Na ustronnej polance Jura rozebrała się i wskoczyła do wody. Może pływanie trochę ją uspokoi.

Rowan galopował tak szybko, jak tylko koń go mógł unieść. Chciał być daleko, być sam, uciec od krytycznych spojrzeń Lankonów. Dwa dni temu przejeżdżali obok płonącej wiejskiej chaty. Gdy Rowan zatrzymał armię lankońską i rozkazał rycerzom stłumić pożar, popatrzyli tylko pogardliwie. Siedzieli na koniach i patrzyli, jak Rowan i jego Anglicy pomagali wieśniakom zdławić ogień.

Gdy było już po wszystkim, wieśniacy opowiedzieli zawiłą historię o waśniach między rodzinami. Rowan kazał im przyjechać do Escalonu, gdzie wysłucha skłóconych stron i sam, jako król, ich rozsądzi. Wieśniacy wyśmiali ten pomysł. Król był od dowodzenia żołnierzami, tratującymi ich pola, a nie od zajmowania się prostym ludem.

Rowan wrócił do Lankonów, którzy patrzyli na niego z pogardą za to, że wdał się w chłopskie kłótnie.

Ale Rowan wiedział, że jeśli miał być królem i zapewnić pokój między plemionami, musi być królem wszystkich Lankonów – Zernów, Ultenów, Vatellów, wszystkich plemion, nawet najmniej licznych, a także takich, jak plemię Brocaina, które rządziło setkami ludzi.

Dziś jednak Rowan miał dość milczącej, a czasem i nie milczącej wrogości Lankonów i odłączył się, nakazując swym rycerzom, by trzymali Lanko- nów z dala od niego. W ich oczach widział strach, taki sam, jaki odkrywał w sobie. Ich powątpiewanie i brak zaufania do niego sprawiły, że poczuł się niepewny. Potrzebował samotności, czasu, by pomyśleć i się pomodlić.

Wiedział, że znajduje się zaledwie kilka mil od Escalonu, gdy dojechał do dopływu rzeki, pięknego spokojnego strumienia, tak innego niż wszystko, co widział i przeżył w Lankonii.

Zszedł z konia, złożywszy ręce do modlitwy.

– 0, Panie – modlił się zdławionym szeptem, oddającym cały ból. – Próbowałem znieść ciężar, jaki ty i mój ziemski ojciec złożyliście na moje barki, ale jestem tylko człowiekiem. Jeśli mam uczynić to, co uważam za słuszne, potrzebuję twojej pomocy. Ludzie są mi przeciwni i nie wiem, jak ich zdobyć. Błagam cię, dobry Boże, wskaż mi drogę. Prowadź mnie. Kieruj mną. Oddaję się w twoje ręce. Jeśli się mylę, powiedz. Daj mi znak. Jeśli mam rację, błagam o twoją pomoc.

Zwiesił na chwilę głowę, czując zmęczenie i wyczerpanie. Przyjechał do Lankonii przekonany, że wie, co ma robić, lecz z każdym dniem to przekonanie malało. Codziennie, o każdej porze musiał się sprawdzać przed tymi Lankonami. Wyrobili sobie własne zdanie na jego temat i nic nie mogło go zmienić. Gdy był odważny, mruczeli, że to często cecha głupców. Kiedy dbał o lud, uznawali jego działania za dziwaczne. Co musi zrobić, żeby ich do siebie przekonać? Poddać torturom i zabić niewinnego chłopca Zernów, którego, zdaje się, uważali za wcielonego diabła?

Osłabiony modlitewnym wzruszeniem wstał i zajął się koniem. Potem zdjął spocone ubrania i wszedł do czystej, chłodnej wody, skakał, pływał, zanurzał się cały, by zmyć z siebie złość i uczucie bezsilności. Gdy po godzinie wrócił na brzeg, poczuł się lepiej. Zawiązał przepaskę na biodrach i nagle coś zwróciło jego uwagę. Z prawej strony usłyszał hałas. Brzmiało to jak poruszający się człowiek. Wyciągnął miecz z pochwy przy siodle i cicho poczołgał się wzdłuż brzegu w stronę, z której dobiegał odgłos.

