cienka i delikatna, wyglądała krucho, ale w ciągu ostatniego tygodnia urosła kilka centymetrów.

– Bardzo dobrze, piątko -mruknęła. – Trzymaj tak dalej, a znajdziesz się u profesora na samym początku listy najlepszych traw. Wydasz mnóstwo dzieci i będziesz rozmnażać się na pastwiskach całego świata.

Wstrzymała oddech, zwolniła przycisk migawki i rozległ się zaskakująco głośny "klik" i zgrzyt pracującego aparatu. Z dołu urządzenia zaczął wysuwać się czarny kwadrat. Wsunęła zdjęcie do kieszeni koszuli, żeby osłonić je przed słońcem i pozwolić tym niezrozumiałym dla niej procesom chemicznym zachodzić w spokoju. Teraz już nie obserwowała zafascynowana, tak jak na początku, kiedy z niczego nagle zaczynało coś się wyłaniać i zapełniało ten dziwny papier. Niemniej nie potrafiła traktować tego jako rzeczy zupełnie normalnej. Na świecie było wiele miejsc, gdzie ten aparat i jego zdolność do wyrzucania z siebie gotowych obrazków wzięta byłaby za magię, a ona właśnie w takich miejscach się wychowała i czuła się trochę czarodziejką za każdym razem, kiedy podnosiła aparat do oka i otrzymywała dokładne~ wielkości dłoni odbicie otaczającego ją świata. Jakież to było ułatwienie w porównaniu z mozolnym szkicowaniem roślin ołówkiem na papierze, co musiała robić jej matka.

Szła przez łąkę i fotografowała każdy słupek oznaczony numerem, zmieniając kilka razy film. Kowboje Bossa Maca dostarczali jej nowe filmy – gdyby nie to, byłaby zmuszona co tydzień jeździć "na dół", do miasta. A ąna wolała zostać na łące, gdzie czas nie miał nic wspólnego z zegarami.

Pory roku rozumiała bardzo dobrze. Był okres kiełkowania i okres wzrostu, okres żniw i okres nagich pól. Było to naturalne jak wschody i zachody słońca, jak przybywanie i ubywanie księżyca. Tydzień zaś to coś utworzonego sztucznie. Przypuszczała, że przez resztę życia będzie uważała go za okres, w którym zużywała pięć opakowań filmu do polaroidu na Łące McCalla.

Co jakiś czas przystawała na chwilę, stawała na

. czubkach palców i spoglądała ponad krzakami w stronę tylnego wejścia do chaty. Rye nadejdzie z tamtej strony, kiedy zechce ją odwiedzić. Jeżeli zechce. Od czasu ich pierwszego spotkania przyjeżdżał tu dwa razy na tydzień, ale prawie z nią nie rozmawiał. Kiedyś poszła śladami jego konia aż do ścieżki wijącej się zygzakami po zboczu góry. Nikt nie przyjeżdżał tędy, nawet nie było tam innych śladów oprócz odcisków kopyt tego wielkiego konia Rye'a. Najwyraźniej tylko on odkrył drogę – albo tylko on miał odwagę nią jeździć.

Czy dzisiaj przyjedzie? Poczuła przypływ tego samego niepokoju, który pojawiał się w jej snach od dnia, kiedy go poznała. Odwiedziny innych pracowników Bossa Maca sprawiały' jej przyjemność, ale wizyty Rye'a to coś innego, nie można było tego tak określić. Wciąż przywoływała w pamięci ten jedyny raz, kiedy parę tygodni temu ją pocałował – to muśnięcie warg, ciepło oddechu, żar promieniujący z jego ciała. Była wtedy tak wstrząśnięta wrllŻęniem, jakie wywołał w niej pierwszy pocałunek mężczyzny, że mogła tylko stać bez ruchu. Kiedy w końcu zdała sobie sprawę, z tego, co zaszło, on już się cofnął. Zaczął znów rąbać drzewo, jakby nic się nie stało, zostawiając ją w niepewności, czy dla niego było to choćby w połowie takim przeżyciem jak dla niej.

– Oczywiście, że nie – szepnęła do siebie, zmieniając film w aparacie, a potem kierując obiektyw na następny słupek. – Przecież w takim wypadku pocałowałby mnie jeszcze raz. A w ogóle całowanie nie jest tu niczym niecodziennym. Na przykład studenci profesora Thompsona. Połowa z nich spóźnia się na zajęcia, bo całuje się ze swoimi sympatiami na korytarzu. A inni nawet przychodzą parami na zajęcia – och, a niech to, zepsułam jeszcze jedno zdjęcie!

Zła na siebie, wsadziła spartaczoną fotografię do tylnej kieszeni, nie sprawdziwszy nawet, jak bardzo jest nieostre. Musi przestać myśleć o Rye:u, o pocałunkach i takich rzeczach. Przez takie myśli jej ciało drży z podniecenia i zniszczyła już dzisiaj trzecie zdjęcie. Jak tak dalej pójdzie, będzie potrzebowała nowej dostawy filmów przed końcem tego tygodnia.

A może Rye mógłby je przywieźć?

Rozgniewana na swoje nieposłuszne myśli podeszła do następnego słupka i spostrzegła Rye'a idącego przez łąkę wjej kierunku. Od pierwszej chwili wiedziała, że to on, chociaż był za daleko, żeby mogła rozpoznać rysy twarzy, ale nikt inny nie poruszał się z takim wdziękiem ani nie miał tak szerokich ramion i wąskich bioder. I nikt, pomyślała, kiedy podszedł bliżej, nie patrzył na nią w taki sposób – z ciekawością połączoną z pożądaniem. A także z obawą.

