– Nie wiedziałem, że nadal jesteś tak zaangażowana w tę sprawę. Myślałem, że…

– Źle myślałeś – ucięła ostro. – I od razu chcę cię uprzedzić, żebyś nie dostał zawału, kiedy dowiesz się o tym z gazet: niedługo jadę do San Quentin.

– Na miłość boską, po co?

– To chyba oczywiste: żeby go odwiedzić – odparła, nie starając się zniżyć głosu. – I nie mam zamiaru o tym dyskutować. W ogóle, Edwardzie, nasze spotkanie staje się męczące i chyba najwyższy czas się rozstać.

Wychyliła duszkiem resztę szampana i rozejrzała się po sali dziwnym wzrokiem.

– Źle się czujesz? – przestraszył się.

– Nie, nic mi nie jest.

– Wezwać ci taksówkę?

– Tak. Prawdę mówiąc, powinnam już iść. Zaczyna mnie to nużyć. Ta dziwka z „Women’s Wear” nie spuszcza z nas wzroku, odkąd przyszliśmy, a przy tym mam wrażenie, że cała reszta też się na mnie gapi. Mam ochotę powiedzieć im, żeby się odpieprzyli.

Edward zbladł.

– Nie, Keshia. Nie rób tego.

– Dlaczego nie, skarbie? Nie chciałbyś się pośmiać? Kpiła z niego z całym okrucieństwem, na jakie było ją stać.

Dlaczego? Czy nie wiedziała, jak bardzo go to boli? Jak cierpi, widząc ją taką… Przecież jego białe koszule i nieskazitelne garnitury okrywały kogoś, kto miał serce, duszę, ciało… Łzy zapiekły go w oczy. Wstał.

– Wychodzimy – rzekł sucho.

Keshia wyczuła zmianę, jaka w nim zaszła.

– Bardzo się na mnie gniewasz? – szepnęła, gdy pomagał jej włożyć futro. Speszyła się. Chciała tylko zrobić mu na złość… i zranić go. – Nie. Po prostu żal mi ciebie.

Prowadził ją do drzwi, mocno trzymając za łokieć. Zabawa się skończyła, nie miał zamiaru zezwolić jej na następny skandal. Idąc rozdzielał lodowate uśmiechy na prawo i lewo, żeby pokryć nimi swoją irytację i pożałowania godny stan Keshii.

Zatrzymali się w szatni.

– Edwardzie, ja… – Keshia zaczęła płakać.

– Nie tutaj – upomniał ją surowo. Miał już tego dość. Keshia szybko otarła łzy rękawiczką i spróbowała ułożyć usta w uśmiech.

– Powinnaś wrócić do domu i odpocząć – rzekł Edward, wkładając kapelusz.

– Właściwie miałam zamiar iść na zebranie komitetu, ale nie wiem, czy starczy mi sił…

– Wątpię – uciął chłodno.

– Dawno tam nie zaglądałam… – A po Tiffany został wakat na stanowisku czarnej owcy, w sam raz dla mnie, dodała w duchu. Oblała ją fala gorąca, potem zimna i przez moment wyobraziła sobie zachwyt reporterki „Women’s Wear” na widok Keshii Saint Martin wymiotującej w szatni.

Edward szybko wyprowadził ją na ulicę. Świeże powietrze trochę jej pomogło.

– Czy ty zdajesz sobie sprawę, co z siebie robisz? – rzekł gorzko Edward. – I dla kogo? Dla takiego… takiego… takiego zera! Na miłość boską, Keshia, opamiętaj się. Napisz do niego, że nie chcesz go więcej widzieć. Powiedz mu…

– Dajesz mi wybór?

– Co masz na myśli? – spytał ostrożnie, czując, jak zimny dreszcz spływa mu po plecach.

– Doskonale wiesz, co mam na myśli. Każesz mi wybierać między twoją przyjaźnią a jego miłością?

Nie, kochana, westchnął w duchu. Między moją miłością…

– Bo jeśli to właśnie chcesz osiągnąć – podjęła – to żegnam.

Zamachała ręką w stronę nadjeżdżającej taksówki. Samochód z piskiem opon zatrzymał się pod markizą.

