Z „Ritza” zadzwoniła do Edwarda i z trudem przebrnęła przez krótką, bolesną rozmowę. Oboje płakali. Edward powtarzał: „Jak mogłaś to zrobić?”, a nie dopowiedziane słówko „mi” wisiało w powietrzu. Kazał jej wracać, ewentualnie chciał sam przylecieć do San Francisco. Wściekł się, kiedy powiedziała: „Nie”.

– Edwardzie, na miłość boską, przestań się upierać! – krzyczała przez łzy, zastanawiając się przelotnie, dlaczego wciąż nawzajem obarczają się winą. Została skrzywdzona, Lucas także, ale nie przez Edwarda. Ona również nie chciała go skrzywdzić. Wszyscy uwięźli w trybach bezdusznej, obłąkanej machiny, której nikt nie był w stanie zatrzymać.

– Musisz wrócić do domu, Keshia! Rozniosą cię tam na strzępy.

– Już to zrobili, a skoro plotka dotarła do nowojorskich gazet, nie ma znaczenia, gdzie jestem. Znaleźliby mnie nawet w Afryce.

– To doprawdy nie do wiary. Nadal nie rozumiem… Keshia, na rany Chrystusa, przecież musiałaś wiedzieć, że tak się to skończy! Mówiłaś mi… że on jest chory… To miałaś na myśli, tak?

Skinęła głową bez słowa. Edward powtórzył ostrzej:

– Czy tak?

– Tak – przyznała cichym, zbolałym głosem.

– Dlaczego nie powiedziałaś prawdy?

– Jak miałam to powiedzieć?

W słuchawce zapadła cisza. Edward w duchu przyznał jej rację.

– Mimo to nie rozumiem, jak mogłaś się tak uwikłać – podjął. – We własnym artykule pisałaś, że istnieje taka możliwość. Jak…

– Och, błagam cię, Edwardzie, przestań gdakać! Zrobiłam to i już. Odcierpiałam za to, tobie też się oberwało, ale uwierz mi, on cierpi o wiele bardziej. Siedzi teraz w więzieniu.

Edward umilkł. Po chwili rozległ się jego głos, zmieniony nie do poznania. Przepajał go trujący jad.

– Dla pana Johnsa więzienie to żadna nowość.

Miała ochotę rzucić słuchawkę, lecz nie odważyła się tego zrobić. Przerwanie połączenia oznaczałoby coś więcej: zerwanie więzów, które wciąż ich łączyły i nadal były jej potrzebne, choć już nie tak rozpaczliwie jak kiedyś. Poza Lucasem miała tylko Edwarda.

– Masz jeszcze coś do powiedzenia? – spytała równie jadowitym tonem. Chciała mu dopiec, nie niszcząc go ostatecznie.

– Tak. Wracaj do domu. Natychmiast.

– Nie. Coś jeszcze?

– Nie wiem, jak mam ci przemówić do rozumu. Zobaczysz, kiedyś będziesz gorzko tego żałować. Powinnaś się poważnie nad sobą zastanowić.

– Zapewne, ale nie z powodów, które masz na myśli, Edwardzie.

– Nie wyobrażasz sobie, jak taki skandal może zagrozić…

– Zagrozić czemu? Mojej pozycji? Mojej „reputacji”, jak powiedziałaby ciotka Hil? A cóż mnie to obchodzi? Zależy mi jedynie na Lucasie Johnsie. Kocham go! – wrzasnęła.

W odległości trzech tysięcy mil Edward płakał. Sam już nie wiedział, czy rozmawia z Keshią czy z duchem Lianę Saint Martin.

– Daj mi znać, jeśli będę ci mógł w jakikolwiek sposób pomóc – powiedział.

Był to głos opiekuna prawnego, adwokata, lecz nie przyjaciela.

– Dobrze. – Keshia cicho odłożyła słuchawkę.


Jack Simpson złożył jej wyrazy współczucia. Czuł się winny, ponieważ to on poznał ją z Johnsem. Keshia zapewniła go żarliwie, że było to najlepsze, co ją w życiu spotkało, rozmowa jednak nie przyniosła ulgi ani jej, ani jemu.

