– Chcesz zaserwować temu biedakowi niemy film porno? Zachichotała, rumieniąc się nieco.

– Jeszcze szampana?

– Czyżby coś zostało?

Skinęła głową z uśmiechem, wyciągając ocalałe pół butelki. Luke zadbał o naczynia i wypili następną kolejkę.

– Wiesz, Luke, my naprawdę mamy klasę. Bo przecież to nie nowobogacki snobizm, tylko wrodzony styl – zamyśliła się, trzymając w dłoni lekko przechylony kubek.

– Coś mi się zdaje, że jesteś zawiana.

– A mnie się zdaje, że ty jesteś piękny i że kocham cię do szaleństwa! – rzuciła mu się namiętnie na szyję. Szampan chlusnął na fotel i podłogę.

– Myliłem się – oświadczył Luke. – Jesteś nie tylko zawiana, jesteś pijana w trupa. Co za wstyd dla szlachetnie urodzonej Keshii Saint Martin!

– Czy byłby to również wstyd dla Keshii Johns? – opadła z powrotem na siedzenie i podstawiła mu kubek do napełnienia. Lucas przekrzywił głowę i przyjrzał jej się z zainteresowaniem.

– Mówisz poważnie czy naprawdę jesteś aż tak pijana?

– spytał.

– Jedno i drugie. Naprawdę chciałabym wyjść za mąż.

– Miała taką minę, jak gdyby zamierzała dodać: „Howgh!”

– Kiedy?

– Dzisiaj. Najlepiej zaraz. Polecimy do Vegas… – rozpromieniła się. – Czy lepiej do Reno? Nigdy jeszcze nie wychodziłam za mąż. Wiesz, że jestem starą panną? – uśmiechnęła się z zażenowaniem, jak gdyby wyznawała starannie strzeżony sekret.

– Jezu, nie możesz więcej pić!

– Nic podobnego! Jak śmiesz tak mówić?

– W końcu to ja poiłem cię szampanem. Keshia, spróbuj choć przez chwilę być poważna. Naprawdę chcesz za mnie wyjść?

– Tak. Natychmiast.

– Nie w tej chwili, wariatko. Może pod koniec tygodnia… To zależy od… no, zobaczymy. – Nie zamierzone odniesienie do czekającej go rozprawy przemknęło jej mimo uszu, za co był wdzięczny Bogu. Zresztą i tak niewiele do niej docierało.

– Bo ty nie chcesz się ze mną ożenić! – Keshia była bliska pijackich łez. Luke z trudem powstrzymał się od śmiechu.

– Nie, kiedy jesteś tak zalana, głuptasie. To byłoby niemoralne.

Uśmiechnął się tkliwie. Mój Boże, ona chciała za niego wyjść! Keshia Saint Martin, dziewczyna z pierwszych stron gazet! Na nogach miał buty od Gucciego i jechał limuzyną do hotelu „Fairmont”. Czuł się jak dziecko, które ma dziesięć elektrycznych kolejek.

– Kocham cię – oznajmił. – Nawet po pijanemu.

– To mnie weż! – nadstawiła usta do pocałunku.

– O Boże – Luke wzniósł oczy do nieba.

W tej samej chwili szofer, załadowawszy ich walizki do bagażnika, usiadł za kierownicą. Limuzyna ruszyła. Nikt nie zauważył skromnego samochodu, który zjechał z krawężnika w pewnej odległości za nimi. Śledzono ich. Zdążyli się już do tego przyzwyczaić.

– Dokąd jedziemy?

– Do „Fairmonta”, nie pamiętasz?

– Nie do kościoła?

– Na co, u diabła, potrzebny ci kościół?

– Żeby wziąć ślub.

– A, po to… Później. Może byśmy najpierw się zaręczyli? – Luke spojrzał na otrzymany sygnet. Tak bardzo się z niego cieszył! Keshia zauważyła to spojrzenie i pojęła w lot, o czym myśli.

– Nie możesz mi go dać. Dostałeś go ode mnie, więc to nie byłyby uczciwe zaręczyny, tylko takie na niby. – Keshia miała problemy z utrzymaniem się w pionie.

