Podszedł do jednego z pni, podniósł z rozmachem siekierę i zatopił ostrze w drzewie. Nabrał dużej wprawy w rąbaniu tego lata, kiedy stawiał ogrodzenie, żeby bydło nie wchodziło na Łąkę McCalla. Łatwiej byłoby użyć drutu kolczastego, ale jemu odpowiadał widok zniszczonego przez deszcze drewnianego płotu wznoszącego się zygzakami ponad daleką, piękną łąką.

Lisa posprzątała po posiłku, usiadła na nagrzanej słońcem ziemi i obserwowała go, zafascynowana jego siłą i jednocześnie męskim wdziękiem. Odgłos uderzeń siekiery w ciszy późnego popołudnia brzmiał czysto, ostro i rytmicznie, a stos porąbanego drewna rósł z zadziwiającą szybkością. Nagle przetarty materiał napiętej na ramionach koszuli Rye'a nie wytrzymał i pękł. Lisa zerwała się na równe nogi i podbiegła do niego.

– Twoja koszula! – zawołała przestraszona.

Cały tył koszuli rozdarł się na dwie części, ale Rye kontynuował rąbanie, nie zwracając uwagi na to, co się stało. Lisa poczuła, że oddech uwiązł jej w gardle. Ciepło emanujące z jego błyszczącej, gładkiej jak satyna skóry było tak rzeczywiste, jak siła, która rozdarła ·koszulę. Patrzenie na niego powodowało, że rodziło się w niej dziwne uczucie, jakiego zaznała pierwszy raz w życiu i które sprawiało, że dostawała gorączkowych wypieków.

– Nic się nie stało – rzucił Rye.

– Ale przecież nie zniszczyłbyś tej koszuli, gdybyś nie rąbał dla mnie drzewa.

– Jasne, że bym zniszczył. Ona jest prawie taka stara jak ja. Już dawno powinienem był jej się pozbyć. – Pozbyć się? Masz na myśli: wyrzucić? Uśmiechnął się, gdyż powiedziała to w taki sposób, jakby wyrzucenie starej koszuli było czymś nie do pomyślenia.

– Nie, nie rób tego – protestowała Lisa, potrząsając stanowczo głową. – Pozwól mi, a ja ją naprawię.

– Będziesz to naprawiać? – spytał z niedowierzaniem, patrząc na postrzępione mankiety. Ta koszula nie była warta nawet nici potrzebnej do jej zszycia, nie. mówiąc już. o czasie.

– Oczywiście – odpowiedziała. – Naprawdę nie ma potrzeby kupowania nowej.

Rye wbił siekierę w pień do rąbania i odwrócił się do Lisy. Wyglądała równie żałośnie, jak żałośnie brzmiał przed chwilą jej głos, gdy biadała nad zniszczoną koszulą.

– Proszę – dodała cicho, kładąc mu rękę na ramieniu.

– Dobrze – odparł, delikatnie dotykając jej policzka czubkami palców. – To nie twoja wina.

Lisa nie potrafiła stłumić dreszczu, który przebiegł jej ciało pod wpływem tego dotknięcia. Rye dostrzegł to i oblała go fala gorąca. Popatrzył na jej palce, zaciskające się coraz mocniej na jego ramieniu, na rozszerzone nagle źrenice, i widział, że budzi się w niej pożądanie. Uważała go za zbyt biednego, by mógł przeboleć stratę znoszonej koszuli, a mimo to drżała bezsilnie, kiedy jej dotykał. W tej samej chwili zdał sobie sprawę, że nigdy w życiu nie pragnął tak jakiejkolwiek kobiety, jak teraz tej, która stała tuż przy nim, patrzyła tymi wielkimi, ametystowymi oczami i przygryzała wargi, próbując powstrzymać ich drżenie.

– Liso – wyszeptał, ale nie potrafił znaleźć słów, które powiedziałyby jej, że żar w jego ciele zamienia się w trawiący wszystko płomień.

Ujął twardą dłonią jej podbródek i pochylił głowę.