Obawa pojawiła się w jego wzroku przy drugim spotkaniu i nie znikła od tego czasu. Zauważyła to natychmiast i zastanawiała się, co było tego przyczyną. N a pewno Rye nie patrzył na nią takim wzrokiem za pierwszym razem, nie uszłoby to jej uwagi. Poczuła się nagle zakłopotana. Zastanawiała się, czy nie powinna wyciągnąć do niego ręki, żeby przywitać go szybkim, mocnym uściskiem dłoni, jak nauczyła się tutaj, w Ameryce.

– Dzień dobry, Rye – odezwała się, a głos załamał jej się lekko pod wpływem badawczego wzroku gościa. – Dzień dobry.

Lisa stała i nie zdając sobie sprawy po prosiu wpatrywała się w jego twarz. Uwielbiała ten pojedynczy kosmyk ciemnych, lśniących włosów, który zawsze wysuwał się na czoło spod kapelusza. Długie, gęste rzęsy były czymś niemal zaskakującym na tle wyrazistych, męskich rysów. Oczy miał bardz() jasne, błyszczące przejrzystą szarością, z maleńkimi błękitnymi punkcikami i otoczone ciemną obwódką. Nie był ogolony i cień ciemnego zarostu nadawał twarzy ciekawy wyraz, a przez kontrast oczy wydawały się jeszcze jaśniejsze. Szerokie usta z wyraźnie wykrojoną górną wargą i pełną dolną przypominały o tamtej chwili, kiedy dotknęły jej w pocałunku. Ta pieszczota była nieoczekiwana, jednocześnie silna i miękka, a wargi miały sprężystość, której chciałaby ponownie doświadczyć.

– Czy mam prosty nos? – spytał kpiąco.

Poczuła, że się rumieni. Takie gapienie się było nie do przyjęcia na całym świecie, nieZależnie od kultury. Nic dziwnego, że czegoś się obawiał. W jego obecności nie zachowywała normalnie.

– Tak naprawdę jest krzywy – zażartowała. – Trochę haczykowaty.

– To się stało, kiedy zrzucił mnie pierwszy nie ujeżdżony koń, jakiego dosiadłem. Złamał mi nos, dwa żebra i moją dumę.

– I co zrobiłeś?

– Oddychałem przez usta i uczyłem się jeździć. Nie poszło mi źle, jak na chłopaka z miasta.

– Wychowałeś się w mieście? – Lisa nie potrafiła ukryć zdziwienia.

Zaczął w duchu przeklinać swój długi język, ale przypomniał sobie, że wielu kowbojów pierwsze kroki stawiało na brukowanych ulicach. Człowiek nie ma wpływu na to, że rodzice wybierają życie w takich nieciekawych miejscach.

– Mieszkałem w mieście przez piętnaście lat. Potem umarła moja matka, a ojciec ożenił się po raz drugi i zamieszkaliśmy na rancho.

Miała zamiar zapytać, gdzie jest teraz jego ojciec, ale zawahała się. Usiłowała przypomnieć sobie, czy w Ameryce nie będzie niegrzecznością pytanie o rodzinę, ale na szczęście Rye zaczął mówić coś o łące. Rozpraszał ją blask jego szarych oczu, zapomniała, o co chciała spytać. Przywykła do ludzi o ciemnych oczach, a jego były fascynująco jasne. Nie tylko miały błękitne punkciki, ale w pełnym słońcu widać w nich było również zielone błyski.

Rye poczuł ciepło rozchodzące się po całym ciele tak namacalnie, jak czuł promienie słońca i lekkie podmuchy wiatru. Nigdy bardziej nie kusiło go, żeby dotknąć jej ust swoimi. Miała wargi rozchylone i błyszczące, gdyż właśnie dotknęła ich językiem. W wyobraźni już czuł miękkość jej ciała, jej oddech przy swoich ustach, gorący język dotykający jego…

Widziała, z jaką intensywnością on wpatruje się w jej usta i poczuła się jednocześnie bardzo osłabiona i zadziwiająco pełna życia. Dziwne ciarki przechodziły jej po skórze. Zastanawiała się, o czym Rye myśli, czego pragnie i czy pamięta tę jedyną, ulotną chwilę, kiedy ich usta się spotkały.

– Rye?

– Jestem tutaj – odparł głębokim, matowym głosem.

– Czy to będzie bardzo niegrzeczne, jeżeli zapytam cię, o czym myślisz?

– Nie, ale odpowiedź może za bardzo cię zaszokwać.

– Och! – M usiała przełknąć ślinę.

– A może zamiast tego ja zapytam, o czym myślisz?

– Ja… Nie… To znaczy… – zaczęła skonsternowana, usiłując nie patrzeć, jak Rye się uśmiecha. – Nie myślałam o niczym szczególnym. Zastanawiałam się tylko trochę.

– Nad czym się trochę zastanawiałaś?

Wzięła głęboki oddech, jakby miała rzucić się głową naprzód w głęboką wodę.

– Jak to jest, że twoje usta wyglądają na takie twarde, a w dotyku są miękkie jak aksamit?

Serce w jego piersi zaczęło uderzać gwałtownie, a krew w żyłach stała się płynnym ogniem. Przecież właśnie dlatego trzymał się z dala od niej po tamtym przelotnym pocałunku.

– Naprawdę są jak aksamit? – spytał cicho.

– Tak – wyszeptała w odpowiedzi i poczuła, że jego wargi dotykają lekko jej ust.

– Jesteś pewna?

– Uhm.

– Czy to znaczyło "tak"? – Znów musnął jej usta swoimi. – A może "nie"?