– Na przykład dlatego, że jesteś pijany.

– To nieprawda.

– Owszem, prawda. Poza tym – ciągnęła chłodno – widzę, że się czegoś boisz. Mam prawo wiedzieć, o co chodzi. Powiedziałeś Alowi, możesz powiedzieć i mnie.

– Skąd przypuszczenie, że mu się zwierzałem? – Luke umknął wzrokiem w bok i Keshia wpadła w furię.

– Do jasnej cholery, nie rób ze mnie idiotki! Ta kretyńska sprawa kosztowała mnie już dosyć nerwów, więc pytam po raz ostatni: powiesz mi czy nie?

– Słyszysz, Al, co ona wygaduje? – zaśmiał się nieszczerze Lucas, szukając u niego pomocy. Alejandro wbił wzrok w ziemię.

– A może ty mi powiesz, Alejandro? – drżący głos Keshii zaczął się przeradzać w histeryczny dyszkant. Zanim jednak Al otworzył usta, Luke sapnął niecierpliwie i uniósł się z krzesła. Jego twarz natychmiast przybrała kredowy odcień.

– Uspokój się, staruszko – rzekł ze zniecierpliwieniem.

– Sam ci powiem.

W tym momencie cały pokój zakołysał mu się nagle przed oczami i Luke runął na kolana. Alejandro złapał go wpół i wyjął mu z ręki szklankę, której zawartość wylała się na dywan. Keshia podbiegła ze stłumionym okrzykiem, by podtrzymać Luke’a z drugiej strony. Lucas ciężko usiadł na podłodze, opierając głowę o kolana Keshii.

– Spokojnie, nic mi nie jest. Ktoś próbował mnie dziś zastrzelić. Spudłował o cal. – Przymknął oczy, jakby obawiał się patrzeć jej w twarz.

– Co ty wygadujesz? – Keshia oburącz ujęła jego głowę i potrząsnęła nią lekko. Była pewna, że się przesłyszała.

– Ktoś chciał mnie zabić – Luke z trudem uniósł powieki – albo spłoszyć. Skończyło się na strachu. Po prostu musiałem sobie golnąć, to wszystko.

Keshii od razu przypomniał się Morrissey.

– Boże, Luke, kto to zrobił? – zapytała, drżąc na całym ciele. Żołądek podjeżdżał jej do gardła i opadał na powrót jak huśtawka.

– Skąd mam wiedzieć? – Luke tępo wzruszył ramionami. Przeżyty szok wyczerpał go psychicznie.

– Dobra, stary, położymy cię do łóżka. – Alejandro nie był pewien, czy najpierw nie powinien zająć się Keshia. Wyglądała o wiele gorzej. – Dasz radę wstać?

– Żartujesz? – obruszył się Lucas, ruszając do sypialni.

– Nie jestem ranny, tylko narąbany. Na litość boską, nie przesadzaj! – prychnął ze zniecierpliwieniem, gdy Keshia zaczęła mu poprawiać poduszki. – Jeszcze nie umieram. Lepiej zrób mi drinka.

– Nie wiem, czy powinieneś…

Zaśmiał się sarkastycznie i przewrócił oczami. Dopiero teraz Keshia poczuła, że miękną jej kolana. Przysiadła bez tchu na brzegu łóżka.

– Luke, jak to się stało?

– Nie wiem. Miałem dziś spotkanie w hiszpańskim Harlemie i kiedy po naradzie wyszliśmy na ulicę, nagle paf! kula gwizdnęła mi koło ucha. Drań musiał być zezowaty. Nie trafił.

Keshia patrzyła na niego z niedowierzaniem. Mógł już nie żyć, podobnie jak Morrissey. Zimny dreszcz przebiegł jej po plecach.

– Kto wiedział, że tam będziesz? – spytał posępnie Alejandro.

– Parę osób.

– Ile?

– Najwyraźniej za dużo.

– O Boże, Lucas… ale kto mógł to zrobić? – Keshia wybuchnęła płaczem. Luke uniósł się, objął ją ramieniem i przyciągnął do siebie.

