Była więc sama. Sama ze stosem świątecznych kartek i tłoczonych kolorowych zaproszeń na „najlepsze” przyjęcia gwiazdkowe w mieście; zaproszeń, za jakie większość ludzi oddałaby dziesięć lat życia. Poncz, szampan, kawior, pasztet z gęsich wątróbek, zabawne drobne prezenty „w pończoszce” od Bendela lub Cardina. Huczne preludium karnawału – bale debiutantek, bale na cele dobroczynne, przyjęcie w operze i bal na łyżwach w Rockefeller Center dla uczczenia zaręczyn Halperna Medleya i Mariny Walters. „El Morocco” będzie tętnić świątecznym ożywieniem. Można też było jechać do Gstaad lub Chamonix, Courchevelles, Klosters, Aten, Rzymu, Palm Beach… Wszystkie te miejsca straciły jednak dla niej urok.

Przejrzawszy zaproszenia Keshia doszła do wniosku, iż mniej samotna będzie się czuła sama niźli wśród pustej wesołości. Nie była w nastroju do zabawy. Rozważała myśl, by zaprosić kogoś w pierwszy dzień świąt, nie miała jednak ochoty oglądać nikogo prócz Lucasa. Jej znajomych ogarnął świąteczny ferwor: kupowali krzykliwe szlafroki u Bergdorfa lub Saksa, opijali się rumem w Sali Dębowej hotelu Plaża lub wyjeżdżali do rodzin w Filadelfii, Bostonie albo Greenwich. Każdy miał kogoś – oprócz niej. Spędzi święta równie nieciekawie jak armia portierów i windziarzy, z których każdy otrzymał już kopertę ze świąteczną gratyfikacją. Około piętnastego grudnia zarządca dyskretnie dołączył do jej korespondencji odbitą na powielaczu listę nazwisk. Dwadzieścia dwie osoby czekały na napiwki. W zamian przesyłał życzenia wesołych świąt.

Po południu dwudziestego czwartego Keshia nie mogła sobie znaleźć miejsca. Chodziła po mieszkaniu w satynowym szlafroku, uśmiechając się do siebie. Świat za oknami przy – ‹ prószony był cienką warstewką śniegu.

– Wesołych świąt, kochanie – wyszeptała pod adresem Lucasa. Dotrzymał słowa: dzwonił do niej codziennie i wiedziała, że dziś też zadzwoni. Wigilia przy telefonie – lepsze to niż nic. Na biurku piętrzył się stos pakunków owiniętych w srebrzysty papier. Wszystkie zawierały prezenty dla Luke’a – pasek do spodni, krawat, wodę kolońską, aktówkę i dwie pary butów. Kolekcja dóbr doczesnych, które miały dwie wspólne cechy – były bardzo drogie i śmieszyły go do łez. Zaraz na początku znajomości wyjaśniła mu znaczenie wszystkich tych fetyszy, sygnalizujących wyższy status. Był to język symboli – krawaty od Diora, buty od Gucciego, torebki i teczki od Vuittona z ohydnym inicjałem LV tłoczonym na musztardowej lub błotnisto-brunatnej skórze. Luke omal nie pękł z uciechy. „Chcesz powiedzieć, że ci goście noszą identyczne buty?” – spytał. Potwierdziła ze śmiechem, wyjaśniając, że noszą je także kobiety. Jeden fason dla panów, drugi dla pań. Różnorodność wprowadza zamęt, rodzi poczucie niepewności, więc lepiej z niej zrezygnować. Oczywiście do wyboru jest pełna gama kolorów. Ładnie z ich strony, nie sądzisz? Od tej pory żadne nie umiało już zachować powagi, widząc na ulicy parę butów od Gucciego lub sukienkę firmowaną przez kolekcję Pucci. Zestaw PucciGucci. Boki zrywać!

Prawdziwe prezenty – te, które miały dla niej znaczenie, schowane były w przegródce aktówki od Vuittona. Wiedziała, że Luke z pewnością je doceni. Był tam sygnet z ciemnoniebieskim kamieniem, na którego oprawie wygrawerowano drobnymi literkami ich inicjały i datę. Do tego owinięty starannie w bibułkę tomik poezji, będący ongiś własnością jej ojca. Leżał na jego biurku zawsze, odkąd Keshia sięgała pamięcią. Teraz miał należeć do Luke’a. To dobrze. Ów tomik wiele dla niej znaczył. Symbolizował tradycję.

