– Najlepiej od razu weż prysznic i połóż się.

– Mam ochotę na coś zupełnie innego… – sunęła ku niemu z niedwuznacznym błyskiem w oku.

Tym razem Luke nie zdołał już powstrzymać śmiechu.

– Prawdę mówiąc, też mi to przyszło do głowy…

– Wstawaj, już ranek!

– Już?

– Od dawna.

– Chyba umrę.

– Masz kaca. Zamówiłem dla ciebie kawę – uśmiechnął się. Po kolacji wypili trzecią butelkę szampana, która odegrała rolę gwoździa do trumny. Był to jednakże wyjątkowy wieczór, wieczór ich zaręczyn. Luke zdawał sobie sprawę, że za dwa dni może siedzieć w więzieniu, dlatego też puścił mimo uszu projekt ślubu w Reno lub Vegas. Nie mógł pogrążać Keshii wraz z sobą. Zanadto ją kochał, aby tak ją skrzywdzić.

Keshia z wysiłkiem przełknęła kawę i spod prysznica wyszła w nieco lepszym stanie.

– Może jednak nie umrę – oświadczyła. – Jeszcze nie jestem pewna.

– Przy tak słabym sercu nie można mieć pewności.

– Czyim słabym sercu? – spojrzała na niego jak na wariata.

– Tak im powiedziałem, kiedy wniosłem cię do hotelu.

– Wniosłeś mnie?

– Nie pamiętasz?

– Nie. Zaraz… w pewnej chwili miałam uczucie, że fruwam.

– To było w windzie.

– Jezu, musiałam nieźle się zaprawić.

– Tragicznie. A propos, pamiętasz nasze zaręczyny?

– Owszem, i to kilkakrotne – z diabolicznym uśmieszkiem powiodła dłonią po jego udzie.

– Mówię o pierścionku, ohydna pijaczko. Wstydź się.

– Ja? O ile dobrze pamiętam…

– Nieważne – wtrącił szybko. – Pamiętasz, że jesteśmy zaręczeni?

Twarz Keshii złagodniała.

– Tak, kochanie, pamiętam. Dostałam od ciebie cudowny pierścionek.

– Cudowny pierścionek dla cudownej kobiety. Chciałem kupić szafir, ale były ociupinkę za drogie.

– Ten jest o wiele ładniejszy. Poza tym moja babcia miała szafir, który…

– O, nie! Znowu? – Luke ryknął śmiechem, a Keshia spojrzała na niego zaskoczona.

– Opowiadałam ci już?

– Kilka razy.

Wzruszyła smukłymi nagimi ramionami. Miała na sobie tylko zaręczynowy pierścionek.

– Co robimy? – podjął Luke. – Spędzamy cały dzień w łóżku czy ubierzemy się i wyjdziemy do miasta?

– Chcesz wyjść? – widać było, że pierwsza propozycja spodobała się Keshii o wiele bardziej.

– Spacer dobrze nam zrobi. Później wrócimy i…

– Obiecujesz?

– Czy kiedykolwiek musiałaś mnie do tego zmuszać, ukochana?

– Niezupełnie. – Keshia uśmiechnęła się cnotliwie i podeszła do szafy. – Dokąd pójdziemy?

– A dokąd chcesz iść?

– Prawdę mówiąc, wolałabym przejażdżkę samochodem. Coś, co nie wymaga wielkiego wysiłku.

– Z szoferem? – chętnie obyłby się bez przyzwoitki.

– Oczywiście, że nie, głuptasie. Tylko ty i ja. Samochód możemy wynająć w recepcji.

– W porządku. Zaraz się tym zajmę.

Bilety pierwszej klasy, apartament w „Fairmoncie”, limuzyna, wykwintne posiłki podawane do pokoju, a teraz jeszcze wynajęty wóz. Pieniądze Keshii tworzyły wokół nich bajkowy świat, aby osłodzić nieuchronny cios i zatuszować powód, dla którego tu byli. Wakacyjny nastrój trącił wymuszoną, pośpieszną wesołością, jaką człowiek przybiera w obecności dziecka, które kona na raka. Cyrk, lalki, Disneyland, lody na śniadanie, obiad i kolację… Keshia tęskniła za atmosferą ich pierwszego pobytu w tym mieście. Tym razem było bardziej luksusowo, ale mniej naturalnie.

