– Za chwilę koniec – powiedział. – Musimy się streszczać.

– Luke… – oczy Keshii zaczęły podejrzanie błyszczeć.

– Słuchaj, dziecino, chcę, żebyś coś dla mnie zrobiła. Mówiłem już Alowi. Jeszcze dziś wracaj do Nowego Jorku.

– A dlaczego?

– A co chcesz tu robić? Siedzieć bez sensu, zanim nie przewiozą mnie do San Quentin, a potem czekać trzy tygodnie na pozwolenie widywania mnie raz w tygodniu przez godzinę? Nie bądź głupia. Lepiej zrobisz, wracając do domu.

Tak będzie bezpieczniej, myślał. Co prawda z chwilą gdy trafił za kraty, wszystkie opozycyjne wobec niego frakcje poczuły się usatysfakcjonowane, Keshii więc, która w tej grze była tylko statystką, nie groziło realne niebezpieczeństwo. Mimo to nie chciał ryzykować.

– A co takiego mam robić w Nowym Jorku? – spytała.

– To, co dotychczas. Pisz, pracuj, normalnie żyj. To nie ciebie skazali, tylko mnie. Nie zapominaj o tym.

– Ale ja chcę zostać w San Francisco. Uparła się, lecz Luke nie zamierzał ustąpić.

– W piątek przewożą mnie do Quentin. Złożę prośbę o to, żebyś mogła mnie odwiedzić. Wrócisz mniej więcej za trzy tygodnie, bo tyle to trwa. Dam ci znać, kiedy dostanę zgodę.

– A czy będę mogła do ciebie pisać?

– A czy niedźwiedziom wolno sikać w lesie? – zaśmiał się.

– Fe! Widzę, że naprawdę nic ci nie dolega.

– Owszem. Ty też dbaj o siebie. I powiedz temu mojemu durnemu koledze, że jeśli się o ciebie solidnie nie zatroszczy, powyrywam mu nogi z meksykańskiego zadka, jak tylko stąd wyjdę.

– Cudownie. Na pewno się ucieszy.

Za szybą pojawił się strażnik, a po ich stronie również ogłoszono koniec widzenia. Alejandro położył Keshii dłoń na ramieniu. Lucas wstał.

– Na razie, staruszko. Będę pisał.

– Kocham cię.

– Ja też cię kocham.

Cały świat zawisł na tych czterech słowach, wymówionych powoli i wyraźnie, jak gdyby Luke chciał na zawsze wyryć je w jej sercu. Objął ją spojrzeniem, delikatnie odłożył słuchawkę i cofnął się ku drzwiom nie spuszczając z niej wzroku. Keshia pomachała mu ręką, prezentując bohaterski uśmiech, który zniknął wraz ze zniknięciem Luke’a.

Strażnik, który ich eskortował, odprowadził ich na bok i wskazał drogę do oddzielnej windy. Taksówka już czekała, w zasięgu wzroku zaś nie było ani jednej kamery. Po chwili jechali przez miasto. Widzenie się skończyło, tylko słowa Luke’a dźwięczały jeszcze Keshii w uszach, jego twarz wypełniała jej myśli. Najchętniej zostałaby sama, żeby w spokoju marzyć.

Zapaliła papierosa. Na serdecznym palcu błysnął wciąż lśniący nowością akwamaryn.

– Luke chce, żebyśmy wracali do Nowego Jorku – powiedziała, spoglądając w okno.

– Wiem. – Alejandro spodziewał się protestów i był zdumiony, że Keshia mówi to tak spokojnie. Sam najchętniej by ją stąd wywiózł. Prędzej dojdzie do siebie w domu, nie w hotelowym pokoju. – Chcesz jechać dzisiaj?

– Tak. Zdaje się, że jest jakiś samolot o czwartej. Powinniśmy na niego zdążyć.

– Mamy mało czasu – zauważył.

– Wobec tego musimy się pośpieszyć – odparła lodowatym tonem i nie odezwała się więcej aż do chwili, gdy samolot uniósł się w powietrze.

ROZDZIAŁ 29

Głos w telefonie stał się znany i bliski.

– Umieram z głodu – mówił Alejandro. – Jest jakaś szansa, że mnie poratujesz?