Wypiła kubek gorącej czekolady, spoglądając przez okno. Było bardzo zimno – tak zimno, jak może być tylko na Północy. Mróz bije cię w twarz w chwili, gdy przekraczasz próg, lodowaty wiatr podcina ci nogi i trze policzki niczym wata szklana, okrywając szyby koronkowym deseniem.

W ciszy rozległ się dzwonek telefonu. Nie odważyła się go zignorować. To mógł być Luke.

– Halo?

– Keshia? – spytał obcy głos. – Co ty robisz w domu?

– Alejandro?

– A kogo się spodziewałaś? Świętego Mikołaja?

– W pewnym sensie. Myślałam, że to Luke. Alejandro uśmiechnął się na to porównanie. Tylko Keshia mogła coś takiego wymyślić.

– Czytałem w gazetach, co się dzieje w Chino, i od razu zacząłem podejrzewać, że ten drań zostawił cię samą. Co porabiasz? Codziennie nowy bal?

– Wręcz przeciwnie. Napawam się urokami domowego zacisza. Jak słusznie odgadłeś, Luke nie zabrał mnie ze sobą. Jest zbyt zajęty.

– Poza tym sceneria nie byłaby przyjemna – zauważył trzeźwo Alejandro.

– Dla niego również. Głupio zrobił, angażując się w to teraz, przed rozprawą. Dolewa tylko oliwy do ognia. Mówiłam mu, ale on nie słucha.

– Jakie masz plany na dzisiejszy wieczór?

– Och, chyba po prostu powieszę pończochę przy kominku, wystawię cukierki i mleko dla świętego Mikołaja, a potem…

– Mleko? Toż to zgroza!

– A czym ty byś go napoił?

– Jak to czym? Oczywiście tequilą! Jezu, jeśli ten biedny święty przemierza cały świat i wszędzie częstują go wyłącznie mlekiem, to bardzo się dziwię, że jeszcze nie zastrajkował.

Keshia roześmiała się i zapaliła lampę. Na dworze zapadał wczesny zimowy zmierzch.

– Jak myślisz, zdążę jeszcze kupić tequilę?

– Skarbie, na to nigdy nie jest za późno! – oświadczył Alejandro z przekonaniem.

– A ty? Masz zajęcie w ośrodku?

– Trochę. Lepsze to od siedzenia w domu. Przygnębia mnie odrobinę, że jestem tu sam, z dala od rodziny, więc pracuję, żeby o tym nie myśleć. Jak to możliwe, że nie wybrałaś się na żadne szpanerskie przyjęcie?

– Ponieważ mnie z kolei nic bardziej nie przygnębia niż szpanerskie przyjęcia. W tym roku wolę być sama.

Myślała o rozprawie, której termin wyznaczono na ósmego stycznia. W dziwny sposób zdołali się z tym pogodzić. Pierwszy szok osłabł, miecz wiszący im nad głowami wydawał się zgoła nierealny. Ot, zwykłe spotkanie, wizyta u dentysty, nic więcej. Nic nie mogło rozerwać magicznego kręgu chroniącego w swym wnętrzu Keshię i Lucasa, a już na pewno nie jakaś tam rozprawa.

– Więc siedzisz w domu samiutka jak palec?

– Mniej więcej.

– Mniej czy więcej?

– No dobra, siedzę sama. Co nie oznacza, że wypłakuję oczy. Po prostu korzystam z chwili spokoju.

– Jasne. Prezenty dla Luke’a poniewierają się po całym domu, drzewko nie ubrane, a ty nie odpowiadasz na telefony, chyba że uznasz, że to Luke. Znakomita recepta na święta! Mam rację?

– Tylko częściowo, ojcze Alejandro – zaśmiała się. – Prezenty dla Luke’a nigdzie się nie poniewierają, tylko są schludnie ułożone na biurku.

– A co z choinką?

– Nie kupiłam – w głosie Keshii zabrzmiała skrucha.

– Toż to świętokradztwo!

Wyśmiała go, ale w głębi duszy zrobiło jej się głupio.

– No dobra, zaraz pójdę kupić – rzekła pojednawczo. – Przewidziałeś dla mnie jeszcze jakieś instrukcje?