– Skoro tak, musimy się zatrzymać i kupić „uczciwy” zaręczynowy pierścionek. Mam nadzieję, że nie musi to być dziesięciokaratowy brylant.

– To by było wulgarne – oświadczyła wyniośle.

– Co za ulga! – przewrócił oczyma i Keshia parsknęła śmiechem.

– Chciałabym coś niebieskiego.

– Turkus? – zażartował.

– Czemu nie? Albo lapsus paczuli…

– Masz na myśli lapis lazuli.

– Tak, dokładnie to mam na myśli. Szafiry też są ładne, ale drogie, a poza tym łatwo pękają. Moja babcia miała szafir, który…

Zamknął jej usta pocałunkiem, sięgając równocześnie do przycisku, by opuścić szybę.

– Czy jest tu sklep Tiffany’ego?

Znał już wszystkie nazwy. Człowiek, który jeszcze cztery miesiące temu był przekonany, że Pucci to imię pokojowego pieska, nauczył się żargonu wyższych klas w zdumiewającym tempie. Bendel, Cartier, Parkę Bernet, Gucci, Pucci, Van Cleef i oczywiście Tiffany, najwspanialsze na świecie targowisko klejnotów. Na pewno znajdzie się coś niebieskiego.

– Tak, proszę pana. Na Grant Avenue.

– Wobec tego proszę tam podjechać, zanim zawiezie nas pan do hotelu. Dziękuję – zasunął szybę z powrotem. Tego też zdążył się nauczyć.

– Mój Boże, Luke, zaręczymy się? Naprawdę? – z oczu Keshii trysnęły łzy.

– Tak, ale ty zostaniesz w samochodzie. Dopiero by prasa miała uciechę! „W salonie Tiffany’ego odbyły się dziś zaręczyny szlachetnie urodzonej Keshii Saint Martin. Narzeczona była niestety w stanie wskazującym na spożycie. „

– Na upicie – poprawiła.

– Słusznie – delikatnie wyjął jej z palców kubek i cmoknął ją w czubek głowy. Jechali w milczeniu, przytuleni do siebie. Na twarzy Luke’a malował się błogi spokój, jakiego nie dane mu było zaznać od tygodni.

– Szczęśliwa? – spytał półgłosem.

– Bardzo.

– Ja też.

Zatrzymali się przed marmurową fasadą Tiffany’ego i Luke pośpiesznie wyskoczył z samochodu, surowo nakazując jej zostać.

– Zaraz wracam. Nie odjeżdżaj beze mnie i pod żadnym pozorem nie wysiadaj. Przewróciłabyś się na nos. – Już miał odejść, kiedy coś sobie przypomniał. Wsadził głowę przez okno i pogroził jej palcem: – I trzymaj się z dala od szampana!

– Idź do diabła!

– Ja też cię kocham – zaśmiał się i pędem wbiegł do sklepu. Po pięciu minutach był z powrotem.

– Pokaż, co tam masz! – Keshia była tak podekscytowana, że nie mogła usiedzieć. W końcu miały to być jej pierwsze zaręczyny.

– Przykro mi, dziecino. Nie mieli nic ładnego.

– Nic?… – Keshia była zdruzgotana.

– Prawdę mówiąc, nic, na co byłoby mnie stać.

– O cholera!

– Tak mi przykro, kochanie – powtórzył ze skruchą.

– Biedaku… Właściwie wcale nie potrzeba pierścionka.

– Keshia próbowała ukryć rozczarowanie, w czym trochę przeszkadzał jej wypity alkohol.

– Myślisz, że zaręczyny bez pierścionka będą ważne?

– zapytał pokornie.

– Naturalnie, że tak. Niniejszym ogłaszam nas narzeczonymi – wyrecytowała, uśmiechając się radośnie. – No i jak?

– Fantastycznie. Czekaj, czekaj… Patrz, co znalazłem w kieszeni! – wyjął szafirowe aksamitne pudełko. – Chciałaś coś niebieskiego, prawda?

– Niemożliwe! Och, ty!… Kupiłeś mi pierścionek?

– Nie. Tylko pudełko – rzucił je na kolana Keshii, która uchyliła wieczko i aż jęknęła:

– Och, Luke! Cudowny! Nieziemski! Bajecznie piękny! Był to szlifowany na wzór szmaragdu akwamaryn, ozdobiony z dwóch stron maleńkimi brylancikami.