Tydzień od powrotu do Nowego Jorku wypełniły ciągłe telefony, nieoczekiwane wizyty, bukiety kwiatów, problemy, w których rozwiązaniu miała mu rzekomo pomóc, mnóstwo pretekstów i wiele ciepła.

– Mogę ewentualnie wysilić się na tuńczyka.

– To tym się żywią na Park Avenue? Psiakość, lepiej jadam tu, w Harlemie. Tyle że u ciebie jest lepsze towarzystwo. Poza tym mam problem.

– Kolejny? Łżesz jak pies. Naprawdę nic mi nie jest, skarbie. Nie musisz mnie pilnować.

– A jeśli po prostu chcę cię odwiedzić?

– A, skoro tak, z utęsknieniem oczekuję twojego przybycia.

– Cóż za oficjalny ton! I na dodatek tuńczyk z puszki. Masz jakieś wieści od Luke’a?

– Tak. Dwa opasłe listy. I formularz, który mam wypełnić. Hura! Jeszcze dwa tygodnie i będę się mogła z nim zobaczyć.

– Silna, zwarta, gotowa, co? Napisał coś konkretnego czy tylko same czułe słówka, których możesz mi oszczędzić?

– Głównie serdeczności. Wspomniał, że siedzi w celi o powierzchni dziesięciu metrów kwadratowych z innym więźniem. Kameralnie, nie sądzisz?

– Owszem. Są jeszcze jakieś dobre wieści? – Nie podobał mu się ton jej głosu. Było w nim mniej żalu, ale więcej goryczy.

– Nic godnego wzmianki. Kazał cię pozdrowić.

– Napiszę do niego w tym tygodniu. A co u ciebie? Spłodziłaś jakiś pikantny artykulik?

Keshia roześmiała się.

– Tak, dosyć świńską recenzję książkową dla „Washington Post”.

– Świetnie. Przeczytasz mi ją, kiedy przyjdę.

Pojawił się dwie godziny później z maleńkim bukiecikiem i torebką kasztanów.

– Co słychać w ośrodku? Mmmm… pycha, poczęstuj się. – Keshia obierała gorące kasztany siedząc na podłodze przed kominkiem.

– Bywało gorzej.

Nie chciał psuć nastroju, choć było bardzo źle. Za miesiąc lub dwa ośrodek mógł przestać istnieć. Keshia jednakże miała dość własnych zmartwień.

– A więc na czym polega ten rzekomy kłopot, z którym do mnie przyszedłeś?

– Kłopot?… Ach, ten kłopot!

– Łgarz. Na twoje szczęście jesteś nieudolnym łgarzem i świetnym kumplem.

– No dobra, przyznaję się. Potrzebny mi był pretekst, żeby się z tobą spotkać. – Alejandro pokornie zwiesił głowę.

– Pochlebstwa, drogi przyjacielu, pochlebstwa… Uwielbiam ich słuchać.

Keshia wyszczerzyła zęby i rzuciła w niego kasztanem. Oparła się o krzesło, wyciągając stopy w stronę ognia. Uśmiechała się, lecz jej oczy nie płonęły jak dawniej. Wyglądała coraz gorzej. Schudła, z dnia na dzień była bledsza, a ręce drżały jej bez ustanku. Nie był to krzepiący obraz.

– Kiedy ostatni raz wychodziłaś?

– Ze skóry?

– Nie rób ze mnie durnia, pannico. Wiesz, co mam na myśli. Kiedy wyszłaś z domu. Na świeże powietrze.

Zręcznie uniknęła jego wzroku.

– A, o to ci chodzi. Niedawno.

– Jak dawno? Trzy dni temu? Tydzień?

– Nie wiem, chyba parę dni temu. Nie chcę się narażać na spotkanie z prasą.

– Bzdury. Trzy dni temu sama mi mówiłaś, że przestali dzwonić i już nie kręcą się wokół budynku. Temat jest już nieaktualny, Keshia, i sama wiesz o tym najlepiej. Co więc trzyma cię w czterech ścianach?

– Zmęczenie. Apatia. Strach.

– Strach przed czym?

– Tego jeszcze nie udało mi się ustalić.