Alejandro starał się wyciągnąć ją na spacer, ale wolała siedzieć w hotelowym pokoju przy opuszczonych storach. Paliła jednego papierosa za drugim, piła kawę, herbatę, wodę, whisky, nie przełknęła ani kęsa pożywienia i płakała bez przerwy. Uparcie czekała na telefon od Luke’a.

– Keshia, z aresztu nie wolno dzwonić.

– Może mu się uda.

Nie trafiały do niej żadne argumenty; po prostu ich nie słyszała. Skorupa, w której się zamknęła, pełna była milknących ech głosu Luke’a.

O północy Alejandro zmusił ją, żeby się położyła, sam zaś usiadł na krześle.

– Co robisz? – zapytała.

– Posiedzę tu przez chwilę. Nie będę ci przeszkadzał? Keshia zdołała tylko bezgłośnie potrząsnąć głową. Ukryła twarz w poduszce. Ten dzień był jeszcze gorszy niż poprzedni: nie tak dramatyczny, za to wypełniony po brzegi dręczącym, tępym bólem.

– Nie płacz, skarbie. – Alejandro sam miał łzy w oczach. – Och, Keshia… nie zasłużyłaś na to, co cię spotyka.

– To nie mnie spotyka, Alejandro, tylko jego – w stłumionym głosie był ogromny bagaż znużenia i goryczy.

Głaskał ją po głowie, aż w końcu usnęła. Wygładził kołdrę i leciutko musnął wargami jej policzek. We śnie gorycz i gniew pierzchnęły z wychudłej twarzy i znów wyglądała jak dziecko. Twarde realia były dla niej szokiem: uczyła się dopiero borykać i godzić z brzydotą dorosłego świata, ale była to bolesna lekcja.


Alejandro z trudem oderwał głowę od poduszki. W nocy nie mógł zasnąć, teraz było zaledwie pięć po szóstej, ale ktoś dobijał się do drzwi.

– Kto tam? – wymamrotał.

– To ja, Keshia.

– Co się dzieje?

– Pomyślałam, że chyba powinniśmy już wstać.

No tak, był dzień odwiedzin. Alejandro uśmiechnął się pod nosem i poszedł otworzyć drzwi, wciągając po drodze spodnie.

– Chyba zwariowałaś – powiedział z wyrzutem. – Mogłabyś jeszcze trochę pospać.

Była w błękitnym flanelowym szlafroku, boso, z rozpuszczonymi włosami. W kredowobiałej twarzy błyszczały oczy, znowu pełne życia.

– Nie mogę spać i jestem głodna. Obudziłam cię?

– Nie, skądże – skrzywił się ironicznie. – Wstawanie o świcie to moja ulubiona rozrywka.

– Dobrze już, dobrze – zaśmiała się. – Mam nadzieję, że mi wybaczysz. Czy jest za wcześnie, żeby zamówić kawę dla ciebie i herbatę dla mnie?

– Kochana, to nie „Fairmont”. Aż tak cię nosi? Kiwnęła głową.

– Kiedy będę mogła go zobaczyć?

– Przypuszczalnie nie wcześniej niż o jedenastej. – Na myśl o tym, że mógł spokojnie spać jeszcze cztery godziny, ogarnęła go czarna rozpacz. Był półżywy ze zmęczenia.

– Skoro już wstałeś – rzuciła lekko Keshia – nie będziesz się chyba kładł z powrotem?

– Coraz lepiej. Dziewczyno, gdybym cię tak nie lubił i gdyby ten twój chłop nie był taki duży, słowo daję, sprałbym ci tyłek…

– Ja też cię uwielbiam – zachichotała radośnie. Alejandro spojrzał na nią spode łba, usiadł i zapalił papierosa. Keshia już trzymała niedopałek w trzęsącej się ręce, wyglądała jednak nieco lepiej i choć w ułamku przypominała znów dawną Keshię. O tak, tę dziewczynę niełatwo było zgnębić.

Po dziesięciu minutach Alejandro wyszedł z łazienki umyty, uczesany i w czystej koszuli.