Potrzebował całej siły woli, by zaledwie musnąć jej usta swoimi. Zesztywniała pod wpływem tego dotknięcia i zaraz znów zadrżała gwałtownie. Rye zmusił się, by wypuścić ją z objęć, chociaż jedyną rzeczą, jakiej pragnął, było przykryć ją swoim ciałem niby gorącym, gwałtownym deszczem, czuć, jak ona drży pod wplywem pieszczot…

Popatrzył w jej oczy. Były rozszerzone zaskoczeniem, ciekawością, a może i pożądaniem. Nie wiedział tego. Nie odpowiedziała na jego pocałunek, nie otoczyła go ramionami. Może zaczęła się go obawiać. Była jeszcze niemal dziewczynką i znajdowała się sam na sam na odludziu z mężczyzną o tyle od niej silniejszym, z mężczyzną, który pragnął jej tak bardzo, że ledwie mógł się powstrzymać. Wstrząsnęła nim ta świadomość.

– Nie bój się, maleńka – powiedział zachrypniętym głosem. – Nie zrobię ci krzywdy.

ROZDZIAŁ CZWARTY

Widok ufnego, nieśmiałego uśmiechu Lisy nie opuszczał Rye'a podczas drogi powrotnej. Miał zamiar nauczyć ją, jak się używa siekiery, ale nie odważył się tego zrobić. Nie ufał sobie na tyle, by tak bardzo zbliżyć się do niej. Męczyło go pragnienie, by wziąć od niej więcej niż ten pojedynczy, przelotny pocałunek, ale nie pozwolił sobie nawet na dotknięcie czubkiem palca jej delikatnych warg. Wdychanie zapachu rozgrzanych słońcem włos6w, patrzenie na leciutkie drżenie warg, oddychanie tym samym powietrzem co ona… To było wszystko, co m6gł zrobić, bo inaczej rozpl6tłby lśniące warkocze, a potem zanurzył dłonie w jej włosach i razem z nią pogrążyłby się w otchłani rozkoszy.

Wydawało się niemożliwe, by w dzisiejszych czasach dziewczyna w jej wieku była tak niewinna,. ale ona przecież zachowała się tak, jakby nikt nigdy jej jeszcze nie całował i jakby nie wiedziała, jak odwzajemnić tę pieszczotę. To nim wstrząsnęło, a jednocześnie zaciekawiło go i podnieciło. Wszystkie znane mu wcześniej kobiety były doświadczone, wyrafinowane i wiedziały, czego chcą. Czasami brał to, co tak chętnie proponowały. Częściej jednak przechodził obok nich obojętnie, zdegustowany tym.,· że w ich oczach widzi żądzę bogactwa, a nie prawdziwe pożądanie.

Bardziej niż delikatna uroda Lisy i jej niezwykłe zachowanie zniewalała go jej czysta zmysłowość. Nie wiedziała, że jest tak bogaty. Patrzyła na niego i widziała tylko mężczyznę.

I pragnęła tego mężczyzny.

Jednak kiedy już dotarł na rancho, postanowił, że musi jakoś to wszystko sprawdzić. Nie ufał własnemu osądowi, gdyż za bardzo Lisy pożądał. za bardzo chciał uwierzyć, że ona jest właśnie taka, na jaką wygląda – jeszcze nie rozbudzona, ale czująca pożądanie, ilekroć na niego spojrzała.

Zdjął podartą koszulę i zwinął ją w kłębek, żeby wyrzucić do kosza na śmieci, ale zawahał się. Przecież w końcu przyrzekł Lisie, że, pozwoli jej spr6bować ją zreperować. Była tak zmartwiona tym, co się stało, że o mało nie powiedział jej, że mógłby sobie w każdej chwili kupić wszystkie koszule, na jakie miałby ochotę. Ale wtedy pomyślał o jej szczupłych dłoniach, kt6re będą dotykały tej koszuli, każdej jej fałdki i szwu, zostawią tam coś z niej samej, a potem mu to zwr6cą – i dlatego zmienił zdanie.

Rye zignorował czekającą na niego księgę rachunkową, minął komputer i podszedł do telefonu. Wykręcił numer, czekał chwilę i usłyszał po czwartym dzwonku głos profesora Thompsona.

– Ted? Tu Rye McCall. Chciałbym porozmawiać z tobą o tej studentce, którą przysłałeś do pilnowania łąki.