– Posłuchaj, skarbie: wiele się zmieniło, nagle i brutalnie, ale ty musisz z powrotem wziąć się do życia. Wyjść z domu, zobaczyć ludzi, odetchnąć świeżym powietrzem. Do licha, rób zakupy, jeśli to cię podkręci, ale nie zamykaj się w czterech ścianach. Jesteś coraz bardziej zielona.

– To przez błękitną krew. Alejandro udał, że tego nie słyszy.

– Pójdziemy na spacer?

Keshia nie miała ochoty na spacery. Wiedziała jednak, że to dla jej dobra.

– Ale krótki – zgodziła się niechętnie.

Szli przez park w milczeniu, trzymając się za ręce. Keshia patrzyła w ziemię. Doszli niemal do zoo, nim się odezwała.

– Alejandro, co ja mam zrobić?

– Z czym?

– Z moim życiem.

– Daj sobie trochę czasu. Najpierw się przyzwyczaj, potem zastanów. Teraz wszystko jest o wiele za świeże. Właściwie nadal jesteś w szoku.

– Czuję się jak we śnie. Zapominam o jedzeniu, zapominam, że przynieśli pocztę, nie pamiętam, jaki jest dzień tygodnia, przy pracy zaczynam myśleć o czym innym i po dwóch godzinach zdaję sobie sprawę, że nie dokończyłam zdania. To obłęd. Zachowuję się jak sklerotyczna staruszka, której trzeba przypomnieć, żeby włożyła pończochy albo skończyła zupę.

– Nie jest tak źle! Zmiotłaś te kasztany w piorunującym tempie.

– To prawda, ale jest coraz gorzej, Alejandro. Czuję się taka zagubiona, taka… rozmyta.

– Pozostaje ci dbać o siebie i cierpliwie czekać, aż poczujesz się znowu sobą.

– Tak, a tymczasem przeglądam rzeczy Luke’a, w nocy nasłuchuję chrobotu klucza w zamku i wmawiam sobie, że on jest w Chicago i wróci nad ranem. Zaczynam dostawać bzika.

– Zrozum, dziewczyno, on nie umarł.

– Nie. Ale odszedł. A ja zanadto na nim polegałam. Nigdy w życiu nie byłam tak zależna od żadnego mężczyzny. Kiedy poznałam Luke’a, zburzyłam wszystkie mury, oparłam się na nim, a teraz… teraz mam wrażenie, że się nie pozbieram.

– „Teraz” to znaczy dziś wieczorem? – zapytał przekornie.

– Och, przestań.

– Dobra. Mówmy poważnie: realia są takie, że on siedzi, a ty nie. Musisz wrócić do życia. Prędzej czy później.

Pokiwała głową, wpychając ręce głębiej do kieszeni. Doszli do hotelu „Plaża” nim znów podniosła wzrok.

– Tu też musi być pełen szpan – zauważył Alejandro. – Przypomina mi trochę hotel „Fairmont”.

– Nigdy nie byłeś w środku? – Była zdumiona, gdy potrząsnął głową.

– Nie – bąknął. – W sumie nie było powodu. Jestem z innej dzielnicy.

Keshia wy buchnęła śmiechem i ujęła go pod ramię.

– Wobec tego najwyższy czas na rekonesans.

– Nie mam krawata – wyjąkał nerwowo.

– A ja wyglądam jak bezdomny włóczęga. Nie martw się, znają mnie, na pewno nas wpuszczą.

– Założę się! – prychnął i pomaszerowali do wejścia z takimi minami, jak gdyby byli zdecydowani nie targując się zbytnio kupić cały budynek.

Przemknęli pośród wypudrowanych wdów, jedzących ciastka w Sali Palmowej. Keshia bez wahania wybierała drogę przez tajemniczy labirynt. Towarzyszył im szmer rozmów prowadzonych po japońsku, szwedzku, hiszpańsku, francusku, a muzyka przypominała stare filmy z Gretą Garbo. Hotel „Plaża” był o wiele wykwintniejszy od „Fairmonta” i nieporównanie bardziej pełen życia.

Keshia uchyliła drzwi jednej z sal i zajrzała do środka. Olbrzymie pomieszczenie wyłożone było piękną dębową boazerią, która nadała mu nazwę. Był tu długi, misternie wykonany bar, a z okien roztaczał się widok na park.