– Bailey, na litość boską! Szukałam go wszędzie! – Molly wreszcie udało się wypuścić powietrze z płuc.

– Najwyższy czas, żeby pojawił się ktoś i uratował mnie. – Bailey ze smutkiem w głosie odsunął się od dziecka. – Prawie przeżyłem zawał. Przypełzł tutaj za mną i wrzeszczał tak, że omal nie oszalałem. Nie wiedziałem, czego chce. Przecież nigdy nie miałem dzieci! Flynn pobiegł za tą kobietą, nie wiedziałem więc, gdzie jesteś, i nie miałem pojęcia, co robić…

– Bailey, ty wariacie! Ja też nic nie wiem o dzieciach, ale nie mogę uwierzyć, że siedziałeś tu, pozwalając mu jeść papier!

– Ja? Ja mu pozwoliłem?! Jakbym mógł coś na to poradzić. Pierwszą rzecz, jaką zrobił, to wpakował papier do buzi i zaczął przeżuwać. Spróbuj mu go zabrać, a zobaczysz, co się będzie działo.

– Wrzeszczy?

Bailey był bardzo dokładny.

– Czy wrzeszczy? Ten dzieciak ma płuca jak syrena.

Molly przykucnęła. Mały miał pełną buzię papieru, a mimo to pracowicie wpychał do niej następny kawałek. Molly musiała coś zrobić, by mu to zabrać. Spojrzała na malca badawczo i nagle poczuła ściskanie serca. Scena w gabinecie Flynna rozegrała się tak szybko, że nie miała okazji przyjrzeć się Dylanowi.

Dziecko miało pulchne ciałko, klockowate nóżki i… niesamowicie znajomą twarz. Podbródek bojownika, wyraziste rysy, skrzywiony nosek – Dylan z pewnością nie zostałby wybrany do reklamowania produktów Gerbera, ale wyrośnie na człowieka z charakterem, co do tego nie miała żadnych wątpliwości. Miał niesforną szopę kasztanowych włosów w identycznym kolorze, jak Flynn. I choć nie był piękny, jego oczy… miały błękit nieba i były pełne życia, światła i ironii – jak oczy Flynna.

Molly zamarła. Nie chciała wierzyć tamtej kobiecie. Virginia była zdenerwowana, nie panowała nad sobą. Z pewnością nie była wiarygodna. Ale wygląd Dylana zmieniał wszystko. Nie mogła zaprzeczyć, że między Flynnem a Dylanem istniało duże podobieństwo.

Dziecko spojrzało na nią z zainteresowaniem.

– Cześć, malutki, cześć, Dylan…

– Zabierzesz go stąd, dobrze? – nerwowo dopytywał się Bailey.

– Jeśli pozwoli mi się wziąć na ręce. Nie chcę działać zbyt szybko, by go nie przestraszyć. Na litość boską, przecież on mnie nie zna. Prawda, malutki? – mówiła cichym głosem, próbując się uśmiechnąć.

Chłopczyk odpowiedział uśmiechem, ukazując dwa śliczne białe ząbki i buzię pełną przeżutego papieru.

– Czy pozwolisz mi wyjąć papier?

Uśmiech zniknął, a buzia dziecka zamknęła się błyskawicznie.

– Już dobrze, dobrze. Nie mówmy na razie o tym. A może pójdziesz ze mną? Pokażę ci moje biuro, jedyne normalne miejsce w tym chaosie. A może w kuchni znajdziemy herbatniki? Pójdziesz z Molly?

– Dylan pójdzie z Molly – podpowiedział z naciskiem Bailey.

Dylan uśmiechnął się do Molly, potem do Baileya, uniósł pupę i powędrował na czworakach w przeciwnym kierunku.

Molly pomyślała przelotnie, że na tym świecie jest jeszcze tylko jeden człowiek z tak przewrotnym charakterem, i ruszyła za małym rudzielcem.

Minęło ponad pół godziny, nim Molly usłyszała pukanie do drzwi swego biura. Flynn musiał wreszcie ją odnaleźć, choćby ze względu na dziecko. Nie wiedziała tylko, ile czasu mu zajmie rozmowa z matką małego… a raczej próba rozmowy. Siedziała za biurkiem, gdy Flynn wsunął głowę do środka.

