Dianora cofnęła się przed pocałunkiem, odpychając delikatnie Alda, i podała mu jedynie dłoń.

-  Tak będzie dla nas lepiej! - skwitowała ze smutnym uśmiechem, który mu się wcale nie spodobał. - Koło się zamyka wraz z tym gestem, gdyż wszystko się zaczęło od podobnego u lady Grey. Od tamtej pory nie rozstawaliśmy się i podoba mi się, że nasze rozstanie jest tak samo eleganckie...

Dianora po tych słowach wsiadła do automobilu, który miał ją zawieźć do Mediolanu. Nie chciała, aby pojechał wraz z nią. Nie odwróciła się ani razu. Trochę kurzu spod kół było ostatnim wspomnieniem, jakie Morosini zachował o kochance.

Opuściła jego życie tak, jak wychodzi się z domu: zamknęła za sobą drzwi, nie zostawiając adresu ani nadziei na spotkanie...

-  Musimy zdać się na przypadek - powiedziała. - Bywa, że czas powraca...

-  To dewiza Wawrzyńca Wspaniałego - odparł. - Jedynie Włoszka może w nią wierzyć. Ale nie pani!

Nawet jeśli Dianora uważała rozstanie za eleganckie, ten sposób pozbycia się kochanka głęboko zranił zarówno miłość własną, jak i męską dumę Alda. Zanim poznał Dia-norę, miał wiele przygód, którym nie nadawał większego znaczenia. Zawsze kończyły się z jego inicjatywy, ale nie gwałtownie, lecz w sposób raczej przyjemny dla zainteresowanej, gdyż miał pewien talent do przekształcania swoich miłostek w przyjaźnie.

Ale nic podobnego nie zdarzyło się tym razem. Nagle stał się niewolnikiem wspomnienia tak upojnego, że nie opuszczało go ono przez całe cztery lata wojny. Myśląc o Dianorze, czuł pożądanie i złość, a jednocześnie chęć zemsty podsycaną tym, że ostrożna Dania, będąca co prawda krajem neutralnym, pomagała Niemcom. Płonął z chęci spotkania, choć był pewny, że to już niemożliwe. Dzieliło ich zbyt wiele trupów, zbyt wiele ruin... Z przyczyn od nich niezależnych wyrósł pomiędzy nimi mur nienawiści.

Wspomnienie o Dianorze zabrało Morosiniemu trochę czasu.

Tymczasem opuścił kuchnię, ścigany zaniepokojonym spojrzeniem Ceciny, i udał się na salony.

Ogarnęła go atmosfera uroczystego, niczym niezakłóconego i uspokajającego piękna domu. Obraz Dianory zniknął; nigdy nie przekroczyła progu tego pałacu.

Wzrokiem i dłonią pieścił świeczniki ze złoconego brązu, pozostałość z galery dowodzonej przez jednego z Moro-sinich w bitwie pod Lépante. Dawniej, podczas uroczystych wieczorów, zapalano je, a w ich blasku lśniły wielokolorowe posadzki i malowane belki sufitu, których nie dało się podziwiać inaczej, jak odchylając głowę do tyłu. Powoli wszedł po szerokich schodach, których balustrada z tralka-mi wypolerowana była setkami dłoni, i na piętrze udał się doportego, długiej galerii-muzeum, jakimi szczyciło się wiele weneckich pałaców.

Galeria poświęcona była tematyce morskiej. Wzdłuż murów pokrytych znanymi portretami ciągnęły się drewniane półki z herbami na przemian z konsolami z porfiru, na których, w szklanych pojemnikach, nadymały się żagle karawel, galer i statków la Serenissime Republica. Portrety mężczyzn ubranych z niezwykłym przepychem stanowiły oprawę dla najbardziej imponującego obrazu przedstawiającego dożę w zbroi i purpurowym płaszczu, ze złotym corno na głowie, o dumnym spojrzeniu: Francesco Morosinie-go, czterokrotnie, w randze generała, staczającego bitwy przeciw Turkom, zmarłego w 1694 w mieście Nauplion, jako najwyższy zarządca weneckiej floty.

