– Wciąż nie wiem, jak nasi dziadkowie się poznali… – zastanawiała się Maggie.

– Myślę, że nigdy się tego nie dowiemy.

– … i dlaczego nam przypadł ten spadek. Dziadek miał czworo dzieci, wszystkie jeszcze żyją. Miał też niezliczoną liczbę wnuków…

Pomyślała o jego liście i zamilkła.

– Nie mogę ci pomóc w tej sprawie, Flannery – rzucił Mike, wstał i dołożył polan do ognia.

Gdy zorientował się, czym był ten dom, zrozumiał, dlaczego Joe Ianelli zapisał mu swoją połowę.

Przez wiele lat martwił się z powodu zerwania kontaktów z dziadkiem i po jego śmierci sumienie zaczęło go gryźć na dobre. Joe oskarżał go o to, że jest pruderyjny, pryncypialny, pozbawiony wszelkich rodzinnych uczuć. Uczciwość nie była dla starego Joe'ego rzeczą świętą. Uważał, że gdy statek rodzinny tonie, trzeba ją pierwszą wyrzucić za burtę.

Zakpił sobie z wnuka, zostawiając mu w spadku ten dom, w którym zarabiano pieniądze w sposób ewidentnie nieuczciwy, kłócący się zasadniczo z moralnością Mike'a. Ale przecież właśnie te pieniądze pozwoliły utrzymać dużą rodzinę niezamożnych włoskich emigrantów w czasie kryzysu.

Przypomniał sobie twarz dziadka i serce zabiło mu żywiej. Nigdy cię nie potępiałem, dziadku, myślał teraz, kochałem cię. Po prostu chciałem żyć inaczej, to wszystko.

Maggie przyglądała się Mike'owi z przyjemnością. Jego oczy i włosy lśniły w blasku płomieni kominka. Podobał jej się twardy zarys jego podbródka, lekki zarost na policzkach, śniada cera i wyraz ujarzmionej dzikości w ciemnych oczach. Nigdy nie znała takiego mężczyzny. Nie chciała, by Mike zauważył, że mu się przygląda, ale nie mogła oderwać od niego oczu. Wydał jej się nieosiągalny jak gdyby miał wypisane na czole: „Nie dla kobiet w rodzaju Margaret Mary".

Zmrużyła oczy. Wydało jej się, że widzi roje eleganckich kobiet w długich sukniach w stylu lat dwudziestych, całych w haftach i falbankach, z długimi sznurami pereł, i mężczyzn w czarnych smokingach siedzących przy karcianych stołach. Słyszała śmiechy i brzęk kieliszków pełnych szampana. Czekała na uczucie zgorszenia, które powinno ją było ogarnąć na myśl o machinacjach dziadka, ale jakoś nie przychodziło. Dom wcale nie promieniował aurą przestępczości. Było w nim raczej coś romantycznego.

Próbowała sobie wyobrazić, co się tu przed laty działo.

Poświata latarni odbijających się w falach rzeki, zapach francuskich perfum, jedwabne pończochy, wysokie obcasy, piękne kobiety i mężczyźni o czujnych oczach.

Spojrzała znowu na Mike'a. Zdawała sobie sprawę, że w wyobraźni usiłuje przemienić coś niezbyt sympatycznego w romantyczną bajkę. Włączyła w nią Mike'a. Wyobraziła go sobie jako szmuglera alkoholu, twardego jak stal, seksownego, żyjącego na krawędzi przestępstwa. Pięknie wyglądałby w smokingu.

– Maggie, powiedz mi coś o swojej rodzinie – usłyszała nagle jego głos. – Jacy są ci twoi krewni?

Oprzytomniała i sięgnęła po suszoną morelę.

– Bardzo zabawni – oświadczyła lekkim tonem.

– Wszyscy mają niesforne rude włosy i jedyny w swoim rodzaju styl. Matka żyje wyłącznie dla teatru. Moja najstarsza siostra ma trzeciego męża. Mam ciotkę, która kiedyś uprawiała striptiz. Nie dla pieniędzy, ale dla przyjemności.

Zwariowana rodzina Flannerych wpakowała ją do klasztornej szkoły, wychodząc zapewne z założenia, że Maggie jest ostatnią z możliwych kandydatek z jej grona na świętą. Chciano jej dać szansę na normalne życie. Miała się nauczyć dobrych manier i zasad postępowania. Jednym słowem zrobiono wszystko, by Maggie nie poszła w ślady krewnych. Chodziło o to, żeby była po prostu przeciętna.

– Ale to się nie udało – roześmiał się Mike.

– O przeciętności w twoim wypadku nie ma mowy.

– Co ty tam o mnie wiesz.

Sięgnęła po następną suszoną morelę.

– Na szczęście miałam Dziadziusia – ciągnęła. – Był moją jedyną deską ratunku. On nie chciał, żebym wyrosła na osobę przeciętną. Sam był równie zwariowany jak oni wszyscy, ale miał jakieś dziwne wewnętrzne światło. Kiedy się go słuchało, można było uwierzyć, że istnieje życie na Księżycu.

Mike słuchał w milczeniu. A ona mówiła, jak gdyby otworzyła się w niej jakaś tama. Opowiadała o swoim dzieciństwie, o członkach swojej zwariowanej rodziny, tak że po pewnym czasie zapomniał o własnych problemach. Słuchał głosu dziewczyny, która chciała być trzeźwa i przyziemna, a była romantyczna i szalona… Nigdy w życiu nie zetknął się z podobną istotą.

W jego życiu nie było teraz kobiety. Był człowiekiem bez pracy, bez przyszłości, nie miał nikomu nic do zaoferowania. Ale gdyby przyszło mu do głowy, żeby związać się z jakąś dziewczyną, to na pewno nie z taką jak Maggie. Była zbyt romantyczna, zbyt naiwna, zbyt podatna na magię słów. Miała dwadzieścia pięć lat i powinna być już mniej egzaltowana. Obawiał się, że w niedalekiej przyszłości ktoś ją skrzywdzi, a co najmniej zawiedzie.

Ale nie będzie to on. W gruncie rzeczy wzruszała go. Była krucha. Jak mało takich kobiet żyje w dzisiejszym świecie. Poczuł, że z głębi podświadomości wyłaniają się dawno zapomniane uczucia. Może należy chronić kobiety, tak jak czynili to jego przodkowie? Nonsens. Przyrzekł sobie jednak, że przez te kilka dni, które mieli spędzić razem, on na pewno jej nie zrani.

Maggie umilkła i ziewnęła jak senny kot. Mike wstał i rozprostował plecy.

– Czy wiesz, że minęła północ? – zapytał. – Trzeba iść spać. Przed nami ciężki i długi dzień… Może chciałabyś się tutaj przespać? Na górze może być bardzo zimno.

– Nie, pójdę na górę. Mam puchowy śpiwór.

Wstała i rozejrzała się dookoła.

– Masz do wyboru kilka bardzo ciekawych sypialni. Jest różowa, seledynowa, czerwona… – powiedziała.

– Wszystko mi jedno. Zasnę byle gdzie.

Ale Maggie trudno było zasnąć. Nałożyła ciepłą flanelową koszulę, zapięła szczelnie śpiwór, ale nie mogła zmrużyć oka.

Mike wybrał pokój seledynowy, ona zaś różowy, ten z ogromnym łożem i lustrzaną ścianą.

Przez brudne szyby zaglądało światło księżyca, oświetlając jedwabne draperie i brokatowe poduszki.

To nie jest pokój dla jednej osoby, pomyślała Maggie. W tym łożu powinno leżeć dwoje ludzi, zasłony powinny być zaciągnięte. Na stoliku przy łóżku powinny stać kielichy z szampanem, na podłodze leżeć niedbale rzucona odzież. Damska i męska. Na jednym krześle długi sznur pereł, na drugim smoking, na trzecim jedwabny smokingowy pas. W powietrzu powinien unosić się silny zapach francuskich perfum,

To była autentyczna sypialnia rozpustnej damy. Wszystko w tym domu emanowało seksem. Kobiety tamtych czasów nie były nieśmiałe. W przeciwieństwie do Maggie, brały inicjatywę w swoje ręce, uwodziły mężczyzn, którzy im się podobali.