– Nie, Keshia, ja…

– Wobec tego do zobaczenia, mój drogi – cmoknęła go w policzek i już jej nie było.

Zabiłam go, myślała później, zabiłam go tak samo jak matkę, jak Tiffany…

Nie, pocieszała się, jest twardy i uparty… dostatecznie uparty, by to znieść. Edward wie, czym jest lojalność. Zrozumie.

Edward szedł powoli przed siebie. Zaglądał w twarze mijanym kobietom, w każdej z nich szukając Keshii.

Taksówka zatrzymała się pod podanym adresem przy Piątej Alei w samą porę, by Keshia zdążyła na spotkanie. Stare kwoki na pewno już zaczęły się zbierać. Parada futer, klejnotów, wypacykowanych twarzy… Zawahała się w progu i nagle poczuła, że nie zdoła tam wejść. Wścibskie oczy w „La Grenouille” omal nie prześwidrowały jej na wylot, ale tam ciekawscy musieli trzymać się na dystans. Tu nie będzie miała takiej szansy. Naturalnie, wszystkie znajome widziały już zdjęcia w prasie i znały na pamięć każde słowo tej niechlubnej historii.

Ruszyła do skrzyżowania, czując, jak śnieg chrzęści jej pod stopami. Miała ochotę uciec i zaszyć się w mysiej dziurze. Bezmyślnie wkroczyła znów w stare koleiny: z jednej restauracji do drugiej, z taksówki do taksówki, od jednego drinka do następnego i jeszcze jednego… Zastanawiała się, co ją, u licha, opętało.

Padał śnieg; była w cienkich butach i bez kapelusza, ale szczelnie owinęła się futrem i wepchnęła ręce w kieszenie. Od domu dzieliło ją dwanaście przecznic, musiała jednak zaczerpnąć świeżego powietrza.

Zanim doszła do domu, miała mokre włosy, przemoczone i skostniałe nogi, ale wytrzeźwiała i czuła się o wiele lepiej.

Portier widząc ją wypadł w popłochu na chodnik z koślawym parasolem mimo jej zapewnień, że to niepotrzebne. Dziś już nie groziła jej bura od Totie; mogła chodzić po śniegu przez całą noc, jeśli miała ochotę. To nie było istotne. Nic się nie liczyło – oprócz Luke’a.

Kiedy zdjęła pończochy i wsadziła nogi pod gorącą wodę, zadzwonił dzwonek. Uznała, że nie chce jej się otwierać drzwi. Dzwonek wszakże nie ustawał, w końcu więc wytarła nogi i podbiegła do drzwi.

– Kto tam?

– Cesar Chavez.

– Kto?

– Alejandro, głuptasie. Otworzyła drzwi.

– Dobry Boże, wyglądasz jak Dziadek Mróz. Szedłeś pieszo?

– Całą drogę – potwierdził z zadowoleniem. – Doszedłem przy tym do wniosku, że chyba jednak lubię Nowy Jork. Przynajmniej kiedy pada śnieg. Jest fantastycznie, nie sądzisz?

Przyznała mu rację z uśmiechem.

– Wejdź.

– Już myślałem, że mnie nie zaprosisz. Portier dzwonił na górę, ale nie podnosiłaś słuchawki. Ponieważ wiedział, że jesteś w domu, pozwolił mi wejść. Widać uznał, że jestem uczciwy… albo bardzo zmarznięty.

– Puszczałam wodę do wanny. – Keshia zerknęła na swoje bose stopy, które były teraz purpurowe i pulsowały, gdy wracało w nich czucie. – Też szłam dzisiaj pieszo.

– Co się stało? Nie mogłaś złapać taksówki?

– Nie, po prostu chciałam się przespacerować. Miałam ciężki dzień i musiałam się trochę odprężyć.

– Co się stało? – Alejandro spochmurniał.

– Nic wielkiego. Jadłam lunch z Edwardem w jednej z tych nieznośnie snobistycznych knajp i jak się pewnie domyślasz, nie bawiłam się najlepiej. Edward wyłaził ze skóry, żeby powstrzymać się od krytyk, reszta gości wytrzeszczała na mnie oczy, ba, przyplątała się nawet reporterka z „Women’s Wear”… słowem, dałam plamę na całej linii. Na domiar złego wybrałam się na spotkanie komitetu dobroczynnego i stchórzyłam, zanim przekroczyłam próg. Wtedy właśnie zdecydowałam się na spacer.

