– Lucas! Odwrócił się.

– Niech cię Bóg strzeże – wyszeptała.

– Kocham cię.

Ciche echo jego słów uniosło się pośród rzędów milczących książek. Drzwi zamknęły się z miękkim trzaskiem.

Przez długi czas do biblioteki nie dobiegał żaden dźwięk, nawet tykanie zegara. Panowała martwa cisza. Keshia siedziała na twardym krześle, obserwując srebrzystą smugę zimowego słońca kładącą się sennie na podłodze. Nie paliła. Nie płakała. Czekała. Było to najdłuższe pół godziny w jej życiu. Jej umysł zdawał się drzemać tak samo jak słoneczny promień. Krzesło było niewygodne, lecz ona nie czuła, nie widziała i nie słyszała nic. W kompletnym odrętwieniu przeoczyła nawet kroki, które w końcu się rozległy.

Najpierw kątem oka zarejestrowała czyjeś buty. Nic wszakże się nie zgadzało: nie ten fason, nie ten rozmiar, nie ten kolor. Obdarte wojskowe glany… Alejandro. A gdzie Luke?

Powoli podniosła wzrok, aż w końcu sięgnął jego twarzy. Alejandro miał oczy pociemniałe i twarde. Milczał.

– Gdzie Lucas? – spytała odmierzonym, cichym głosem.

Wyrzucił z siebie odpowiedź jednym tchem:

– Zamknęli go z powrotem.

– Co? – Keshia zerwała się na nogi. Czas ruszył z miejsca; teraz płynął o wiele za szybko. – Na litość boską! Gdzie on jest?

– Na razie na sali rozpraw. Keshia, nie! – Już biegła, jej obcasy wybijały na marmurowej posadzce pośpieszny rytm. – Keshia!

– Idź do diabła! – szarpnęła się, kiedy złapał ją w drzwiach. – Puść mnie, do cholery! Muszę go zobaczyć!

– Dobrze. Pójdziemy razem. – Nie wypuszczając jej ręki pobiegł z nią korytarzem. Część dziennikarzy wyszła już z gmachu. Historia Lucasa Johnsa została uwieńczona puentą: wracał do San Quentin. Tak to bywa. Biedny sukinsyn!

Keshia przepchnęła się pomiędzy dwoma mężczyznami zagradzającymi wejście. Sędzia właśnie schodził z podium, ale ona widziała tylko jednego człowieka, który siedział samotnie, plecami do niej.

– Lucas? – zwolniła i podeszła spokojniejszym krokiem. Zwrócił ku niej twarz, która zmieniła się w maskę. To nie był już człowiek, a żelazna płyta z dwoma oczodołami pełnymi łez.

– Najdroższy… – Otoczyła go ramieniem, a on oparł głowę o jej pierś, jakby nie miał już sił siedzieć prosto. Był w kajdankach. Wymiar sprawiedliwości nie marnował czasu. Przed nim na stole leżał jego portfel, klucze do mieszkania w Nowym Jorku i sygnet, który mu podarowała. – Luke, dlaczego oni to zrobili?

– Widać musieli. Idź do domu.

– Zostanę. Nic nie mów. Tak bardzo cię kocham… Przełknęła łzy. Nie powinien widzieć, że płacze. Był taki silny; ona także mogła wykazać hart ducha, choć zdawało jej się, że umiera.

– Ja też cię kocham, więc idź już stąd i nie dręcz mnie, na miłość boską!

Pochyliła się nad nim, jakby chciała ukryć jego ogromną postać w swoich drobnych ramionach. Jak matka, której dziecko dorosło i nie mieści się już na kolanach. Dlaczego… dlaczego nie mogła mu pomóc?

– Idziemy, panie Johns – rozległo się za jej plecami. Na słowo „pan” położony został ironiczny akcent.

– Keshia, odejdź! – Był to rozkaz dowódcy, nie błaganie pokonanego.

– Dokąd cię zabierają? – czuła, że krew zaczyna się w niej gotować. Alejandro przytrzymywał ją w miejscu.

– Do więzienia okręgowego. Al wie, gdzie to jest. Potem do Quentin. – Luke wstał, znacznie górując nad strażnikiem, który miał go prowadzić.