– Masz w domu kukurydzę do prażenia?

– Hm… tak, chyba mam. – Zostało jej trochę od ostatniego razu, kiedy to wraz z Lukiem prażyli ją na kominku o trzeciej nad ranem.

– Świetnie. Wobec tego nastaw ją, zrób kakao czy coś w tym rodzaju, a ja wsiadam w metro i już jadę. Jesteś pewna, że nie masz ochoty na bal?

– Wykluczone. Czekam na Mikołaja.

– Będzie u ciebie za godzinę.

– Mimo że w domu nie ma ani kropli tequili?

– Nie martw się, przyniesie własną. Coś podobnego: nie kupić choinki! – w głosie Alejandra dało się słyszeć święte oburzenie. – Do zobaczenia – dokończył pośpiesznie, odkładając słuchawkę.

Pojawił się w godzinę później, taszcząc na ramieniu olbrzymi szkocki świerk.

– W Harlemie są tańsze, zwłaszcza w samą Wigilię – wyjaśnił. – Tu musiałabyś zapłacić jakieś dwadzieścia dolców; ja dałem za nią sześć. – Alejandro był zmarznięty, podniecony i uradowany. Drzewko przewyższało go o głowę i pyszniło się wyjątkową krasą. Kiedy rozwiązał krępujący je sznurek, zielone gałęzie nastroszyły się buńczucznie. – Gdzie mam je postawić?

Keshia wskazała kąt pokoju i wiedziona nagłym impulsem cmoknęła go w policzek.

– Alejandro, jesteś najlepszym z ludzi – powiedziała, wieszając jego kurtkę w szafie. – Ta choinka to cudo. Przyniosłeś tequilę?

Nareszcie i ona poczuła, że są święta. Kiedy dowiedziała się, że będzie sama, zaniechała wszystkich świątecznych przygotowań, które co roku tworzyły właściwy nastrój i sprawiały jej tyle radości.

– O rany… – jęknął Alejandro. – Zapomniałem.

– Szkoda. Słuchaj, a czy może być koniak?

– Z braku laku ujdzie – orzekł wielkodusznie. Nalała mu kieliszek i zdjęła z pawlacza pudełko starych choinkowych ozdób, z których część należała jeszcze do jej dziadka. Wyjmowała je tkliwie i podnosiła w górę, żeby Alejandro mógł każdą obejrzeć.

– Wyglądają bardzo elegancko – przyznał.

– To autentyczne zabytki.

Zawiesili wszystkie na choince, racząc się koniakiem.

– Ślicznie, prawda? – Keshia cieszyła się jak dziecko. Usiedli na podłodze, stawiając między sobą koniak i ogromną kryształową wazę pełną prażonej kukurydzy.

– Wykonaliśmy kawał dobrej roboty. – W oczach Alejandra zapaliły się łagodne ogniki. Być może koniak zaczynał już działać…

– Trzeba zrobić stroik! – przypomniało się Keshii. Wróciły jej na myśl wszystkie gwiazdkowe zwyczaje z dzieciństwa.

– Zrobić? Z czego?

– Potrzebna będzie jedna świerkowa gałąź, trochę owoców i najlepiej drut.

Keshia zakrzątnęła się, czując nagły przypływ energii. Po chwili wróciła z kuchni uzbrojona w nóż i nożyczki.

– Utnij gałąź z dołu, żeby nie było widać. Ja zajmę się resztą.

– Tak jest, proszę pani. Wedle rozkazu.

Teraz oczy Keshii też lśniły, jak gdyby blask bijący z oczu Alejandra był zaraźliwy. Będą mieli prawdziwe święta! Podwinęła rękawy, otarła dłonie o dżinsy i wzięła się do roboty. Alejandro przyglądał się jej z rozbawieniem. Wyglądała o wiele lepiej niż przed godziną. Aby tu przyjść, odwołał randkę, proszoną kolację i dwa niezobowiązujące spotkania. Powtarzał sobie, że jest to winny Luke’owi. I Keshii. Przez telefon wyczuł w jej głosie tyle smutku! Istny absurd; milionerka, ozdoba towarzystwa spędza święta samotnie jak dziecko z sierocińca. Na to nie mógł pozwolić. Cieszył się, że zmienił plany.