– Widać był ci potrzebny.

– Owszem. Nie mam już sił na podwójne życie, nie mówiąc o ochocie. Wolę być sobą.

– Chcesz mi dać do zrozumienia, żebym wyszedł?

– Nie bądź idiotą. Czy nie rozumiesz, że człowiek się tam dusi?

– Dotąd znakomicie dawałaś sobie radę – zauważył.

– Pod warunkiem, że co drugi dzień wymykałam się chyłkiem na randkę. Poza tym musiałam zbierać materiał do rubryki…

– Nie musiałaś. Chciałaś – wtrącił.

– To nie jest do końca prawda. W każdym razie już nie chcę. Nikt zresztą nie oczekuje, że włączę się do gry, więc po co mam udawać? Nie pasuję do tego środowiska. Problem w tym, że odkąd nie ma Luke’a, moje drugie życie również wydaje mi się nieco… bezcelowe. To chyba najlepsze określenie. Masz dla mnie jakieś propozycje?

– Owszem. Zrób mi czekolady, a ja rozwiążę wszystkie twoje problemy.

– Umowa stoi. Dolać ci do niej trochę brandy?

– Nie, dziękuję. – Nie chciał dawać jej pretekstu do picia, a choć Keshia rzadko zaprzątała sobie głowę wynajdywaniem pretekstów, miał nadzieję, że będzie jej wstyd pić samej. Nie pomylił się.

– Równiacha to z ciebie nie jest – powiedziała kwaśno. – Trudno, w takim razie ja też się powstrzymam. Ostatnio trochę za dużo piję.

– Kiedy to odkryłaś? Kiedy lokalny klub anonimowych alkoholików przysłał ci abonament?

– Nie bądź świnią.

– A czego oczekujesz? Żebym milczał, aż skończysz na marskość wątroby?

– To mogłoby być tres chic.

– Keshia, tu nie ma się z czego śmiać. Zaczynasz mnie denerwować.

Zerknęła na niego spod oka, wzruszyła ramionami i znikł w kuchni. Po paru minutach wróciła z dwoma kubkami gorącej czekolady.

– A jak tam u ciebie? – zapytała.

– Fatalnie, dzięki za troskę. Miałem drobny zatarg z rad nadzorczą. Przynajmniej rada uważa, że był drobny. Omal ni rzuciłem tej roboty.

– Żartujesz! Dlaczego?

– Jak zwykle. Alokacja środków. Tak się wkurzyłem, ż od razu wziąłem dwa dni urlopu.

– Musieli się ucieszyć. I co zamierzasz robić przez te dwa dni?

– Poleciałbym z tobą do Frisco odwiedzić Luke’a. Kiedy wyjeżdżasz?

– Jezu, jak się cieszę! Słuchaj… starczy ci na bilet? – Był to już drugi lot w tym miesiącu.

– Jasne, pod warunkiem że nie będzie to bilet pierwszej klasy. Zgodzisz się siedzieć z tylu razem z pospólstwem?

– Myślę, że jakoś wytrzymam. Grasz w tryktraka? Mogę wziąć planszę.

– Wolę pokera.

– Nie ma sprawy. Naprawdę cieszę się, że jedziesz. Rozmyślałam o tym dziś rano i doszłam do wniosku, ż śmiertelnie boję się tej podróży.

– Dlaczego? – zdumiał się.

– Nie wiem. Sama nazwa San Quentin działa na mnie odstraszająco. Jeszcze nigdy nie byłam w takim miejscu.

– Nie jest to co prawda wesołe miasteczko, ale też nie izba tortur. Nie ma się czego bać.

Leciał z nią, bo Luke usilnie prosił go o to w liście. Alejandro wiedział, że przyjaciel nie byłby go tak błagał, gdyby nie miał po temu ważnych powodów. Coś musiało się dziać.

– Słuchaj – Keshia spojrzała na niego z lekkim rozbawieniem – chyba nie jedziesz wyłącznie dlatego, żeby mni trzymać za rączkę?