– Wiesz, malutka, zdaje się, że ona jest teraz naprawdę jego żoną. Co my teraz zrobimy, piesku?

Suka patrzyła na niego cierpliwie, oczekując komendy. W końcu mężczyzna oderwał wzrok od domu Laury Morgan i ruszył w przeciwnym kierunku. Towarzyszył mu cichy stukot psich pazurów.

Nie uszli jednak nawet dziesięciu jardów, kiedy we mgle rozległy się czyjeś kroki. Rye podniósł głowę i stanął jak wryty.

Zachary Morgan wychudł i wyłysiał, a oczy otaczała mu siateczka zmarszczek, które tego pochmurnego dnia uderzały białością w spalonej na mahoń twarzy. Przez chwilę obaj milczeli, zmieszani, potem jednak górę wzięła wzajemna sympatia. Rye ruszył do przodu z wyciągniętą ręką.

– Witaj, Zach.

Ojciec Dana podał mu szorstką, twardą dłoń rybaka, który przez całe życie ciągnął liny i sieci. Palone słońcem i moczone w słonej wodzie ręce przybrały barwę peklowanej szynki.

– Witaj, Rye – odrzekł, miażdżąc mu dłoń w uścisku. – Słyszałem, że żyjesz. – Jego wzrok uciekł na moment w stronę kantoru, gdzie pracował Dan, po czym, jakby nieco zawstydzony, Zach spojrzał rozmówcy w oczy. – Nie wyobrażasz sobie, jak się ucieszyłem.

– Ano, i ja się cieszę, tego możesz być pewien. Dobrze znów stać na twardym lądzie.

To jednak, czego żaden z nich nie dopowiedział, wzniosło między nimi mur. W przeszłości wzajemnie lubili się i cenili. Teraźniejszość postawiła obu w trudnej sytuacji.

Zach pochylił się, żeby podrapać psa za uchem.

– Stare psisko szczęśliwe, że pan wrócił, co? Dawno cię nie widziała. – Pies stanowił wyśmienity pretekst, żeby zmienić temat, ale tylko na chwilę. Kiedy Zach się wyprostował, znów znać było po nim zmieszanie. – Współczuję ci z powodu śmierci matki, Rye.

– Cóż… Wszystko się zmienia, prawda? Ich oczy spotkały się i przemówiły do siebie bezgłośnie. Teraz mój syn jest twoim wnukiem – myślał Rye – a jego matka twoją synową. Nie będę już cię odwiedzał jak kiedyś…

– Ojciec mówił mi, że twoja małżonka wciąż zdrowa jak rydz.

– Ano, ona się nie zmienia.

Między nimi ziała pustka, pustka stworzona przez pięć lat rozstania. A kiedyś mieli sobie tyle do powiedzenia…

– Nie wypłynąłeś dzisiaj – bardziej stwierdził niż spytał Rye.

– Mgła jest za gęsta.

– To prawda.

– Cóż…

– Pozdrów ode mnie Hildę.

– Nie omieszkam. A ty Josiaha. Nie powiedzieli sobie nic, choć zarazem powiedzieli wszystko.

Mówili: „Zrozum, mnie też nie jest łatwo. I ja kocham ich oboje.” Potem obrócili się do siebie plecami i ich kroki wsiąkły w mgłę. Rye zobaczył jeszcze, że Zach wchodzi do kantoru, przypuszczalnie po to, by pogadać z synem o tym dziwacznym kaprysie losu.

Mglista sceneria potęgowała ponury nastrój Rye'a. Oboje z psem wlekli się ze zwieszonymi głowami. Drewniane domki przy cichych uliczkach wtapiały się w szary tuman i tylko ich malowane okiennice barwiły nieco ten smutny dzień. Niebieskie zarezerwowano wyłącznie dla kapitanów statków wielorybniczych, inni mieli do wyboru całą gamę kolorów. Ciasne ogródki otoczone były płotami z palików przeplatanych żebrami wielorybów. W pobliżu przetwórni unosił się w powietrzu odór rozkładającego się tranu. Niepodobna było od niego uciec; przygniatał go do wyspy całun mgły.