– Mówisz o Lisie Johansen? Ona nie jest studentką, w każdym razie oficjalnie. Jest wolną słuchaczką na naszym wydziale antropologii. Ale mogę się założyć, że jak tylko poznamy wyniki testów, to studia będzie już miała za sobą. Oczywiście, jak się ma takich rodzic6w, to nic dziwnego. J ohansenowie są światowej sławy ekspertami w dziedzinie…

– Wolna słuchaczka? – przerwał mu Rye, wiedząc, że gdy pozwoli, żeby rozmowa zeszła na temat antropologii, długo potrwa, zanim będzie mógł powrócić do sprawy Lisy. Profesor był znanym naukowcem i dobrym przyjacielem, ale czasami potrafił zanudzić na śmierć.

– Tak. Zdaje tylko końcowe egzaminy z niektórych przedmiotów. Kiedy się ma kogoś z tak nietypowym wykształceniem, to jedyny sposób, żeby sprawdzić jej osiągnięcia na uczelni. Czy wiesz, że ta biedna dziewczyna nigdy nie była w prawdziwej szkole?

Rye tego nie wiedział, ale nie powiedział nic poza chrząknięciem, mającym zachęcić rozmówcę do kontynuowania tematu. Teraz nie pozostało mu nic do zrobienia,.tylko rozsiąść się wygodnie w fotelu i pozwolić mówić profesorowi.

– O tak, to prawda – ciągnął profesor Thompson. – Ona zna kilka egzotycznych języków, potrafi ugotować na ognisku wspaniałą potrawkę z jakichś przedziwnych składników i jak wyczaruje coś przy pomocy samych rąk, to moim studentom oczy wyłażą na wierzch. Poczekaj tylko, a zobaczysz, jak sporządzi ostry jak brzytwa nóż z potłuczonej butelki od piwa.

Rye znów coś zamruczał, ale i tak utonęło to w powodzi słów profesora.

– Ale to wspaniałe dziecko. Jakie oczy. Mój Boże, nie widziałem takich drugich od czasu, kiedy jej matka była moją najlepszą studentką wiele lat temu. Lisa jest bardzo do niej podobna. Świetny umysł i zdrowie, ale nie ma dość pieniędzy, żeby zadzwonić z automatu – ani też pewnie nie wiedziałaby, jak się to robi. To znaczy Lisa, nie jej matka. Biedne dziecko, kiedy tu przyjechała, nie mogła sobie dać rady ze spuszczeniem wody w toalecie. A o urządzeniach kuchennych lepiej nie wspominać. Moja elektryczna kuchenka wprawiała ją w zdenerwowanie i aż podskakiwała na odgłos zmywarki do naczyń. Jeśli mam być szczery, to mnie trochę denerwowało. Teraz wiem, jak czują się tubylcy, kiedy moi pilni studenci chodzą za nimi i bez przerwy obserwują ich zachowanie i zwyczaje. Ale ona uczy się błyskawicznie. To bardzo bystra dziewczyna. Naprawdę bardzo bystra. Jednak uważam, że rodzice stanowczo zbyt długo zwlekali z przysłaniem jej tutaj.

– Dlaczego?

– Chodzi o poczucie czasu. Wczoraj, dziś, jutro.

– Nie rozumiem.

– Lisa też nie. – Profesor westchnął ciężko. – Ludzie cywilizowani dzielą czas na przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. Wiele plemion nie ma tego poczucia. Dla nich istnieją tylko dwie odmiany czasu -jakiś nieokreślony czas "przedtem" i ogromne, niezróżnicowane "dzisiaj". Lisa żyje właśnie w czymś takim, w nie kończącej się teraźniejszości. Ona w takim samym stopniu rozumie, co to jest godzina czy też tydzień, jak ja styl życia Zulusów. A jeśli chodzi o maszyny do pisania, segregatory, komputery i tego typu rzeczy… nie ma nawet o czym mówić. Jedyne odpowiednie dla niej zajęcie, jakie mogłem naprędce znaleźć, to obserwowanie traw na twojej łące, zanim na jesieni zacznie się rok akademicki. Wtedy będzie mogła utrzymać się ze stypendium, a po świętach Geoffrey wróci z Alice.