Keshia wspięła się na palce i pocałowała go. Wyszła z sali po omacku, prowadzona przez Alejandra. Zobaczyła, że Luke znika w końcu korytarza. Ręce miał skute z przodu. Nie odwrócił się.

Słyszała krzyk jakiejś obcej kobiety. To nie mógł być nikt znajomy; dobrze wychowani ludzie tak nie krzyczą. Wrzask nie ustawał, ktoś trzymał ją za ramiona, a zaraz potem żarówki zaczęły jej wybuchać prosto w twarz i rozległy się dziwne, huczące głosy.

Nagle leciała nad miastem w szklanej klatce, a zaraz potem wprowadzono ją do dziwnego pokoju i złożono do lodowatej trumny. Ktoś okrył ją kocem, a niedźwiedź z dziwacznie nastroszonym wąsem zrobił jej zastrzyk. Miała ochotę się roześmiać, bo był taki zabawny, lecz znów przeszkodził jej krzyk tej kobiety. Gardłowe wycie rozsadzało pokój do chwili, gdy ktoś wydarł jej z oczu światło i wszystko poczerniało.

ROZDZIAŁ 27

Kiedy się obudziła, było jeszcze ciemno. Alejandro siedział obok łóżka, blady i wymięty. Na stoliku walały się puste kubki. Wyglądał, jak gdyby spędził noc na krześle, co było zgodne z prawdą.

Patrzyła na niego długo. Powieki jej skamieniały i nie mogła nimi nawet mrugnąć.

– Nie śpisz? – spytał ochryple. Popielniczka była pełna po brzegi.

– Nie mogę zamknąć oczu.

– To pewnie działanie leków – uśmiechnął się. – Powinnaś się przespać.

Potrząsnęła głową i jej szeroko otwarte oczy wypełniły się łzami. Mimo to nadal nie była w stanie ich zamknąć.

– Muszę wstać.

– Po co? – zaniepokoił się.

– Siusiu – nerwowy chichot urwał się, zdławiony łzami.

– Ach… – uśmiechnął się pobłażliwie.

– Wyglądasz strasznie. W ogóle nie spałeś, prawda?

– Zdrzemnąłem się na krześle.

Keshia podniosła się z łóżka i chwiejnym krokiem ruszyła do łazienki. Zatrzymała się w drzwiach.

– Kiedy będę mogła zobaczyć Luke’a?

Pamiętała. Bał się, że po silnym środku, który dał jej lekarz, będzie musiał wyjaśniać wszystko od początku.

– Dopiero jutro – powiedział.

– Masz na myśli jutro czy dziś?

– Jest szósta rano. Mam na myśli jutro.

– Dlaczego nie wcześniej?

– Więzienie okręgowe ma tylko dwa dni wizyt: środy i soboty. Jutro jest środa. To oni ustanawiają reguły gry.

– Dranie!

Keshia trzasnęła drzwiami, Alejandro zaś wyjął papierosa ze świeżo zaczętej paczki, czwartej od wczoraj. To była straszna noc. Keshia nie widziała jeszcze artykułów w gazetach. Edward dzwonił kilka razy. Nowiny szybko dotarły do Nowego Jorku.

Keshia wróciła, usiadła na łóżku i też sięgnęła po papierosa. Jej opaleniznę powlekała sina bladość, a cienie pod oczami wyglądały jak rozmazany tusz.

– Nie wyglądasz najlepiej – zauważył. – Kładź się do łóżka.

Nie odpowiedziała. Siedziała z nogą założoną na nogę, machając nerwowo stopą. Twarz miała odwróconą.

– Keshia?

– Co? – odwróciła się i ujrzał, że znowu płacze. Kiedy ją objął, miał wrażenie, że trzyma w ramionach małe dziecko.

– Dlaczego, Alejandro? Dlaczego to zrobili? To niesprawiedliwe!

– Czasem po prostu tak właśnie się dzieje. Można to nazwać pechem.

– Nazwałabym to kurewstwem. Uśmiechnął się ze znużeniem.

– Skarbie… – urwał i westchnął. Musiał jej to powiedzieć.

– Słucham?