Podstawiono dla nich jaskrawoczerwonego mustanga ze zwykłą skrzynią biegów, co bardzo ucieszyło Luke’a. Ruszył z piskiem opon i nie zmniejszał obrotów przez całą drogę na most.

Przejażdżka okazała się nadzwyczaj przyjemna. W San Francisco nigdy nie było nazbyt zimno; mimo wiatru w powietrzu pozostało jeszcze trochę letniego ciepła i wszędzie wokół otaczała ich zieleń, tak odmienna od martwego pejzażu północnych stanów. Jeździli tu i tam przez całe popołudnie, potem usiedli na skraju urwiska i rozmawiali, starannie omijając temat, który w ich sercach zajmował pierwsze miejsce. Rozprawa była już zbyt blisko. Pozostawało im tylko czekać, a gesty i spojrzenia zastąpiły słowa.

Przez cały dzień plątał się za nimi jasnozielony ford, Luke sposępniał nieco, gdy zrozumiał, że nie zdoła się od niego uwolnić. Z zachowania Keshii wyczuł, że też o nim wie. Z rozpaczliwą brawurą próbowali udawać, że wszystko jest w porządku, a czas wcale nie płynie. W miarę jak zbliżał się ósmy stycznia, policjanci także trzymali się coraz bliżej, jakby obawiali się, że Luke w ostatniej chwili im się wymknie. Doskonale wiedział, że nie ma dokąd uciec. Nie mógł też zostawić Keshii. Miał związane ręce; nie musieli deptać mu po piętach.

W drodze powrotnej wstąpili na kolację do chińskiej restauracji, potem wrócili do hotelu, by trochę odpocząć, zanim o dziesiątej odbiorą Alejandra z lotniska.

Samolot wylądował punktualnie i jedną z pierwszych osób, które pojawiły się w bramce, był Alejandro.

– Spokojnie, bracie, po co ten pośpiech? – rzucił Lucas, leniwie oparty o ścianę.

– Nowy Rok każdego wpędzi w nerwicę. Jak wam leci? Zmordowany i zmartwiony Alejandro poczuł się nagle nie na miejscu, kiedy spojrzał na ich twarze – zadowolone, wypoczęte, zarumienione od słońca i wiatru. Miał wrażenie, że przybył tu zupełnie bez powodu. Jakie problemy mogło mieć dwoje ludzi, którzy tak wyglądali?

– Zgadnij, co się stało! – oczy Keshii zabłysły. – Zaręczyliśmy się! – podsunęła mu pierścionek pod nos, żeby go dokładnie obejrzał.

– Gratulacje! Bardzo się cieszę. Będziemy musieli to oblać.

Luke przewrócił oczyma, a Keshia jęknęła.

– Prawdę mówiąc, wczoraj oblaliśmy to dość hucznie.

– „My”! – wtrącił Luke. – Moja pani zalała się w pestkę.

– Keshia? – roześmiał się Alejandro.

– Szampanem – oznajmiła z dumą. – Sama wypiłam prawie dwie butelki.

– Z piersiówki?

Zachichotała na wspomnienie Wigilii i razem poszli odebrać jego walizkę. Przyjechali limuzyną; czerwony mustang wrócił do garażu.

W drodze do hotelu śmiali się i żartowali. Alejandro opowiadał, jak w czasie lotu pewna kobieta zaczęła rodzić, inna zaś przemyciła na pokład pudelka i dostała histerii, kiedy stewardesa próbowała zabrać psa do ładowni.

– Dlaczego zawsze mnie to spotyka? – jęknął.

– Powinieneś latać pierwszą klasą.

– Jasne, bracie, nic prostszego. Hej, skąd masz te śmieszne buty?

Keshia ryknęła śmiechem, a Luke zrobił urażoną minę.

– Człowieku, gdzieś ty się chował? To Gucci!

– Gucci nie Gucci, wyglądają… – tu Alejandro określił, jak wyglądają, przyprawiając ich o nowy atak śmiechu.