Nie był przygotowany na to uderzenie. Ktoś ześlizgnął się z gałęzi nad jego głową, wskakując mu stopami na ramiona. Rowan stracił równowagę i upadł na ziemię. Nagle poczuł ostrze noża przy gardle.

– Nie ruszaj – usłyszał kobiecy głos. Rowan sięgał już po miecz, który mu upadł, lecz spojrzał w górę i zapomniał o mieczu. Nad nim stała okrakiem, z odsłoniętymi do pół uda nogami, najpiękniejsza żeńska istota, jaką w życiu widział. Ludzie wuja Wilhelma często żartowali z Rowana, że żyje jak mnich. Śmiali się, gdy nie miał ochoty pokotłować się z wiejską dziewuchą w sianie. Miał kilka doświadczeń z kobietami, ale nigdy żadna nie rozpaliła go do tego stopnia, by jej pożądał ponad wszystko w świecie. Gdy dziewczyna mu się sama ofiarowywała i była czysta, brał ją, gdy nie miał nic innego do roboty. Aż do tej chwili…

Kiedy patrzył w górę na tę kobietę, przesuwając wzrok od stromych piersi aż do twarzy o gorejących oczach, czarnych jak węgle, czuł, że całe jego ciało płonie. Każdy skrawek skóry ożył, jak jeszcze nigdy. Czuł ją, czuł jej zapach. Zdawało mu się, jak gdyby ciepło jej ciała mieszało się z jego ciepłem i tworzyło jedno.

Poruszył rękoma, aby objąć jej kostki, a jego oczy wędrowały wyżej, gdy napawał się pięknem jej długich, mocnych, smukłych nóg. Czubek miecza wymierzony w jego gardło opadł, lecz Rowan nie zdawał sobie z tego sprawy. Widział i czuł tylko dotyk tych wspaniałych nóg, a ręce jego posuwały się coraz wyżej, pieszcząc piękną, gładką, opaloną skórę. Wydawało mu się, że usłyszał jej westchnienie, ale nie wiedział, czy nie był to łomot jego własnego serca, topniejącego z rozkoszy.

Gdy jego ręce powędrowały najdalej, jak mogły dosięgnąć, nogi dziewczyny zaczęły się powoli uginać, jakby topiła się świeca, umieszczona zbyt blisko ognia. Sięgał coraz wyżej, podnosząc jej wilgotną tunikę. Pod spodem nie miała na sobie nic i ujrzał jej wspaniały skarb, gdy posunął ręce jeszcze wyżej i objął jędrne pośladki. Przywarła do jego piersi, a gdy zetknęły się ich nagie ciała, Rowanem wstrząsnęło pożądanie. Jej skóra, tak jak i jego, była gorąca jak rozpalone do czerwoności żelazo. Objął ją i przycisnął do siebie. Teraz twarz jej była blisko. Oczy miała przymknięte z rozkoszy, usta czerwone, pełne i gotowe go przyjąć, skórę jasną i bez skazy. Przysunął jej twarz do swojej.

Przy pierwszym zetknięciu ich warg odskoczyła i spojrzała na niego. Wydawało się, że odczuła to samo zdumienie, co on. Ale po chwili to minęło, gdy zarzuciła mu ręce na szyję i pocałowała z taką samą namiętnością, jaką odczuwał i on. Objął ją ramionami tak mocno, że aż dziw, że nie pękły jej żebra. Popchnął na plecy, nie odrywając od niej ust w pocałunku gwałtownym i głębokim, w którym zawarło się pożądanie tylu lat, kiedy czekał na tę jedyną kobietę i na ten jeden moment.

Gdy z nią przekoziołkował i objęła go nogami w pasie, opadła mu przepaska z bioder.

– Jura – rozległ się głos.

Wpijał się, wgryzał w jej usta, żeby mieć jej jak najwięcej. Ułożył swoje twarde ciało w miłym kobiecym wgłębieniu.

– Jura, nic ci nie jest?

Dziewczyna leżąca pod Rowanem waliła pięściami w jego gołe plecy, ale zbyt był oszołomiony pożądaniem, by odczuwać ból.

– Zobaczą nas – wyszeptała prędko trzęsącym się głosem. – Puść mnie. Nawet gdyby koń po nim przejechał, nic by nie poczuł. Sięgnął ręką i chwycił jej pierś.