– Nie wiem, czy pamiętasz, ale faceci z gazet zrobili trochę zdjęć, kiedy wyprowadzano Luke’a… – Alejandro zawiesił głos.

– Parszywe gnojki! – wybuchnęła. – Nie mogli mu pozostawić odrobiny godności? Musieli go odrzeć ze wszystkiego, parszywe, nędzne…

– Keshia – wtrącił – tobie także robili zdjęcia.

– Mnie? Skinął głową.

– Jezu…

– Z początku cię nie rozpoznali, domyślili się tylko, że jesteś z nim związana. Zmusiłem adwokata, żeby kazał gazetom wstrzymać ten materiał. Ale w trakcie wywoływania ktoś zobaczył zdjęcia i wiedzieli już, kogo mają. Pech.

– Wydrukowali je? – Keshia wstrzymała oddech.

– Tutaj na stronie pierwszej, w Nowym Jorku dopiero na czwartej. W nocy dzwonił Edward. Kilkakrotnie.

Keshia zaczęła się histerycznie śmiać. Takiej reakcji Alejandro nie przewidział.

– No, tym razem rzeczywiście daliśmy czadu! Biedny Edward!

W jej głosie nie było współczucia.

– On naprawdę jest biedny – uciął Alejandro. Żal mu było Edwarda. Wydawał się taki załamany, rozbity, zdradzony…

– Cóż, raz zysk, raz w pysk, jak mówi przysłowie. Te zdjęcia… są bardzo złe?

Trudno o gorsze, pomyślał. Fotoreporterzy namierzyli ich dokładnie w chwili, gdy Keshia dostała ataku histerii.

Podał jej wyciągnięte spod łóżka wieczorne wydanie „Examinera”. Połowę pierwszej strony zajmowało zdjęcie Keshii mdlejącej w jego ramionach. Keshia wzdrygnęła się i spojrzała na tekst. „Ozdoba nowojorskiej soci. ety, Keshia Saint Martin, sekretna kochanka byłego kryminalisty Lucasa Johnsa, mdleje pod drzwiami sali sądowej po ogłoszeniu wyroku w sprawie… „

Było gorzej, niż się obawiała.

– Edward martwi się głównie o twoje zdrowie – dodał Alejandro.

– Akurat! Nie znasz go. Reputacja jest dla niego dobrem nadrzędnym.

Mówiła o nim jak o ojcu, którego kocha i jednocześnie się boi.

– Wiedział o Lucasie?

– Nie. Wiedział, że robiłam z nim wywiad, domyślał się też, że w moim życiu jest ktoś ważny. Prędzej czy później wszystko musiało wyjść na jaw. Mieliśmy dotąd wprost niewiarygodne szczęście. Szkoda tylko, że stało się to w takiej chwili. Dzwonili już z gazet?

– Kilka razy. Powiedziałem im, że nie mamy o czym mówić i że dziś wracasz do Nowego Jorku. Mam nadzieję, że przenieśli się na lotnisko.

– I stoją przed hotelem.

O tym nie pomyślał. Co za paranoja!

– Będziemy musieli dyskretnie się stąd wydostać. Najlepiej do „Ritza”. Tam nas nie znajdą – powiedziała.

– Obawiam się tylko, że jeśli zechcesz zobaczyć się jutro z Lucasem, możesz liczyć na komitet powitalny.

Zmierzyła go lodowatym wzrokiem.

– Nie „jeśli” a „kiedy”. Skoro prasa chce sobie na mnie poużywać, wolna wola. Mam to wszystko w nosie.


Dzień minął im w milczeniu i oparach tytoniowego dymu. Przeprowadzka do „Ritza” odbyła się bez zakłóceń. Pięćdziesięciodolarowy banknot, wsunięty dyskretnie zarządcy hotelu „Fairmont”, przypomniał mu o istnieniu tylnego wyjścia oraz zamknął usta. Chyba skutecznie, bo w „Ritzu” nikt już ich nie niepokoił.

Keshia siedziała zatopiona w myślach, prawie się nie odzywając. Myślała o Luke’u: o tym, jak wyglądał, kiedy go wyprowadzali, i przedtem, w sądowej bibliotece. Do ostatniej chwili pozostał wolnym człowiekiem.