Wieloryby! Zdawały się być wszędzie i nagle przygnębiony Rye zapragnął uwolnić się od nich.

Szukając pocieszenia w samotności, skierował się na podmokłe tereny przy Cyplu Branta. Zapadlisko rozpościerało się niczym morze zieleni, dając schronienie tysiącom gatunków ptaków. Nawet teraz mgła przesycona była ich świergotem. W wysokich kępach żurawin, gdzie żerowały, słychać było ciągły szelest i trzepot skrzydeł; dzięki zaś białym, ruchomym kłębom, cała ta scena przypominała obraz ze snu. Ile razy trójka młodych przyjaciół przychodziła tutaj szukać gniazd i ptasich jaj? Rye pamiętał, jacy byli wówczas. Na pierwszy plan wysunęła się twarz Laury; nie wczorajsza, zaskoczona i zmieszana, lecz taka, jak wtedy, gdy po raz pierwszy budząca się w niej kobiecość odkryła w nim mężczyznę. Potem wyobraził ją sobie w białym kuchennym fartuchu. Laura z łyżką w dłoni odwraca się od ognia, do izby wpada z impetem ich syn…

Ogarnęła go rozpaczliwa samotność. Szedł przez mokradła, z całej siły pragnąc, by dało się cofnąć czas.

Zatrzymał się na wysokim brzegu, zasłanym łodygami zeszłorocznych traw, chylącymi się pod ciężarem kropel. Z dołu dochodził niesłabnący szum uderzających o brzeg fal. Mgła kłębiła się wokół jego kolan, ograniczając widoczność; wychylały się z niej tylko zabudowania stoczni. „Omega” przechodziła właśnie kapitalny remont. Niczym złowionego wieloryba wyciągnięto ją na brzeg, przechylono na bok i ułożono na szkieletowym rusztowaniu. Robotnicy roili się na kadłubie jak mrówki, zeskrobując namuł, wzmacniając złącza, wymieniając nadgniłe deski. Już zbijano sześć nowych łodzi wielorybniczych z cedrowego drewna, które miały zawisnąć na dawisach „Omegi”, a tymczasem w linowni splatano konopie na stały takielunek i manilę na ruchomy. Z nich później powstawał skomplikowany układ want, szotów i sztagów, dzięki którym statek mógł wyruszyć w rejs. W szwalni na poddaszu przy Water Street migały igły i marszpikle; szyto nowe żagle.

Samotny mężczyzna z psem w zasępieniu obserwował z góry jeden z etapów owego nieprzerwanego cyklu, będącego podstawą istnienia wielorybniczego imperium, jakim było Nantucket. Zacisnął ze złością pięści.

Niech was piekło pochłonie! Straciłem przez was żonę!

Przyjrzał się leżącej u jego stóp „Omedze”, zastanawiając się, czy nie powinien raczej zaciągnąć się na następny rejs, zamiast snuć się po wyspie i przyglądać małżeńskiemu pożyciu Laury i Dana.

Potem jednak rysy jego twarzy stwardniały. Obrócił się na pięcie i podążył tą samą nadbrzeżną ścieżką, którą przyszedł, zostawiając za sobą krzyki mew i uderzenia młotów w suchym doku.

Dan o tej porze siedzi w pracy – pomyślał. – Laura będzie sama.

Wydłużył krok, a nie odstępujący jego nogi pies puścił się za nim truchtem.

Laura Morgan podświadomie spodziewała się gościa. Jednakże, gdy zapukał do drzwi, wzdrygnęła się i przycisnęła dłoń do serca.

Odejdź – pomyślała. – Ja się ciebie boję!

Pukanie rozległo się ponownie i Laura przygryzła drżącą dolną wargę. Rezolutnie ruszyła ku drzwiom, lecz gdy się otwarły, skamieniała w miejscu. Rye stał przez chwilę w progu. Dłonie zatknięte miał za pas, a cały ciężar ciała oparty na jednej nodze. Miliony wrażeń, zbyt szybkich, by je pochwycić, zatańczyły jej w głowie. Inaczej się teraz trzyma. Ma na sobie sweter, który mu zrobiłam. Powinien przystrzyc włosy. On też spędził bezsenną noc.

