-  Hm... Mam nadzieję, że nie przeszkadzam...

Ale książę, wyciągnąwszy ręce, już szedł na spotkanie gościa.

-  Co za radość znowu pana widzieć, drogi mecenasie! Jakże się pan miewa?

-  Dobrze, dobrze... dziękuję, ale to pana należałoby o to spytać, książę.

Tylko niech mi pan nie mówi, że źle wyglądam - odparł Morosini. - Zajęła się mną już Cecina. Ale, niechże pan siada! - dodał, wskazując stary skórzany fotel, a sam zajął krzesło stojące obok trema. - Nic się pan nie zmienił - zauważył, przyglądając się sympatycznej twarzy z małym nosem ozdobionym monoklem, wystającej ponad nienagannym, sztywnym kołnierzykiem, którego widok musiał ucieszyć Zachariasza. Książę lubił mecenasa Massarię. Jego wąsy i przyprószona siwizną bródka należały może do ubiegłego stulecia, podobnie jak jego zacne serce i skrupulatne sumienie, ale równocześnie był to człowiek uważany za profesjonalistę, doświadczony doradca finansowy oraz stary przyjaciel rodziny. Jego przywiązanie do matki Alda nie było dla nikogo tajemnicą; jednak nikt nie odważyłby się z tego żartować, gdyż uczucie to było szczere.

Pod pretekstem, że najbardziej ceni sobie własną wolność, Piętro Massaria nigdy się nie ożenił, co pozwoliło mu uniknąć kolejnych związków, które ongiś chciał mu narzucić ojciec. Ale tak naprawdę przez całe życie kochał tylko jedną kobietę na świecie: księżnę Izabelę. Pozbawiony nadziei - i to nie bez powodu! - że się z nią ożeni, ani że zostanie jej kochankiem, notariusz stał się jej najwierniejszym i dyskretnym sługą, zachowując w głębi zawsze zamkniętego kuferka, jako jedyny skarb, mały portret księżnej, który sam namalował na podstawie fotografii.

Gwałtowna śmierć tej, którą kochał nad życie, zupełnie go załamała. Aldo zauważył to, bacznie mu się przyglądając. Wbrew temu, co powiedział przed chwilą, mały notariusz dźwigał coś więcej niż swoje sześćdziesiąt dwa lata. Jego przysadziste ciało skurczyło się, a zaczerwienione powieki za szkłami okularów zdradzały zbyt częste łzy.

-  A zatem, jakie dobre wiatry pana sprowadzają? - spytał Aldo. - Przypuszczam, że ma mi pan coś ważnego do powiedzenia...


...i dlatego zjawiam się skoro świt w dniu pańskiego powrotu? Kiedy się dowiedziałem, że pan wrócił, zależało mi, aby być pierwszym z pańskich przyjaciół, którzy pana powitają. A poza tym pomyślałem, że im wcześniej zostanie pan poinformowany o swych finansach, tym lepiej. Obawiam się jednak, że wiatry, o których pan raczy! wspomnieć, nie należą do najlepszych. Ale pan zawsze był energicznym młodzieńcem i śmiem przypuszczać, że wojna nauczyła pana patrzeć prawdzie prosto w oczy.

-  Z pewnością! - odparł Morosini wesołym tonem, ukrywając niepokój zasiany przez tak zagadkowy wstęp. -Ale napijmy się najpierw czegoś. Za naszą starą przyjaźń.

Z zastawy stojącej na stoliku wybrał dwa szklane kieliszki grawerowane złotem i karafkę z kompletu wypełnioną w trzech czwartych napojem w kolorze bursztynu.

-  To tokaj mojego ojca - oznajmił. - Można by rzec, że Zachariasz traktował tę karafkę niczym ampułkę z olejami świętymi; nie brakuje ani jednej kropli!

Nalał gościowi, a sam, z kieliszkiem w dłoni, usiadł przy tremie, pozwalając przyjacielowi delektować się węgierskim winem, które przypominało mu wiele sielankowych chwil. Sam też upił łyk i oświadczył:

-  A teraz słucham pana! Chociaż... chciałbym, o ile to możliwe, abyśmy nie mówili o mojej matce. Ja... ja ciągle nie mogę się z tym pogodzić...

