Pogoda tego dnia była niezwykle przyjemna, gdyż lekko się ochłodziło po okropnych upałach, które przez dwa tygodnie nawiedzały okolicę, zmuszając Florenta do intensywnej pracy w celu uchronienia ogrodu przed suszą. Niebo miało barwę głębokiego błękitu i usiane było białymi obłoczkami przypominającymi owieczki, a cała przyroda, spłukana potokami wody przyniesionymi przez ulewę, która nastąpiła po silnej burzy, olśniewała zielenią i kwiatami, jakby dopiero co się narodziła.

Pomagając Fiorze umościć się w siedzisku* umieszczonym na grzbiecie muła, Florent pomyślał, że mimo zniekształconej sylwetki jest piękniejsza niż kiedykolwiek.

* Ponieważ nie zostało jeszcze wymyślone dosiadanie konia „na amazonkę" - autorką tego pomysłu była Katarzyna Medycejska - kobiety podróżowały na swego rodzaju siedzisku z oparciem, w którym siedziały jak w fotelu.

Suknia z cienkiej materii i welon przypięty do wysokiego przybrania głowy w formie rogala miały jasnoniebieską barwę kwiatów lnu, która odbijała się w jej oczach i podkreślała delikatną cerę. Żadna paskudna plama nie szpeciła jej twarzy, a cienie pod oczami tylko dodawały uroku. Toteż poczciwy chłopiec w prostocie swego serca zadawał sobie pytanie, jak mężczyzna, który miał niewiarygodne szczęście trzymać ją w ramionach, całować te miękkie wargi i zanurzyć palce w tych jedwabistych lokach, mógł później zaakceptować życie z dala od tak wdzięcznej istoty. Ten hrabia de Selongey musiał być kompletnym kretynem i Florent osobiście miał nadzieję, że więcej nikt go tu nie zobaczy.

Wjechali do Tours przez Bramę La Riche i od razu znaleźli się pod jego urokiem. Mimo nieobecności króla, którego nie spodziewano się tu raczej przed jesienią, miasto było wystrojone jak panna młoda. W oknach umieszczono najpiękniejsze materie, najpiękniejsze kobierce, na których upięto wszystkie kwiaty z ogrodów. Choć był piątek, wszyscy przywdziali niedzielne stroje. Jednakże, ponieważ był to dzień targowy, sklepiki były otwarte. Pomiędzy nabożeństwami każdy tego ranka zajmował się swoimi obowiązkami.

Wokół zabytkowej bazyliki Świętego Marcina, jej romańskich wież i klasztoru, mrowiło się od ludzi, gdyż był to jeden z najważniejszych celów pielgrzymek w Europie. Minęło ponad tysiąc lat, odkąd na brzegi Loary, dokładnie w to miejsce, przyciągało tłumy z wszystkich stron świata ciało Marcina, rzymskiego legionisty, który z miłości do swych braci-ludzi został biskupem i spowiednikiem, Marcina, który w śnieżny dzień podzielił się swym płaszczem z biedakiem. Mówiono, że święty Marcin wskrzesił trzech zmarłych i przywróci! zdrowie tysiącom nieuleczalnie chorych. Trędowaci, kaleki, obłąkani zwani lunatykami, a nawet opętani, uwolnieni zostali od swych cierpień i oczyszczeni przez sam kontakt z jego grobem. Toteż pielgrzymi wciąż licznie ściągali ku tej nadziei, która była nadto ważnym etapem na „gwiezdnej drodze", długim szlaku, który z państw północnych wiódł aż do Composteli w Galicji.

Obecny kościół był czwartym zbudowanym nad szczątkami Marcina po jego śmierci, która miała miejsce około roku 400. Najpierw była skromna drewniana kapliczka, następnie kaplica, która uległa zniszczeniu w pożarze, ale szczątki świętego pozostały nienaruszone. Biskup Henri de Buzancais, po zapowiadanych okropnościach roku tysięcznego, wzniósł bazylikę, lecz po kilku nieszczęściach, jakie ją dotknęły, wymagała ona na przełomie XI i XII wieku odbudowy, która właściwie była niemalże budową nowego kościoła, nad którym potężną i hojną pieczę sprawował król Ludwik. Zapewniał jego utrzymanie i nie było roku, by nie przekazał mu jakiegoś daru, choć najsilniej wyrażał swej oddanie względem Notre-Dame de Clery.