– Witaj, Lauro – rzekł bez uśmiechu, ale też bez śladu skrępowania.

I znów stało się to, co działo się za każdym razem od chwili, gdy skończyła czternaście lat – na jego widok ogarnęła ją niebiańska radość. Teraz jednak temperował ją rozsądek.

– Witaj, Rye – Laura przezornie nie ruszyła się z progu.

– Musiałem przyjść.

Podświadomie odnotowała, że gdzieś na szerokich morzach nauczył się również inaczej wymawiać słowa – jakby pospiesznie, łykając samogłoski. W jakiś sposób dodawało mu to uroku; wnosiło aurę nieznanego. Laura zacisnęła palce na drzwiach, ale nie spuściła wzroku.

– Obawiałam się tego – powiedziała. Na słowo „obawiałam” Rye zmarszczył czoło i zacisnął usta. Laura zauważyła znamię po ospie na górnej wardze i powstrzymała się, by nie dotknąć go palcem.

Przyglądał się jej, jak gdyby była rzadkim diamentem, a on złotnikiem, który w myśli wybiera rodzaj szlifu.

Ona patrzyła na niego jak na ducha, który lada chwila zaszczeka łańcuchami. Mgła tworzyła odpowiednie tło, potęgując wrażenie, iż Rye Dalton unosi się w powietrzu i zaraz porwie go wiatr. Białe pasma miękko krążyły wokół jego nóg, jakby czekały, co się teraz stanie.

– Czy mogę wejść?

Cóż za pytanie, pomyślała. W końcu to jego dom. Na dworze było zimno i mokro, a za jej plecami buzował ogień. Mimo to zawahała się. Zerknęła nerwowo na ścieżkę, po czym opuściła rękę.

– Na chwileczkę… – bąknęła niepewnie.

Gdy Rye zrobił krok do przodu, pies odruchowo ruszył za nim. Powstrzymała go komenda:

– Zostań.

Dopiero teraz Laura spostrzegła starego labradora. Schyliła się z uśmiechem, żeby go pogłaskać.

– Jak się masz, staruszko! – przykucnęła w drzwiach, biorąc psa pod brodę i drapiąc po łbie. Jej suta perłowoszara spódnica rozłożyła się na podłodze, przykrywając buty Rye'a, który stał w progu i z dziwnym wyrazem twarzy patrzył na pochyloną głowę Laury. Psa zatem przyjęła serdeczniej niż jego…

– Wreszcie przyszłaś mnie odwiedzić, głuptasie… – Laura zachichotała, uchylając się przed mokrym jęzorem. – Nie musisz moknąć na dworze, malutka. Twoje posłanie wciąż tu jest.

Rye ledwie się powstrzymywał, żeby nie porwać swojej żony w ramiona i nie zażądać, by i jego powitała tak, jak na to zasłużył.

Laura podniosła się i wprowadziła go do środka. Zamknąwszy drzwi przystanęła, patrząc, jak Łajba węszy, robi dwa kółka i wali się z rozmachem na wytarty dywanik z pełnym zadowolenia mruknięciem.

Rye ponownie wepchnął ręce za pasek, jak gdyby tylko tam mogły być bezpieczne.

– Pies został przywitany czulej niż jego pan – rzekł ochryple. Laura spuściła wzrok, lecz na nieszczęście padł on na dłonie Rye'a. Poczuła falę zdradzieckiego gorąca.

– Pamięta stare kąty – szepnęła.

– Myślałem o tobie, Lauro.

Palce Rye'a chwyciły ją za łokieć, lecz usunęła się na bok.

– Nie rób tego – powiedziała, patrząc mu prosto w oczy.

Jego dłoń na ułamek sekundy zawisła w powietrzu, po czym opadła. Westchnął:

– Mogłem przewidzieć, że to powiesz. Laura obejrzała się nerwowo przez ramię i szepnęła:

– Josh śpi. Rye poderwał głowę. Na jego twarzy odmalowała się tęsknota.

– Mogę go zobaczyć? Laura niezdecydowanie splotła dłonie.

– Oczywiście – bąknęła w końcu, jak gdyby z przymusem.