Chociaż rodzinę rozsławiło dwóch innych dożów - Marino, od 1249 do 1253, i Michele, którego zabrała dżuma w 1382 roku po zaledwie czterech miesiącach rządów - był to największy z Morosinich, człowiek wyjątkowy, łączący siłę z mądrością, autor jednej z najsłynniejszych stron w historii Wenecji...

Aldo przystanął na chwilę przed obrazem wielkiego przodka. Zawsze podziwiał jego szlachetną, bladą twarz otoczoną siwymi włosami, wąsy i hiszpańską bródkę wokół cienkich ust, głęboko osadzone czarne oczy, dumnie spoglądające spod zmarszczonych brwi zdradzających niecierpliwość natury. Można było odnieść wrażenie, że malarz miał niemałe trudności ze zmuszeniem modela do długiego pozostawania w bezruchu...

Aldo pomyślał, że w obliczu takiego splendoru musi wyglądać mizernie w starym, wystrzępionym uniformie. Przodek zdawał się przeszywać go srogim spojrzeniem, pytając o sprawozdanie z wyczynów wojennych, które, przyznał, były raczej mierne. Nagle, pchnięty nieznaną siłą, zgiął kolano, tak jakby zrobił przed żywym dożą, i wyszeptał:

-  Nie przyniosłem hańby, Najjaśniejszy Panie! Jestem nadal jednym z was...

Po czym wstał i wbiegł na drugie piętro, unikając po drodze pokoju matki. Wkrótce miał się zjawić notariusz, a zatem nie była to dobra chwila, by oddawać się smutkowi...

Aldo, choć z przyjemnością odnajdywał znajome wnętrza, jak najszybciej chciał zrzucić znoszone odzienie jeńca wojennego. Zdążył jeszcze włożyć goździk od małej kwiaciarki do wąskiego, mieniącego się barwami tęczy flakonu i postawić go na stoliku nocnym. Po czym, zrzuciwszy zniszczone ubranie, z ulgą zanurzył się w wannie wypełnionej niebiańsko gorącą wodą o zapachu lawendy. Dawniej lubił kąpiel przeciągać w czasie, paląc papierosy i czytając pocztę. To magiczne miejsce sprzyjało refleksji. Lecz tym razem, natarłszy się mydłem aż po czubek głowy, poprzestał na zdarciu z siebie wojennego brudu. Kiedy skończył, woda przybrała szary kolor i nie skłaniała do rozmyślań. Szybko z niej wyskoczył, wyciągnął zatyczkę, wysuszył się, natarł angielską lawendą, a następnie, narzuciwszy płaszcz kąpielowy, który wydał mu się szczytem komfortu, ogolił się, zapalił papierosa i wrócił do swojego pokoju.

Słyszał, jak w sąsiedniej garderobie krzątał się Zachariasz, wyciągając z płóciennych pokrowców garnitury różnego kroju i koloru, które oceniał krytycznym okiem.

-  Przyniesiesz mi wreszcie coś do ubrania czy wrzuciłeś moją garderobę do ogniska? - krzyknął Morosini.

-  I tak powinienem zrobić! Nic już nie będzie na pana pasowało. Wszystko będzie wisieć na panu jak na wieszaku. Może z wyjątkiem strojów wieczorowych, gdyż dzięki Bogu, w ramionach nic panu nie ubyło!

Aldo podszedł do niego i roześmiał się.

- Nie mogę przyjąć starego Massarii w białym garniturze i białym krawacie! Daj mi to!

„To" okazało się spodniami z popielatej flaneli i granatowym blezerem, który nosił w Oksfordzie, dokąd się udał, żeby przez rok doskonalić swój angielski. Do tego wybrał koszulę z białego, naturalnego jedwabiu i zawiązał krawat we „flagowych barwach" starego college'u. Po czym przyjrzał się sobie i rzekł:

-  Wyglądam całkiem nieźle...