– Spokojnie, staruszko, nie przejmuj się tak. To mógł być przypadek, jakiś narkoman uzbrojony w pukawkę. Ewentualnie ktoś, kto mnie zna, na przykład skrajny rygorysta, który nie widzi potrzeby reform więzień, albo zboczony lewak, dla którego jestem nie dość czerwony. Co za różnica? Próbowali, ale im nie wyszło. Jestem zdrów i cały i kocham cię jak zwykle. Czyli nic się nie stało, prawda? – zmusił się do uśmiechu.

– Mam zamiar wynająć ci ochroniarza – oznajmiła Keshia, pociągając nosem.

Luke sięgnął po bourbona z lodem, którego przyniósł mu Alejandro.

– Ani mi się waż – zmarszczył brwi. – Żadnych wygłupów. Zdarzyło się raz i już się nie powtórzy.

– Skąd ta pewność?

– Dziecino, nie upieraj się. Pozwól, żebym sam to rozegrał. Ty mnie tylko kochaj i od czasu do czasu daj mi buzi…

– A nie dawaj rad – dokończyła ze smutkiem. – Mimo wszystko uważam, że ktoś powinien cię pilnować.

– Tacy już się znaleźli.

– Masz obstawę? – Dlaczego on mi już nic nie mówi?, pomyślała z goryczą.

– Owszem. Od rana do nocy chodzą za mną gliny.

– Policja? Dlaczego?

– A jak myślisz? – zdenerwował się Luke. – Ponieważ uważają, że stanowię zagrożenie dla porządku publicznego.

Zwykle skrupulatnie odsuwała od siebie myśl, że jest przestępcą, a decydując się na życie z nim, również siebie postawiła po tej samej stronie, na marginesie praworządnego społeczeństwa. Nigdy jeszcze nie odczuła tego tak dobitnie.

– Poza tym – ciągnął Lucas – nie oszukuj się, złotko. Tym strzelcem wyborowym mógł być także policjant.

– Chyba nie mówisz poważnie! – Keshia zbladła.

– Przecież im nie wolno robić takich rzeczy!

– Gdyby mieli pewność, że uda im się to zatuszować, nie wahaliby się ani chwili.

Keshia nie mogła tego pojąć. Przecież policja miała strzec bezpieczeństwa porządnych obywateli! Ale w tym właśnie cały szkopuł: Luke nie był „porządnym” obywatelem. Wiele osób darzyło go szacunkiem, lecz nie zaliczali się do nich pracownicy wymiaru sprawiedliwości.

– Posłuchaj mnie uważnie – podjął Lucas. – Proszę, żebyś się powstrzymała od nie przemyślanych ruchów. Żadnych wizyt u Ala w Harlemie, samotnych spacerów czy wycieczek metrem. Od tej chwili masz mnie pytać, zanim cokolwiek zrobisz. – Luke miał minę generała armii. – Zrozumiano?

– Tak, ale…

– Żadnych ale! – przerwał jej podniesionym tonem.

– Chociaż raz w życiu mnie posłuchaj! Bo jeśli nie… – głos mu się załamał; ze zdumieniem ujrzała, że w oczach ma łzy.

– Jeżeli nie posłuchasz… wtedy zamiast mnie mogą dostać ciebie. A gdyby coś ci się stało… – Luke zwiesił głowę i mówił coraz ciszej: – Wtedy ja… nie miałbym po co żyć…

Podeszła, przytuliła jego głowę do piersi. Lucas płakał. Obwiniał się o to, że wyrządza jej potworną, niezasłużoną krzywdę – właśnie jej, kobiecie, którą tak bardzo kochał.

Długo tak siedzieli, w końcu Luke zasnął. Keshia ułożyła go na poduszce i zgasiła światło.

Alejandro wcześniej wymknął się po cichu. Nie miał kobiety, w której ramionach mógłby się wypłakać. Ta, nad którą bolał – i do której tęsknił – była kobietą jego najlepszego przyjaciela.

ROZDZIAŁ 23

Lucas odłożył słuchawkę z takim wyrazem twarzy, że Keshia od razu się domyśliła, iż coś jest nie tak.

– Kto to był? – zainteresowała się, choć właściwie nie musiała pytać. Zawsze miał taką minę, kiedy pojawiały się kłopoty w którymś z więzień. Niedługo święta, pomyślała. Co za pech!

– Mój znajomy z Chino.

– I?