– Simone powiedziała, że dziecko jest u ciebie.

– Tak. Całe, zdrowe i bezpieczne.

Zawsze miała wrażenie, że gdy tylko Flynn pojawiał się w jej pokoju, miejsce to przestawało być bezpieczne.

W przeciwieństwie do innych pomieszczeń tego biura, u niej było normalnie. Zwykłe biurko. Kartoteki. Dwa wysokie krzesła. Zaostrzone ołówki ustawione równo w kubku z reprodukcją Moneta. Zdjęcie rodziców i dwóch młodszych sióstr, różnokolorowe teczki poukładane równiutko na biurku. Ta bezpieczna, spokojna atmosfera zmieniała się natychmiast, gdy tylko pojawiał się Flynn. Zawsze tak było. Molly nie mogła zrozumieć, jak mu się udawało zmienić cichy, spokojny dzień w piekło. Coś pojawiało się w powietrzu, jak zwiastun burzy. W jednej chwili była zrównoważoną członkinią Stowarzyszenia Księgowych, a w następnej okazywało, się, że myśli tylko o tym, czy dobrze wygląda i czy się podoba Flynnowi. Wielokrotnie próbowała rozwiązać ten problem, ale nie mogła znaleźć żadnej odpowiedzi poza jedną – przy Flynnie kobiety czują się niepewnie, potrzebują jego aprobaty.

Ale teraz to Flynn był zdenerwowany.

– Poszła sobie – powiedział. – Ciągle nie mogę w to uwierzyć. Nie mogłem jej przekonać. Po prostu poszła sobie i już.

Molly oparła się wygodnie i przyglądała się, jak jej szef chodzi po pokoju.

– Obawiałam się, że tak będzie. Gdy weszła do twojego biura, sprawiała wrażenie osoby zdecydowanej na wszystko. Jednak myślę, że wróci. Była tylko bardzo zdenerwowana. Żadna matka nie zostawiłaby swojego dziecka.

– Mam taką nadzieję. Ale naprawdę nie wiem, co mam teraz robić. Czuję się tak, jakby ktoś rzucił mi na kolana bombę. A co będzie, jeśli dziecko zachoruje? Kto będzie za to odpowiedzialny? Nawet nie wiem, czy jestem uprawniony do opieki nad nim. Boże, ja nawet nie jestem pewny, czy to moje dziecko!

Molly rozumiała jego obawy. Spadło to wszystko na niego jak grom z jasnego nieba. Przy tym była przekonana, że nie zdążył przyjrzeć się dziecku – ani wcześniej podczas sceny z Virginią, ani teraz.

Dylan był bezpieczny. Molly zabrała jego pieluszki, przyniosła koc z pokoju wypoczynkowego, kubek mleka z kuchni i herbatniki, które zachęciły malca do wyplucia przeżutego papieru. Łobuziak jeszcze parę minut raczkował po jej pokoju, a potem zwinął się w kłębek na kocu i zasnął.

Flynn musiał go zauważyć, bo choć poruszał się po pokoju bardzo szybko, ani razu nie nadepnął na koc.

– Muszę natychmiast zrobić parę rzeczy. Po pierwsze: zatelefonować do adwokata. Potem sprawdzić, jacy pediatrzy pracują w tym mieście. A może powinienem też skontaktować się ze swoim lekarzem… do diabła, nawet nie wiem, jakie badania powinienem zrobić, aby ustalić ojcostwo.

– Flynn!

– Co? – Zatrzymał się nagle i spojrzał na nią z uwagą. Molly miała czas, żeby nieco ochłonąć, by zebrać siły, przywołać zdrowy rozsądek i odsunąć na bok emocje. Ale nie potrafiła patrzeć na pustkę w oczach Flynna. Zwykle reagował na wszystko bardzo gwałtownie, ale nigdy w ten sposób. Nawet w najtrudniejszych chwilach jego oczy nie były tak zupełnie pozbawione wyrazu.

– Uważam, że masz rację, mówiąc o tym wszystkim, ale są jeszcze ważniejsze rzeczy do zrobienia – zaczęła cicho.

– Jakie? – Flynn uniósł brwi.

– Dziecko, McGannon. Dziecko potrzebuje jedzenia, pieluszek i ubrania.