Nie jest pan wymagający! Te miękkie koszule nie mają żadnej elegancji. W sam raz nadają się dla studentów i robotników! Mówiłem to panu sto razy. Nie ma nic nad...

-  Skoro nie podoba ci się moja koszula, idź sprawdzić, czy notariusz już przyszedł. Jego sztywny kołnierzyk z pewnością cię pocieszy! Zaprowadź go do biblioteki.

Aldo wziął rogową szczotkę, próbując uładzić bujne, czarne włosy, na których z czasem, przy skroniach, pojawiły się srebrne pasma. Przyglądał się sobie bez najmniejszej pobłażliwości; gdzie podziały się jego muskuły? A co do twarzy... postarzał się i wyglądał teraz na więcej niż trzydzieści pięć lat. Tylko oczy, stalowoniebieskie, a zielone w chwilach złości, zawsze beztroskie i kpiące, zachowały młodość, podobnie jak białe zęby, które chętnie odsłaniał w nonszalanckim uśmiechu.

-  To śmieszne! - westchnął. - Trzeba będzie to wszystko doprowadzić do porządku, uprawiać sporty, pływać! Na szczęście morze jest niedaleko!

Doprowadziwszy się do porządku, zszedł do biblioteki. To było jego ulubione pomieszczenie. Spędził tu wiele wspaniałych chwil z kochanym panem Buteau, który potrafił przedstawiać z równym liryzmem tragiczną śmierć Marino Faliero, przeklętego doży, odzwierciedloną przez malarza Eugène Delacroix, jak sonety Petrarki, czy zapach potrawki z zająca po królewsku. Po wejściu w wiek męski Aldo lubił tutaj przesiadywać z ostatnim cygarem wieczoru, słuchając, jak szemrze fontanna na dziedzińcu. Wśród wiekowych murów wykładanych dębem i starymi grawiurami czuło się jeszcze słodki zapach najprzedniejszych cygar hawańskich.

Biblioteka, podobnie jak portego, zdradzały morskie tradycje rodziny Morosinich. Prawdziwy skarb złożony z archiwalnych map zamknięty byt w wielkim mapniku. Zawierał on, oprócz katalońskiego atlasu Żyda Cresque'a, zabytkowe mapy żeglarskie, wytyczone na rozkaz księcia Henryka Żeglarza. Przechowywano tu także słynną mapę wenecjanina Andrei Bianco, na której ukazano część Karaibów i fragment Florydy, wytyczonych, zanim jeszcze Krzysztof Kolumb postawił żagle na swoich karawelach. Nie brakowało tu też map genueńskich, bizantyjskich, majorkańskich czy weneckich.

Malowane szafy skrywały księgi pokładowe i stare traktaty nawigacyjne. Jedna z witryn chroniła astrolabia, armilarne kule oraz jeden z pierwszych kompasów. Na genialną mapę półkul ziemskich stojącą na podstawie z brązu przed środkowym oknem padały promienie słońca, a powyżej półek tłoczyły się inne globusy, nadzwyczajne, lecz... bezużyteczne. Do tego lunety, sekstansy, busole i zadziwiająca żelazna namagnesowana ryba, o której powiadano, że służyła wikingom do przebycia tego, co było Oceanem Atlantyckim. Świat, jego historia i najbardziej nieprawdopodobne przygody ludzkości spoczywały wśród tych półek, uginających się od cennych woluminów oprawnych w wielobarwne skóry i błyszczące okucia. W tym miejscu zapach przeszłości mieszał się z dymem cygar...

Morosini palcem wskazującym uniósł pokrywkę wielkiego mahoniowego pudełka, w którym ongiś przechowywał długie hawańskie cygara sprowadzane z Kuby, oznaczone rodowym herbem. Było puste, ale na dnie leżało kilka okruchów tytoniu, do których przysunął nos. Miał nadzieję, że przynajmniej ta przyjemność zostanie mu zwrócona...

Ciche kasłanie sprowadziło go na ziemię. Nieśmiały głos wyszeptał: