– Nie odchodź! – wołała Diana za Andym, ale Jack stanowczym ruchem głowy nakazał mu, aby nie zwracał uwagi na jej prośby.

Ledwo Andy pobiegł do telefonu, gdy ciałem Diany szarpnął dojmujący ból. Jack rozsunął szeroko jej nogi i między nimi zobaczył czubek główki noworodka.

– No, dawaj. Di!… Przyj porządnie!… Musisz wypchnąć tego zucha!

– Nie mogę… to tak strasznie boli… o Jezu!… Czy to się nigdy nie skończy?

Jasne jednak było, że taki ból nie może ustać, dopóki nie do kona się to, co się zaczęło. Dobrze, że wrócił Andy i poinformował, że karetka jest w drodze. Tymczasem goście zgromadzeni na dole bawili się, nieświadomi, co się dzieje. Po prostu nikt nie miał czasu, aby im o tym powiedzieć.

– Przyj, Di! – naglił Jack przy kolejnym skurczu. Nastąpiła po nim chwila przerwy, aż nagle Diana krzyknęła głośniej. Jack przytrzymał ją za nogi, Andy za ramiona i oto dziecko wyskoczyło wprost na ręce Jacka. Okazało się, że to chłopczyk, z gęstą ja sną czupryną, dziwnie podobny do swojej przybranej siostry. Diana spojrzała na niego z podziwem, a maluch odwzajemnił jej spojrzenie. Andy parsknął śmiechem, bo widok był jedyny w swoim rodzaju.

Diana opadła na posłanie, ale uśmiechała się do męża i koniecznie chciała dać mu do zrozumienia, jak bardzo go kocha. Rozpływała się w zachwytach nad dzidziusiem:

– Jaki on śliczny! I jaki podobny do ciebie!

Drżącymi wargami uśmiechnęła się także do Jacka.

– Teraz widzę, że chyba miałeś rację…

Wszyscy troje wybuchnęli śmiechem, a mały na rękach wujka wydał radosny krzyk. Równocześnie z nim rozległ się sygnał karetki pogotowia.

– Idź i wytłumacz im wszystko – polecił Jack Andyemu, który wciąż nie mógł otrząsnąć się z szoku. Przyszli przecież do rodziny na świąteczny obiad, a tymczasem wrócą do domu z dzieckiem. Nic nigdy nie układało się tak, jak planowali.

Andy zdążył tylko zbiec na dół i pochwalić się wszystkim, że ma syna, bo jego teść już otwierał drzwi sanitariuszom.

– Ona jest na górze! – krzyknął do nich, a goście podnieśli na niego zdziwiony wzrok.

– Dobrze się czuje? – zapytał ojciec Diany, a jej matka i siostry już pędziły po schodach na górę. Seamus klepnął Andyego po plecach.

– Ty to, chłopie, zawsze musisz iść na całość, co?

– Chyba tak.

Tymczasem Jack obmył Dianę i przeciął pępowinę przy użyciu narzędzi, które przywieźli ze sobą sanitariusze pogotowia. Nie minęła chwila, a już znosili matkę z dzieckiem, ciepło okrytą, na noszach do karetki. Wszyscy zebrani na przyjęciu asystowali jej do drzwi, życząc powodzenia. Diana machała do nich ręką. Andy podziękował Jackowi i też wsiadł do karetki, aby towarzyszyć żonie. Samanta obiecała, że do powrotu Diany za opiekuje się Hilary.

Dla Diany poród okazał się wielkim przeżyciem. Dobrze, że wszystko odbyło się tak szybko, ale nie przypuszczała, że będą to doznania o takiej sile.

– Wy to zawsze musicie narozrabiać! – mruczał pod nosem ojciec Diany, zamykając drzwi. Jednak po odjeździe karetki otworzył szampana i nalał wszystkim, nawet po trochu dzieciom.

– Zdrowie Andyego, Diany i ich dzieci!

W oczach jego żony zalśniły łzy, bo wiedziała, ile cierpień i wysiłków kosztowało córkę i zięcia, zanim doczekali się dwojga tak wspaniałych dzieci. – To najsłodszy dzidziuś, jakiego widziałam! – szeptała Diana do Andyego w karetce. Bobas z zainteresowaniem rozglądał się dookoła dużymi błękitnymi oczkami.

– Poczekaj, niech Hilary go zobaczy! – żartował Andy. Trudno mu było uwierzyć, że w ciągu dziewięciu miesięcy dochowali się dwójki dzieci, prawie z dnia na dzień przechodząc od nie dostatku do obfitości w tym względzie.

Dianę z noworodkiem zatrzymano w szpitalu tylko przez noc, a nazajutrz wróciła już z synkiem do domu, gdzie czekała Hilary. Razem z Andym wybrali dla chłopca imię William, po ojcu Diany.

– Hillie i Billy, jak to fajnie brzmi! – Diana rozkoszowała się brzmieniem tych imion, podczas gdy mały Billy spał spokojnie w łóżeczku ustawionym w kącie ich sypialni. W domu były dzieci, których pragnęli od tak dawna – spłynął na nich deszcz łask bożych.

– Jesteś wspaniała! – szepnął jej w ucho Andy, wzmacniając pocałunkiem wymowę słów.

– Ty też! – Odwzajemniła pocałunek. Zdążyła już zapomnieć o wszystkich swoich dotychczasowych cierpieniach, ale wiedziała, że dzięki nim może bardziej cenić szczęście, jakiego teraz do znała.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY TRZECI

W trzecią rocznicę ślubu Andy i Diana wybrali się na Hawaje i opalali się z dziećmi na plaży w Waikiki

Hilary miała już czternaście miesięcy i dreptała wszędzie za nimi, odkrywając świat. Wszystko ją zachwycało – i piasek, i morze, i rodzice, i jej braciszek William! Chłopczyk był już pięciomiesięcznym, tłustym blondaskiem, który umiał rozkosznie gruchać i gaworzyć, i często się śmiał. Diana miała z nimi pełne ręce roboty. Za dwa tygodnie kończył jej się urlop macierzyński. Zdecydowała, że wróci do pracy w „Todays Home” tylko na pół etatu.

Nie miała wielkiej ochoty odchodzić od dzieci, ale rozumiała, że musi wspomóc finansowo Andyego, bo przy dwojgu dzieciach znacznie wzrosły wydatki na utrzymanie. Zarobki za pracę w niepełnym wymiarze godzin nie wystarczą na luksusy, do jakich byli z Andym przyzwyczajeni, ale Diana chciała jak najwięcej czasu poświęcać dzieciom. Andy uszanował jej wybór, bo za długo czekała na spełnienie marzeń o macierzyństwie, aby teraz tracić czas poza domem. Nawet na te kilka godzin niechętnie oddalała się od dzieci, w końcu jednak zdecydowała się przyjąć do pomocy miłą niemiecką dziewczynę pracującą na zasadach „au pair”. Miała przychodzić w godzinach pracy Diany, była schludna i dość dobrze znała angielski, bo już wcześniej pracowała w tym charakterze.

Andy ostatnio dostał awans, więc w swojej agencji miał więcej roboty niż przedtem, ale chętnie wracał do domu i rodziny. Cieszyła go radość malująca się na twarzy Diany. Nie przejmował się nawet wtedy, gdy zepsuła się pralka i pieluszki walały się po całym domu lub Hilary wykonała szminką matki piękne graffiti na ścianie sypialni. Wiedział, że najbliższe lata będą wypełnione mniej więcej taką treścią, ale oboje nauczyli się to cenić.

– Jakie pani ma śliczne dzieci! – pochwaliła je kobieta z Ohio, spotkana po południu na plaży w Waikiki. – W jakim są wieku?

– Czternaście miesięcy i pięć miesięcy. – Diana zareagowała uśmiechem na zdumienie kobiety. A ta była zdumiona, bo różnica wieku między jej dziećmi wynosiła trzynaście miesięcy i miała z nimi wystarczające urwanie głowy!

– Pani to dobrze, tak łatwo pani rodzi! – powiedziała nieznajoma całkiem poważnie. – Cudowna z was rodzina. Szczęść wam Boże!

– Dziękuję. – Diana uśmiechnęła się porozumiewawczo do

Y”-”-

Któregoś czerwcowego popołudnia Charlie zabrał Beth i Annie do Rosemead. Celem ich wyprawy okazał się ponuro wyglądający gmach z cegły przy małej, bocznej uliczce. Charlie zaparkował tam samochód bez słowa komentarza, ale Beth wiedziała, od jak dawna czekał na ten dzień. Annie także zdawała się wyczuwać doniosłość chwili, choć Beth nie była pewna, czy dziewczynka do końca rozumiała, co się dzieje.

Zakonnice prowadzące ośrodek zaprosiły ich, aby usiedli. Formalności trwały już od sześciu miesięcy i zakończyły się pozytywnie. Charlie i Beth uczestniczyli w licznych spotkaniach i szkoleniach, więc zdążyli już poznać tę instytucję. Widok sióstr zakonnych i szmer ich modlitw przywoływały wspomnienia bolesne dla Charliego. Zdążył w życiu zaliczyć kilka podobnych sierocińców, więc odgłosy te kojarzyły mu się z nieprzespanymi nocami na twardym łóżku w zimnej sypialni, gdzie dręczyły go koszmary senne i lęki przed nawrotami astmy. Nawet i teraz miał wrażenie, że w tym miejscu gorzej mu się oddycha, więc od ruchowo ściskał ręce Beth i Annie.

– Byłeś tu już kiedyś? – spytała Annie scenicznym szeptem. – Tu jest tak nieprzyjemnie!

– No właśnie – podchwycił. – Po to tu jesteśmy, żeby wyciągnąć przynajmniej jedno biedne dziecko z tego nieprzyjemnego miejsca.

Widzieli już wcześniej to dziecko i Charlie od razu je polubił. Chłopczyk miał cztery lata, ale był mały na swój wiek. Od urodzenia borykał się z trudnościami w oddychaniu i mało tego, cierpiał na astmę. Siostry od razu uprzedzały, że gdyby panu Winwood to nie odpowiadało – miały do zaoferowania jeszcze dziewczynkę… Zdziwiły się jednak, kiedy pan Winwood oświadczył, że bynajmniej mu to nie przeszkadza.

Pracownicy socjalni ośrodka przeprowadzili z Charliem i Beth dokładny wywiad. Rozmawiali nawet z Annie i zawyrokowali, że rodzina Winwoodów jest w stanie zagwarantować chłopcu odpowiedni dom. Pewne trudności mogło stwarzać jedynie to, że nie był już małym dzieckiem i niezbędny będzie okres adaptacji.

– Wiemy, wiemy – zapewnił ich Charlie z olimpijskim spokojem. Przekonał się na własnej skórze, jak wygląda taki okres adaptacyjny. U kolejnych rodziców zastępczych starał się jak mógł, aby zasłużyć na ich miłość – nawet sprzątał i gotował, ale i tak odsyłano go z powrotem do domu dziecka. Pamiętał dobrze te powroty do przeraźliwie zimnych sypialni z żelaznymi łóżkami o wygniecionych materacach.

W końcu otworzyły się drzwi i pojawiły się w nich dwie za konnice ze zgromadzenia sióstr dominikanek. Miały miłe twarze, a między sobą prowadziły małego chłopca, który ginął w fałdach ich habitów. Był drobny, blady, ubrany w sztruksowe spodnie, znoszony granatowy sweter i spłowiałe tenisówki. Włosy miał jaskraworude, a na przybyszów patrzył z niemym przerażeniem. Przez cały ranek ukrywał się w swoim pokoju, przekonany, że zapowiedziani goście nie przyjdą. Zbyt wiele razy w swym krótkim życiu został oszukany przez dorosłych! Wprawdzie siostry uprzedziły go, że państwo Winwood przyjadą po niego, ale nie wierzył ich zapewnieniom. Słyszał, że mają go dokądś zabrać, ale nie wiedział dokąd ani na jak długo.

– Popatrz, Bernie, państwo Winwood przyszli po ciebie! – zwróciła się do niego wyższa z sióstr. Wciąż nie wierzył swoim oczom, ale wyglądało na to, że naprawdę przyszli! Spojrzał na nich pytającym wzrokiem, ale Charlie już wyszedł mu naprzeciw. – Cześć, Bernie! – przywitała go Annie, a chłopczyk z przejęcia aż się zasapał. Nieraz już miewał ataki duszności i umierał ze strachu, że nowi kandydaci na jego opiekunów zrezygnują, gdy się o tym dowiedzą.