Kiedy Fiora i Leonarda, zostawiwszy Florenta na straży przy mułach usiłowały wejść do kościoła, świątynia była jak zwykle wypełniona po brzegi. Mężczyźni, kobiety, starcy, dzieci, w większości pielgrzymi lub chorzy, cisnęli się wewnątrz bez przepychania, całkiem nawet spokojnie czekając na swoją kolej, by zbliżyć się do grobu przejściem otaczającym prezbiterium. Wszyscy śpiewali, wielbiąc Boga i wysławiając świętego Marcina, podczas gdy mnisi robili, co w ich mocy, aby kierować tłumem, a przede wszystkim, by przekonać tych, którzy dotarli już do celu, aby ustąpili miejsca następnym. Niektórzy bowiem wczepiali się w złocone kraty, pragnąc pozostać tam tak długo, aż ich prośby zostaną spełnione, i błagając, by zechciano ich tam zostawić. A przecież epoka wielkich pielgrzymek minęła. W tym czasie wiara była mniej egzaltowana i już nie tak często wyruszano do Rzymu, a rzadziej jeszcze do Jerozolimy. Tylko Compostela w Galicji wciąż przyciągała tłumy zmierzające licznymi szlakami gwiaździście przecinającymi Europę, ale był sierpień i wielkie wielkanocne wyprawy dawno minęły. Jednakże bazylika Świętego Marcina w Tours, podobnie jak Le Puy, Conąues, Mont Saint-Michel i wiele innych ważnych ośrodków kultu ściągały nadal wielu wiernych, których nie przerażała odległość stu czy nawet dwustu mil.

Widząc tyle ludzi, Leonarda chciała wyprowadzić Fiorę, by uchronić ją przed zbyt długim oczekiwaniem, ale młoda kobieta nie chciała o tym słyszeć. Postanowiła, że dziś prosić będzie świętego o ochronę i żadna ludzka siła nie przeszkodziłaby jej w zajęciu miejsca w kolejce do grobu. Zresztą, zauważywszy jej stan, jedna z pielgrzymujących kobiet i stary mnich prowadzący grupę wiernych z Normandii, zdołali zrobić jej miejsce i mogła zbliżyć się do relikwiarza, który jak słońce słał promienie w prezbiterium czcigodnego sanktuarium. Setki otaczających go świec zapalało błyski na złotych i srebrnych powierzchniach i w głębi różnobarwnych szlachetnych kamieni, które w nim były osadzone.

Fiora uklękła przy grobie i wsunęła rękę pomiędzy kraty, aby dosięgnąć jednej z cyzelowanych złotych płyt. Jej palce napotkały piękny, duży topaz i pogładziły go. Jednocześnie zwróciła się do świętego z żarliwą modlitwą, którą już dawno sformułowała. Wprawdzie wiara, którą kiedyś utraciła, wróciła do niej wraz z pewnością, że jest jedyną kobietą w sercu Filipa, ale nigdy nie umiała osiągnąć takiego stopnia ufnej i pozbawionej wątpliwości pobożności jak Leonarda. Dla jej piastunki istniał tylko jeden sposób na problemy, których sama nie umiała rozwiązać: zwrócenie się do Boga, do Najświętszej Panny lub do świętego, który ze względu na swoją specjalność był najbardziej właściwy w danej sprawie. Tego dnia, modląc się za swoje dziecko, Fiora modliła się całą duszą.

Opuszczając kościół, czuła się wyciszona. Dziecko mogło przyjść na świat. Powierzyła je świętemu Marcinowi i teraz była pewna, że będzie piękne, silne i wolne od wszelkiego zła. Toteż rozdała hojną jałmużnę żebrakom błagającym ją o wsparcie, szczęśliwa, że słyszy błogosławieństwa, którymi ją obsypali, i życzenia związane z jej macierzyństwem.

Trzymając Leonardę pod ramię, zatrzymała się na chwilę, by przyjrzeć się ewolucjom linoskoczka, który wykonywał akrobacje na linie napiętej między dwoma palikami. Chłopak był młody, gibki, uśmiechnięty i w swoim pstrokatym kostiumie przypominał płomień fruwający w powietrzu za sprawą niewidocznego magika.

- Jeśli chcesz zrobić zakupy, musimy się trochę pospieszyć - poradziła Leonarda. - Wracajmy do Florenta.

Zbliżając się do miejsca, gdzie zostawiły muły, kobiety zobaczyły, że młodzieniec rozmawia z jakimś cudzoziemcem. Nie stanowili oni rzadkości w Tours, podobnie jak w innych świętych miejscach, ale rozmówca Florenta wyglądał na tyle dziwnie, że przyciągał uwagę. Wysoki, chudy, a nawet kościsty, o pociągłej twarzy, opalonej cerze i czarnych oczach południowca. Przyodziany był jak zamożny kupiec, ale Fiorę uderzyło to, że machinalnie sięgał do pasa w taki sposób, jakby szukał rękojeści miecza.

Widząc, że nadchodzą, głęboko skłonił się dwóm kobietom, z nadmierną swobodą pożegnał Florenta ruchem dłoni i wmieszał się w tłum.

- Kim jest ten człowiek? - zapytała młoda kobieta.

- Jakimś kupcem. Przyjechał tu nabyć jedwabie, ale co zabawne, jest twoim krajanem, donno Fioro.

- To Florentczyk? Wydaje mi się, że gdybym go wcześniej widziała, zapamiętałabym!

- Nie. Nie jest z Florencji, tylko z jakiegoś innego miasta, zapomniałem nazwę. Nie pytaj mnie też, pani, o jego nazwisko, niedokładnie zrozumiałem i nie jestem w stanie powtórzyć...

- To ciekawe - powiedziała kpiąco Leonarda. - Możesz chociaż powiedzieć, czego chciał?

- Tak. Zauważył, jakie mamy piękne muły, i chciał jednego odkupić, by zastąpić tego, którego właśnie zabrała mu choroba. Rzecz jasna nie zrobiłem mu najmniejszej nadziei. Dlatego oddalił się, widząc, że nadchodzicie, pewnie nie chciał być natrętny.

- Co wskazuje na wielką delikatność - powiedziała Leonarda. - Dziwne, ale uważam, że nie wygląda na człowieka, który miałby takie skrupuły.

Fiora nic nie mówiła. Nie podobało jej się spojrzenie, jakim obrzucił ją nieznajomy. Nie było ono w niczym podobne do tych, do których przyzwyczaili ją inni mężczyźni. Żadnego podziwu, żadnej czułości, za to zimne okrucieństwo połączone z wyrazem tryumfu, od którego przebiegł jej po plecach zimny dreszcz. Poczuła się tak, jakby wychodząc z wypełnionego światłem miejsca, znalazła się nagle nad przepaścią, na dnie której pełzają nieokreślone bestie.

- Jesteś zupełnie blada! - zauważyła natychmiast zaniepokojona Leonarda. - Chcesz, żebyśmy wracali?

- Nie, nie, nic mi nie jest! Nie chcę wracać, dopóki nie załatwię sprawunków.

Nieprzyjemne wrażenie znikało zresztą w ciepłych promieniach słońca i w ogólnej wesołości. Pełen radości głos dzwonów unosił się nad miastem, a Fiora, która uwielbiała ich dźwięk, szybko przypisała to, co czuła przed chwilą, nadmiernej nerwowości związanej z ciążą, tak więc w całkiem dobrych humorach towarzystwo dosiadło mułów i ruszyło ulicą Grand-Rue, która przecinała miasto na całej jego długości z zachodu na wschód, od Bramy Billault lub Bramy Orleans do Bramy La Riche.