– Tu właśnie uwiliśmy sobie gniazdko – rzekł Luke, niedbale wskazując smukłą szklaną wieżę hotelu „Fairmont”.

Alejandro miał zamieszkać z nimi; sofa w salonie rozkładała się, tworząc w razie potrzeby dodatkowe posłanie.

– Wyobraź sobie, Al – perorował Lucas, kiedy jechali windą – że pracuje tu taki stary piernik, którego jedynym zadaniem jest wygładzanie piasku w popielnicach i rysowanie w nim litery „F”. Tym właśnie „Fairmont” różni się od innych hoteli.

– Pieprzysz! – zaśmiał się Alejandro, Luke zaś oświadczył z godnością:

– Bardzo cię proszę, pohamuj język w obecności mojej narzeczonej.

– Naprawdę jesteście zaręczeni?

– Naprawdę – potwierdziła Keshia. – Mamy zamiar się pobrać.

W jej głosie była nadzieja, strach oraz żelazna wola. Mają zamiar się pobrać. Pobiorą się. I już. Jeśli zdążą, pomyślał Alejandro.

Dopiero gdy Keshia zaczęła jawnie ziewać. Luke przybrał poważniejszą minę. Chciał porozmawiać z przyjacielem sam na sam.

– Połóż się – rzekł. – Zaraz do ciebie przyjdę.

– Dobrze, kochanie. – Cmoknęła go w szyję i przesłała w powietrzu całusa dla Alejandra. – Nie siedźcie za długo. I nie ważcie się upić!

– I kto to mówi! – zaśmiał się Lucas.

– To co innego. Musiałam uczcić swoje zaręczyny. – Keshia usiłowała przybrać minę ciotkidewotki, ale parsknęła śmiechem, kiedy Luke uszczypnął ją w pupę.

– Kocham cię, dziecino. A teraz spadaj!

– Dobranoc, chłopcy!

Do trzeciej w nocy przewracała się bezsennie w łóżku, patrząc na smugę światła pod drzwiami sypialni. Chciała być tam z nimi, chciała im powiedzieć, że ona także okropnie się boi, lecz ze względu na Luke’a musiała trzymać fason. Noblesse oblige.

Około szóstej Lucas w końcu zasnął w fotelu, a Alejandro cicho położył się na sofie. Wszyscy musieli rano wstać przed ósmą. Rozprawa wyznaczona była na drugą, o dziewiątej zaś miał ich odwiedzić adwokat Luke’a, żeby omówić sprawę. Alejandro nie znał jej szczegółów; Luke skrzętnie ukrywał swoje kłopoty, by zaoszczędzić im zmartwień.

Wiedział, że Keshia również nie zdradzi, co czuje. Sztuczna wesołość stworzyła pomiędzy nimi mur. Oboje grali, tak Keshia, jak i Luke. Jedyne szczere zdanie, jakie padło w rozmowie między przyjaciółmi, brzmiało: „W razie czego zaopiekuj się nią”.

Alejandro czuł, że nie będzie to łatwe. Jeśli Luke przegra, Keshia znajdzie się na skraju przepaści.

Przez krótką chwilę, nim zasnął, pożałował, że tu przyjechał. Nie chciał być świadkiem tego, co stanie się z Lucasem, ani patrzeć wtedy w oczy Keshii.

ROZDZIAŁ 26

Adwokat przyszedł o dziewiątej, wnosząc ze sobą aurę nerwowego napięcia. Keshia powitała go oficjalnym „dzień dobry” i równie formalnie przedstawiła „naszego przyjaciela, pana Vidala”. Nalała kawy i pozwoliła sobie na uwagę o pogodzie. Potem atmosfera zaczęła się psuć coraz bardziej. Suchy śmieszek prawnika drażnił ją w najwyższym stopniu. Ten człowiek w ogóle jej się nie podobał. Był specjalistą w tego rodzaju sprawach i za swoje usługi żądał pięciu tysięcy dolarów, które Luke uparł się wyłożyć z własnej kieszeni. Miał pieniądze, które odkładał od dawna „na wszelki wypadek”, Keshia uważała jednak, że przepłaca. Adwokat był rozpuszczony, powierzchowny i miał zbyt wygórowane mniemanie o sobie.