-  Ja również... Jest mi bardzo przykro.

Massaria wychylił duszkiem kieliszek, po czym wyciągnąwszy chusteczkę, przetarł okulary, włożył je z powrotem na nos, wreszcie, drżącymi wargami, nadającymi jego twarzy dziwny grymas niepodobny do uśmiechu, powiedział:

-  Niech mi pan wybaczy. W moim wieku emocje mogą wydawać się śmieszne.

-  Nie sądzę, ale zajmijmy się interesami. Jaka jest moja sytuacja?

Obawiam się, że nie najlepsza... Kiedy zmarł pański ojciec, pan już o tym wiedział, majątek...

-  .. .został nadszarpnięty - przerwał Morosini z odrobiną niecierpliwości. - Wiem, że na początku wojny nasz majątek nie był już taki jak kiedyś i sam jestem za to po części odpowiedzialny. Dlatego, drogi mecenasie, powiedz otwarcie, co mi zostało.

-  Szybko się z tym uporam. Trochę pieniędzy... pańskiej matki, willa de Stra, ale jest na niej założona hipoteka aż po odgromnik, no i ten pałac, który na szczęście nie jest obciążony.

-  To wszystko?

-  Przyznaję to z żalem... ale właśnie dlatego zależało mi żeby widzieć się z panem tak szybko, gdyż chyba mam pewien sposób...

Aldo nie słuchał. Zamyślił się, wziął butelkę tokaju i podszedł z nią do kominka, proponując trunek gościowi, ale ten odmówił.

Starał się robić dobrą minę do złej gry, w rzeczywistości jednak czuł przygnębienie: jego pałac, jeden z największych w Wenecji, wymagał pokaźnych sum na utrzymanie, gdyż poza erozją, na którą cierpiało całe miasto nad laguną, miał jeszcze jedną wadę - niezbędna była liczna służba. Kiedy willa na prowincji, zbudowana przez Palladia, zostanie sprzedana, po spłaceniu hipotek nie zostanie z pewnością wiele, aby utrzymać główny dom. Należało zatem znaleźć, i to jak najszybciej, jakieś intratne zajęcie...

Ale jakie?... Aldo musiał przyznać, że oprócz jazdy konnej, polowania, tańca, gry w golfa, tenisa i polo, żeglarstwa, jazdy samochodem, całowania z elegancją dłoni patrycjuszek i romansowania nie umiał prawie nic. A to za mało, żeby zacząć karierę i odbudować fortunę. Był jeszcze co prawda skarb rodzinny, o którym wiedział tylko on i matka, ale myśl o wystawieniu go na sprzedaż mierziła go. Izabella Morosini zbyt go kochała...

Oparł się łokciami o kominek i utkwiwszy oczy w płomieniach, nalał sobie trzeci kieliszek i wypił go jednym haustem.

-  Nie ma pan chyba zamiaru się upić? - rzekł notariusz z nutą surowości w głosie. - Przed chwilą wspomniałem, że znam chyba sposób na pańskie kłopoty, ale pan mnie nie słuchał.

-  To prawda... Proszę o wybaczenie!... Zna pan sposób? Jaki, na Boga!

-  Małżeństwo. Bardzo zaszczytne małżeństwo, proszę mi wierzyć, w przeciwnym wypadku nigdy bym go panu nie zaproponował.

Oczy księcia zogromniały ze zdziwienia.

-  Czy dobrze słyszę?

-  Dobrze pan słyszał. Proszę się ożenić, a obiecuję panu wielką fortunę!

-  Tylko tyle? Dobrze, że uprzedził mnie pan, iż propozycja jest zaszczytna. To pozwala wyeliminować wszystkie te damy z wysokich sfer o zimnych sercach i samotne wdowy... ale nie wiekuiste brzydactwa...