– I… – Luke przejechał palcami po włosach, wziął leżące na biurku cygaro i odgryzł końcówkę. Dochodziła północ.

– Muszę jechać. Nie będziesz miała nic przeciw temu?

– Żeby jechać z tobą? – Nigdy dotąd jej nie zabierał.

– Nie, żebyś została sama. Wrócę przed świętami. Ale… wygląda na to, że beze mnie sobie nie poradzą. Przynajmniej tak twierdzą.

W głosie Luke’a brzmiało podniecenie, które na próżno usiłował ukryć. Lubił tę swoją męską „sprawę”, tajne spotkania, twardą walkę. Był to świat, w którym dla Keshii brakowało miejsca, świat mężczyzn, którzy żyli bez kobiet dość długo, aby odkryć, że potrafią się bez nich obejść. Wiedziała, że Luke się nie ugnie. Nie było mowy o tym, by wziął ją ze sobą – zwłaszcza po zabójstwie w San Francisco i niedawnym zamachu na niego. Nie miał zamiaru wystawiać jej na strzał. Szaleństwem było roić, że tym razem go namówi.

– Dam sobie radę – powiedziała – ale będę bardzo za tobą tęsknić. – Wzruszyła ramionami. – Wrócisz do domu na święta?

– Na pewno. Chłopcy boją się, że może dojść do zamieszek. Sądzę jednak, że do tego czasu zakończymy negocjacje. Przykro mi, staruszko – dodał, spostrzegłszy jej zasępioną minę.

Nie była w stu procentach pewna, czy naprawdę chce pokojowego rozwiązania, czy chętniej poigrałby z ogniem. Potem pomyślała, że nie jest wobec niego uczciwa.

– Mnie też jest przykro. – Podeszła bliżej, zarzuciła mu ręce na szyję i cmoknęła go w tył głowy. Znów wyruszał na „wojnę”. – Lucas… – zawahała się.

– Co, dziecino?

– To szaleństwo, zwłaszcza tuż przed rozprawą. Przecież wiesz… – bała się wypowiadać na głos wszystkie swe obawy. Luke i tak je znał. Jego również dotyczyły.

– Rany boskie, tylko nie zaczynaj od początku – warknął, uwolnił się z jej ramion i zaczął krążyć po pokoju, wypuszczając wielkie kłęby dymu. – Robię to, odkąd wyszedłem z pierdla. Sądzisz, że jeden raz mniej lub więcej zrobi im różnicę?

– Możliwe. – Stała nieruchomo, nie spuszczając z niego wzroku. – Może ten jeden raz zadecyduje o tym, czy pozostaniesz wolny. Albo żywy.

– Bzdury. Poza tym… muszę jechać, i tyle. Zamknął się w sypialni, zostawiając ją samą z czarnymi myślami. Nie miał prawa się narażać. Lekceważył zarówno własne życie, jak i jej cierpienie. A może wcale nie brał jej pod uwagę? Drań…

Poszła za nim do sypialni i stanęła w progu, patrząc, jak wkłada ubrania i najpotrzebniejsze drobiazgi do walizki. W sercu miała ołowiany ciężar.

– Lucas… – Nie odpowiedział. – Luke… proszę cię, nie jedź… Ze względu na własne dobro.

Spojrzał na nią bez słowa. Zrozumiała, że nie wygra.

Dopiero dwudziestego trzeciego grudnia otrzymała telefon, którego się obawiała. Luke nie wróci do domu na święta. Nie będzie go co najmniej do Nowego Roku. Strajk w Chino pochłonął już cztery ofiary śmiertelne, toteż sprawy ich dwojga zeszły na dalszy plan. Przez moment Keshia czuła pokusę, by wygarnąć mu, co o nim myśli, lecz zrezygnowała. Był sobą, ot i wszystko.

Nie powiedziała Edwardowi, że święta spędzi sama. Byłoby to przyznanie się do porażki. Edward zacząłby ją pocieszać i zapraszać do Palm Beach, a tego by nie zniosła. Chciała spędzić święta z Lucasem, nie z Edwardem czy Hilary. Rozważała nawet myśl, by sprawić mu niespodziankę i wybrać się do Kalifornii, wiedziała jednak, że Luke nie powita jej życzliwie. Kiedy pracował – zwłaszcza tak jak teraz – nie miał dla niej czasu.