– Jura! – glos był coraz bliżej.

Jura wymacała ręką kamień i stuknęła mężczyznę w głowę. Chciała go tylko oderwać od siebie, ale nagle poczuła, że jest nieprzytomny. Nadchodzące strażniczki słychać było coraz bliżej. Pośpiesznie, z żalem i niepokojem, zepchnęła z siebie nieruchome ciało. Popatrzyła jeszcze przez chwilę. Nigdy jeszcze nie widziała tak doskonałego mężczyzny, muskularnego, potężnego, a zarazem szczupłego, o twarzy anioła.

Przesunęła ręką po jego ciele, w dół mocnych ud i z powrotem do twarzy i pocałowała go w usta.

– Jura? Gdzie jesteś?

Przeklinając głupiutkie dziewczyny, które jej przeszkodziły, stanęła tak, żeby ją było widać. Wysoka trawa skrywała mężczyznę leżącego u jej stóp.

– Tutaj! – zawołała. – Nie, nie podchodźcie bliżej, bo tu jest bagno. Czekajcie na mnie przy ścieżce.

– Robi się ciemno – zawołała któraś, prawie jeszcze dziewczynka.

– Widzę – rzuciła. – Idźcie już, za moment będę.

Czekała niecierpliwie, aż jej znikną z oczu, i przyklękła przy nieprzytomnym mężczyźnie. Może powinna mieć poczucie winy za to, co prawie zrobiła z tym nieznajomym? Ale nie czuła się winna. Znów dotknęła jego piersi. Kim był? Nie Zerną ani Vatellem, jak Daire. Może jednym z Fearenów, jeźdźców mieszkających w górach i trzymających się na uboczu? Nie, na Fearena był zbyt potężnie zbudowany.

Poruszył się; Jura wiedziała, że musi natychmiast uciekać, zanim znów straci rozsądek, gdy spojrzą na nią te przymknięte oczy.

Pobiegła na brzeg, złapała swoje ubrania i ubierała się biegnąc do dziewcząt. Czuła jeszcze na sobie jego ręce i usta.

– Jura, jesteś rozpalona – powiedziała jedna z dziewczyn.

– Pewnie dlatego, że wraca Daire – dodała złośliwie druga.

– Daire? – Jura wypowiedziała to imię, jakby go nigdy przedtem nie słyszała. – A, tak, Daire. – Nigdy przy nim nie czuła, że jej serce skacze do gardła, a nogi stają się jak z waty. – Tak, Daire – stwierdziła zdecydowanie.

Dziewczęta spojrzały, na siebie porozumiewawczo. Jura się starzała i umysł ją zawodził.

Rowan! Gdzieś się podziewał? – spytała ostro Lora.

– Byłem… Byłem popływać. – Czuł się oszołomiony, zauroczony. Po głowie snuły mu się wizje tej kobiety. Czuł dotyk jej skóry na swych dłoniach i był pewien, że ma czerwony ślad na piersiach, gdzie siedziała. Zdołał się ubrać i osiodłać konia tylko dlatego, że robił to automatycznie.

– Rowan – powiedziała Lora łagodniej – dobrze się czujesz?

– Wspaniale – wymamrotał. A więc to było pożądanie, pomyślał. To uczucie, które powodowało, że ludzie robili rzeczy, jakich normalnie nigdy by nie zrobili. Gdyby ta kobieta kazała mu zabić, porzucić kraj, zdradzić swoich ludzi – być może wcale by się nie wahał.

Rowan uświadomił sobie, że ludzie na niego patrzą. Siedział przytulony do wysokiego łęku siodła, rozluźniony, z błąkającym się na ustach uśmieszkiem, a z dołu wpatrywali się w niego Anglicy i Lankonowie.

Wyprostował się, odchrząknął i zszedł z konia.

– Odświeżyła mnie ta przejażdżka – powiedział rozmarzonym głosem. – Hej, Montgomery, weź mojego konia i daj mu więcej paszy. – Kochany koń, to on mnie do niej doprowadził, pomyślał gładząc szyję zwierzęcia.

Montgomery podszedł do swego pana.