-  Czegóż pan chce? W wieku trzydziestu pięciu lat człowiek żeni się z młodą kobietą.

-  Naprawdę? - odparł Aldo sceptycznie. - A więc, proszę mówić dalej! Umiera pan przecież z niecierpliwości, a ja nie będę panu wchodzić w słowo.

-  Sprawy mają się tak: ma dziewiętnaście lat, jest świeża jak pączek róży i ma najpiękniejsze oczy na świecie... to z rzeczy najbardziej oczywistych według pogłosek.

-  To znaczy, że pan jej nigdy nie widział? A skąd pan ją wziął?

-  Ze Szwajcarii!

-  To żart?

-  Oto okrutne słowa w stosunku do Szwajcarek! Myślę, że panu wiadomo, iż nie brakuje tam pięknych kobiet? Ale do rzeczy! Otóż, pewien bankier z Zurychu, Moritz Kleder-mann, ma córkę jedynaczkę, Lizę, której niczego nie od-


mawia. Mówi się o niej, że jest urocza, a jej posag może przyprawić o zawrót głowy niejednego księcia.

-  To o niczym nie świadczy. W obecnych czasach niektórzy z nich nie mogą związać końca z końcem.

-  Co do Lizy, zdaje się, że się zakochała... Morosini wybuchnął wesołym śmiechem.

-  Jakie to romantyczne! Zakochała się we mnie... gdy zobaczyła moje zdjęcie z czasów, kiedy byłem przystojny, w jakimś przedwojennym magazynie dla pań.

A ponieważ teraz nie jestem do siebie podobny...

-  Czy może mi pan wreszcie nie przerywać? Nie chodzi o pana, ale o Wenecję!

-  O Wenecję?... - spytał Morosini z widocznymi oznakami niezadowolenia, że notariusz pozwolił sobie na uśmiech.

-  Właśnie, zakochała się w naszym pięknym mieście! Urzekły ją jego czar, jego wąskie uliczki, kanały, pałace i jego historia - odparł notariusz z rozmarzeniem. - Musi pan przyznać, że nie ma w tym nic dziwnego; pani de Polignac, książę de Bourbon, lady de Grey, malarz Daniel Curtis i jego kuzyn Sargent... nie wspominając o jej piewcach z dawnych czasów: Byronie, Wagnerze, Browningu i wielu innych.

-  Zgoda, ale w takim razie, dlaczego pańska posaż-na panna nie postąpi tak jak oni? Niech kupi lub wynajmie pałac w Wenecji, zamieszka w nim i cieszy się życiem. Marnuje się tu wiele starych, pięknych siedzib, które wołają o pomoc.

-  Ona nie chce zamieszkać w dowolnym pałacu! Poza tym, nie chce być jeszcze jedną turystką. Jej marzeniem jest zintegrowanie się z Wenecją, chciałaby nosić jedno z tych starych, słynnych nazwisk, słowem, stać się wenecjan-ką, i chce, żeby jej dzieci też były wenecjanami. Jedno jest pewne: odpowiada pan w całej rozciągłości wymaganiom panny Kledermann. Jest pan księciem, a w Złotej Księdze Wenecji pańskie nazwisko jest jednym z najznakomitszych, podobnie jak pański pałac. I cieszy się pan doskonałym zdrowiem - co ma swoją wartość dla dziewczyny ze zdrowej Helwecji!

-  Jest pan dla mnie zbyt łaskaw! Lecz istnieje pewien szczegół, na który nie zwrócił pan uwagi: zakładając, że rozważę tę propozycję, nie można zrobić księżniczki Morosini ze szwajcarskiej protestantki.

-  Kledermann jest z pochodzenia Austriakiem i katolikiem. Liza również.

-  Ależ pan ma odpowiedź na wszystko! A jednak nie zamierzam ożenić się z nieznajomą w celu podreperowania fortuny. Gdybym na to przystał, nie mógłbym spojrzeć prosto w twarz doży Francescowi. Proszę uważać mnie za wariata, jeśli pan chce, ale przysiągłem sobie, że nigdy nie upadnę tak nisko.