– Podoba ci się? Nie za ciasny? – Luke wyjął pierścionek z pudełka i delikatnie wsunął jej na palec. Radość uderzyła im do głów, a w chwili gdy pierścionek znalazł się na palcu Keshii, zaszła czarodziejska zmiana. Byli zaręczeni.

– Pasuje! – Keshia wyciągnęła dłoń przed siebie, oglądając pierścionek pod wszystkimi możliwymi kątami. Rzeczywiście był piękny.

– Gdzie tam! Jest za duży.

– Właśnie że nie. Jest w sam raz. Naprawdę!

– Kłamczucha. Nie szkodzi, jutro damy go zmniejszyć.

– Jestem zaręczona!

– To zabawne, panienko, ja też. Jak panience na imię?

– Mildred. Mildred Schwartz.

– Kocham cię, Mildred. Dziwne, byłem przekonany, że masz na imię Kate. Czyżbym się mylił? – zmrużył oko, wspominając dzień, gdy się poznali.

– Czy nie tak ci się przedstawiłam? – Keshia była trochę za bardzo wstawiona, żeby mieć pewność.

– Owszem. Już wtedy byłaś kłamczucha.

– Już wtedy cię kochałam. Od pierwszego wejrzenia. – Rozmarzona osunęła się w jego objęcia.

– Mówisz poważnie? – Luke był zaskoczony. Myślał, że dłużej musiał o nią walczyć. Z początku była taka nieuchwytna.

– Mhm. Spodobałeś mi się, ale umierałam ze strachu, że dowiesz się, kim jestem.

– Teraz nareszcie wiem: Mildred Schwartz. A to, moja droga, jest „Fairmont”. – Dwóch portierów podeszło do limuzyny po bagaże. – Chcesz, żebym cię wniósł?

– Wnosi się pannę młodą. Na razie jesteśmy tylko zaręczeni – podetknęła mu pierścionek pod nos.

– Wybaczy pani tę impertynencję, ale nie jestem pewien, czy utrzyma się pani na nogach.

– Co za potwarz! Oczywiście, że tak! – Keshia stanęła na chodniku i zatoczyła się lekko.

– Lepiej milcz, staruszko, i uśmiechaj się. – Luke złapał ją za ręce, skinął głową portierom i wymamrotał coś o słabym sercu i chorobie powietrznej, czując z przerażeniem, jak Keshia coraz namiętniej całuje go w ucho.

– Przestań!

– Nie.

– Przestań, bo cię upuszczę. W prezencie zaręczynowym będziesz miała złamaną kość ogonową.

– A takiego!

– Ciicho! – prawdę mówiąc, był również mocno wstawiony, tyle że lepiej się trzymał.

– Postaw mnie, bo podam cię do sądu.

– Nie możesz. Jesteśmy zaręczeni.

Polecił recepcjoniście, żeby formularze meldunkowe przysłano im do pokoju, ponownie motywując to słabym sercem Keshii, wniósł ją do windy i starannie oparł w kącie.

– Sama dojdę do pokoju, dziękuję – powiedziała władczo i od razu się potknęła. Luke zdążył ją złapać, nim wypadła z windy, usiłując zachować kamienną twarz.

– Służę ramieniem, madame.

– Dziękuję. – Keshia wsparła się na nim i ceremonialnym krokiem podeszła do drzwi.

– Wiesz, co jest nadzwyczajnie zabawne? – Kiedy była pijana, przemawiała tonem typowej bywalczyni Palm Beach.

– Co, moja droga? – odparł tym samym tonem.

– Kiedy wjeżdżaliśmy windą, miałam wrażenie, że widzę cały świat, niebo i Złote Wrota… Czy to normalne u świeżo zaręczonych?

– Nie. To normalne, kiedy wjeżdża się windą, która biegnie na zewnątrz budynku. Zwłaszcza po pijanemu. Taki efekt specjalny – obdarzył ją czarującym uśmiechem.

– A idźże do diabła! – zirytowała się Keshia. Portier czekał na nich w progu apartamentu. Luke wynagrodził go sowitym napiwkiem i zamknął za nim drzwi.