– Molly… – Flynn opadł na krzesło po drugiej stronie biurka. Wpatrywał się w nią swymi niebieskimi hipnotyzującymi oczami. – Ja tego nie potrafię. Nigdy nie miałem do czynienia z dziećmi. Nie mam pojęcia, co kupić, czego ono potrzebuje…

– Ja również. Co to, to nie, Flynn.

– Nie? Przecież cię o nic nie prosiłem.

– Ale miałeś taki zamiar. Zajęłam się nim trochę i cieszę się, że mogłam ci pomóc. Ale to, że jestem kobietą, nie czyni ze mnie eksperta w opiekowaniu się małymi dziećmi. Ja również nie miałam z nimi do czynienia. I wiem o nich tyle samo, co ty.

– Powinnaś wiedzieć więcej – wymruczał Flynn i przesunął dłonią po włosach. – Każdy wie o nich więcej niż ja. Nawet liść na drzewie. Beton. Mam na biurku stos papierów, nie skończone projekty, telefon dzwoni bez przerwy… Jak mam to wszystko rzucić i zająć się dzieckiem…

– Flynn – rzekła cicho, ale stanowczo. – Spójrz na niego. Ale on nie patrzył na dziecko. Spoglądał na nią tymi niesamowitymi oczami, w których było tyle siły i charyzmy. A jednocześnie tyle lęku, że jato rozbrajało.

– Wiem, że to nie twoja sprawa, Molly – powiedział z wahaniem. – Ale nie wiem, kogo jeszcze mogę prosić o pomoc. Przynajmniej dopóki się nie zastanowię, co z tym zrobić.

Molly westchnęła. Nie wyobrażała sobie, żeby Bailey albo Simone potrafili rozwiązać to zagadnienie.

– No cóż. Mały teraz śpi. Wiem, że musisz skontaktować się z kilkoma osobami i jakoś uporządkować pewne sprawy. Mogę tu zostać, zanim się obudzi.

Flynn nie ruszył się. Patrzył na nią tym bezradnym wzrokiem, aż Molly uniosła ze zniecierpliwieniem ręce.

– Dobrze, dobrze. Potem pójdę z tobą po zakupy. Może ci być trudno robić je z dzieckiem. Ale z góry ostrzegam. Niczego ci nie doradzę. Nic nie wiem! Jedyne, co mogę wymyślić, to kupno podstawowych rzeczy potrzebnych dla niemowlaka.

Niech to diabli, pomyślała. Pewnie Flynn tego chciał – żeby zaoferowała mu pomoc. Ale mimo że to zrobiła, nie wyglądał ha zadowolonego. Nieustannie popadał w najdziwniejsze kłopoty, ale nie robiło to na nim dotąd wrażenia.

– Jesteś na mnie zła, prawda? Inaczej na mnie patrzysz, inaczej ze mną rozmawiasz. To ona cię zdenerwowała.

– Lepiej nazywaj ją po imieniu. Virginia, a nie ona. To matka twojego dziecka i wypadałoby choć to pamiętać.

– Nie jestem jego ojcem – rzekł cicho, ale wyraźnie.

– Spójrz na dziecko, a zmienisz zdanie – powiedziała jeszcze raz.

Nie posłuchał jej.

– Nieważne, co powiedziała… ani co ty myślisz… nigdy nie zachowałem się nieodpowiedzialnie wobec kobiety. Nigdy! Mam powody, by się z żadną nie wiązać i nigdy nie mieć dzieci. Nie mówię, że jestem świętym, ale, Molly, nigdy bym nie podjął takiego ryzyka. Proszę, uwierz mi.

– Wierzę ci. To przecież Virginia przyznała, że zapomniała wziąć pigułki…

– Pamiętam, co powiedziała. Słyszałem każde cholerne słowo z tego, co mówiła.

– McGannon… – Molly nie rozumiała, o co mu chodzi, czego od niej oczekuje. – Posłuchaj, teraz nie czas, by o tym mówić. Musisz się jakoś pozbierać. Nie wiem, jak długo potrwa drzemka małego, ale każda chwila jest cenna. Spróbuj załatwić, co możesz.

Wydawało się, że Flynn chce się jej sprzeciwić. Ale nie zrobił tego. Podniósł się z krzesła i wyszedł. Molly ścisnęła palcami skronie i popatrzyła na śpiące dziecko.