Gdyby ona miała prawo wyboru, wzięłaby sobie niewątpliwie Mike'a, co do tego nie miała wątpliwości. Gdy przymykała powieki, widziała go, jego przepastne, ciemne oczy, jego szerokie bary, silne ramiona.

Usiłowała za wszelką cenę zasnąć, ale nagle poczuła aa twarzy dziwny powiew. Coś miękkiego, jedwabistego musnęło jej policzek. Usłyszała dziwny, uporczywy dźwięk podobny do bzykania gigantycznej muchy. Po chwili poczuła dziwny zapach. Otworzyła oczy i zobaczyła wpatrzone w siebie, zawieszone w powietrzu dwa przenikliwe oczka. Żywe, prawdziwe oczka.

– Jasny gwint! – wrzasnęła, błyskawicznie rozpięła śpiwór i ciągnąc go za sobą, wybiegła z pokoju. Znalazłszy się na korytarzu, gwałtownie otworzyła jedyne zamknięte drzwi, domyślając się, że za nimi śpi Mike.

W ciemnościach zamajaczył zarys jego okutanej kołdrami postaci,

– Mike! Michael! – wrzasnęła. – Tam jest jakiś potwór! Coś okropnego! O Boże, nie zamknęłam drzwi! Zaraz się tu dostanie!

Zatrzasnęła drzwi i wskoczyła na łóżko. Mike ujął ją silnie za ramiona, nie po to, by ją przytulić, ale zatrzymać, a może uchronić przed nie wiadomo czym.

– Maggie, co, do licha…

– Mówię ci, że tam jest potwór. Latające licho! Ma dwa czarne oczka. Rzuciło się na mnie! Daję ci słowo!

– Wierzę ci, wierzę! Uspokój się!

Mike z trudem wracał do rzeczywistości z głębokiego snu. Bardzo nie lubił być budzony. Szczególnie tak brutalnie. Maggie rzuciła się na niego całym ciałem, a potem skuliła się uderzając go kolanami w brzuch. Jeszcze chwila, a nigdy już nie będzie mógł robić pewnych rzeczy, a bardzo je lubił. Co za sposób na chronienie się przed jakimś wyimaginowanym niebezpieczeństwem!

Udało mu się odsunąć od siebie jej kolano, zrzucić jej śpiwór na ziemię, wreszcie owinąć ją w swoją kołdrę. Przycisnął Maggie mocno do siebie i przytrzymał.

– Flannery – powiedział stanowczym tonem. – Nie wygłupiaj się. To na pewno była mysz.

– Myszy nie fruwają.

– No to wiewiórka. Zaraz ją przepędzę. Na razie uspokój się, dziewczyno. Nic ci się złego nie stanie, daję ci słowo honoru.

– Traktujesz mnie jak wariatkę. Ja sobie niczego nie wymyśliłam. Powiadam ci, że…

– Dobrze, no, już dobrze.

– To było jakieś paskudne, śmierdzące stworzenie – tłumaczyła. – Żywe. Nie wymyśliłam go sobie.

Mike też nie był wytworem jej wyobraźni. Wchłaniała w siebie jego męski zapach, ciepło jego muskularnego ciała. Nie zdając sobie z tego sprawy, zaczęła szukać jego ust.

Nie znalazła ich jednak.

– Lepiej się już czujesz? – zapytał Mike energicznym tonem.

– Lepiej.

– No to puść mnie, Maggie.

Ze zgrozą zorientowała się, że trzyma go ze wszystkich sił. Odsunęła się i mimo ciemności zarumieniła się jak podlotek.

Mike przeskoczył przez nią, włożył dżinsy, zapiął je: sięgnął po buty.

– Nie chodź tam – szepnęła. – Boję się o ciebie,

– Mam duże doświadczenie z potworami, zapewniam cię.

– Nie wierzysz mi.

– Wierzę, wierzę.

– A jeżeli ten potwór cię ugryzie?

– To ja go też ugryzę. Uspokój się. Nawet jeżeli to jest smok, poradzę sobie z nim.

Po chwili zniknął z pokoju i starannie zamknął za sobą drzwi.