– Proszę, co za picuś-glancuś. – Keshia wyraźnie była w nastroju do docinków. Porównując ten nastrój z wczorajszym, Alejandro odczuł wielką ulgę.

– Skarbie, szukasz guza. Czy nikt ci nie uświadomił, że nie drażni się mężczyzny przed poranną kawą?

– Pobrecito! Pogroził jej palcem.

– Wyciągnęłaś mnie z ciepłego wyra, a teraz pewnie dwie godziny będziesz się ubierać.

– Pięć minut.

Dotrzymała słowa. Tego ranka poruszała się jak w gorączce, niczym dziecko przed pierwszą wyprawą do cyrku. Mieli mnóstwo czasu, którego nie było czym wypełnić.

Alejandro bał się, że Luke wpadnie w apatię, będącą znakiem tak częstego w więzieniach umierania nadziei. Jak zniesie to Keshia? Nikt jej nie przygotował do spotkań za szybą, rozmów przez telefon, w którym wciąż coś trzeszczy, oglądania ukochanego w kusym, spranym pomarańczowym drelichu i wdychania wszechobecnego odoru stęchlizny. Jak miał kazać się jej ocierać o złodziei, prostytutki, niedomyte hipiski z dziećmi na plecach, słuchać płaczu i przekleństw? Luke wciągnął ją do tego świata i zostawił – jemu na głowie.

Rozległo się pukanie i w drzwiach stanęła Keshia, gotowa do wyjścia.

– Co masz taką ponurą minę? – spytała od progu.

– Zwykle miewam taką o tej porze dnia – odparł wymijająco. – Ty za to wyglądasz aż za dobrze.

Jak zwykle była ubrana elegancko i kosztownie. Jej krucha wesołość zaczynała go martwić. Co zrobi, jeśli Keshia się załamie?

– Weźmiemy taksówkę?

Przeniósłszy się do „Ritza” pozbyli się limuzyny, a także następnych pięćdziesięciu dolarów, które miały kupić milczenie szofera.

– Możemy pójść pieszo. Znam bar dla kierowców o kilka przecznic stąd.

Miał nadzieję, że Luke każe jej wrócić do Nowego Jorku. W ciągu tygodnia i tak przeniosą go do więzienia stanowego, a zanim Keshia uzyska pozwolenie na wizytę w San Quentin, minie kilka tygodni. Im wcześniej ją stąd wywiezie, tym lepiej dla niej.

W barze panował gwar; szafa grająca już była w użyciu. Aromat kawy mieszał się z zapachem męskiego potu, papierosów i cygar. Jako jedyna kobieta w lokalu, Keshia przyciągnęła kilka pozbawionych głębszego zainteresowania spojrzeń.

Alejandro zamówił dla niej dwa jajka na bekonie, grzankę i bułeczki z marmoladą i mimo kwaśnych min Keshii okazał się nieugięty.

– Zlituj się, Alejandro, nawet na obiad tyle nie jem.

– I spójrz na siebie. Koścista jędza.

– Nie bądź bezczelny.

Zjadła plasterek bekonu i nadgryzła grzankę. Nietknięte jajka spoglądały na nią z talerza niczym dwoje nieżyczliwych oczu.

– Nic nie jesz.

– Nie jestem głodna.

– I za dużo palisz.

– Tak, tatusiu. Coś jeszcze?

– Pilnuj się, bo złożę skargę u szefa.

– Powiesz Lucasowi?

– Jeżeli będę musiał… Keshia spoważniała.

– Proszę cię, Alejandro – bąknęła – nie dolewaj oliwy do ognia. Jeśli widział te zdjęcia, i tak ma już dosyć powodów do zmartwień.

Tego ranka „Chronicie” umieściła na trzeciej stronie artykuł, w którym stwierdziła, że panna Saint Martin nie wróciła jak dotąd do Nowego Jorku. Nie wykluczono, iż leży w szpitalu z załamaniem nerwowym. Sądząc z poniedziałkowych zdjęć, było to całkiem możliwe. Przypuszczano jednak, iż pojawi się w areszcie w dniu wizyt. Gazeta zastanawiała się, czy Keshia użyje swoich wpływów, by uzyskać zgodę na nieoficjalne widzenie z panem Johnsem.