Oboje wiedzieli jednak, że stawiane mu zarzuty są prawdziwe i dlatego walka będzie ciężka.

– Nie pękaj, staruszko. – Nachylił się i wziął ją w ramiona, ale ciało Keshii było sztywne i oporne, a wzrok wbity w ziemię. Miał wrażenie, że obejmuje trupa.

– Kiedy jest ta rozprawa? – Keshia bała się, że nazajutrz.

– Za półtora miesiąca. Ósmego stycznia, w San Francisco.

– A potem?

Kiedy spojrzał w jej twarz, przestraszył się.

– Co masz na myśli?

– Co będzie, jeśli znów cię wsadzą?

– Do tego nie dojdzie – rzekł głucho.

– A jeżeli dojdzie, to co? – krzyknęła rozdzierająco.

– Nie! – wybuchnął i w jednej chwili opanował się; za wszelką cenę musiał ją uspokoić. Poszło gorzej, niż liczył, choć właściwie czego mógł się spodziewać? Zachował się jak drań, który wywabia kobietę z rodzinnego domu, aby go następnie podpalić. Keshia wyglądała, jakby po raz drugi w życiu została sierotą. A jej cierpienie nieznośnie ciążyło mu na sercu. – Kochana, nie dojdzie do tego – podjął ciszej. – A jeżeli… jeżeli tak, wówczas postaramy się z tym żyć. Oboje mamy dość odwagi.

Wiedział, że sam ma jej dostatecznie dużo. Ale Keshia? Dość było na nią spojrzeć, by domyślić się, że jest jej o wiele ciężej.

– Nie… – wyszeptała. Musiał natężyć słuch, by pochwycić ten zamierający szept.

– Tak mi przykro…

Cóż więcej mógł jej powiedzieć? Miecz wiszący mu od dawna nad głową wreszcie spadł. Cóż za ironia: dawniej nie miał nic do stracenia, teraz mógł stracić wszystko… A Keshia wraz z nim.

Powinien był ją uprzedzić o wiele wcześniej. Alejandro nie darmo go ponaglał. Lucas jednak zwlekał, robił uniki i sam się okłamywał. Teraz na biurku leżało zmięte zawiadomienie. Wymiar sprawiedliwości sam wziął sprawę w swoje ręce. I proszę, jaki efekt…

Delikatnie uniósł jej brodę i złożył na wargach czuły pocałunek. Tylko taką pewność mógł jej dać: pewność, że ją kocha. Mieli przed sobą jeszcze sześć tygodni – jeśli nikt wcześniej nie wykończy go w ciemnym zaułku.

ROZDZIAŁ 22

W Święto Dziękczynienia zjedli kanapki z indykiem na gorąco w pokoju hotelowym w Chicago. Myśl o rozprawie nie dawała im spokoju, choć za wszelką cenę starali się o niej zapomnieć. Keshia postanowiła, że nie pozwoli, aby ciągły strach zrujnował im życie. Walczyła o radosny nastrój z determinacją, która przerastała niemal jej siły. Luke wiedział, co się dzieje, lecz niewiele mógł pomóc. Jego też każdej nocy dręczyły koszmary. Keshia chudła w oczach, powtarzała wciąż te same dowcipy i udawała, że świetnie się bawi. Nagle zaczęli kochać się dwa, trzy, a czasem cztery razy dziennie, jak gdyby chcieli zgromadzić jak najwięcej uczucia i odłożyć je sobie na zapas. Sześć tygodni to tak niewiele…

– Keshia, żle wyglądasz. Bardzo mnie to martwi.

– Edwardzie, któregoś dnia doprowadzisz mnie do szału.

– Chcę wiedzieć, co się z tobą dzieje.

Kelner bezszelestnie pojawił się obok nich i dolał do kieliszków roederera.

– Jesteś wścibski.

– Owszem.

Edward miał zgorzkniałą minę i wyglądał staro. Keshia sprawiała wrażenie ciężko chorej i jej także jakby przybyło lat.

– No dobrze – skapitulowała. – Zakochałam się.

– Tego i ja się domyśliłem. Jest żonaty?

– Nie rozumiem, dlaczego zawsze z góry zakładasz, że spotykam się z żonatymi mężczyznami. Ponieważ zachowuję dyskrecję? A kto mnie tego uczył przez te wszystkie lata?

– Owszem, ale nie powinnaś pobłażać każdej swojej zachciance.

Naturalnie, pomyślała, ja nie mam prawa do zachcianek. Co najwyżej do samotności i goryczy. Tak, i jeszcze do obowiązku.

– Moją zachcianką w tym wypadku, drogi Edwardzie, jest wspaniały człowiek, którego bardzo kocham. Żyjemy ze sobą mniej więcej od dwóch miesięcy. A tuż przed świętami dowiedzieliśmy się, że… – głos jej się załamał, a serce zatrzepotało w piersi. Ostrożnie, upomniała się w duchu. – Dowiedzieliśmy się, że jest chory – podjęła. – Bardzo ciężko chory.

Twarz Edwarda nagle jakby się zapadła.

– Na co?

– Jeszcze nie ma pewności. Próbują go leczyć i w tej chwili ma około pięćdziesięciu procent szans, że będzie żył. Dlatego właśnie wyglądam źle. Zadowolony?

– Tak mi przykro. Czy on… czy to ktoś, kogo znam? Omal nie parsknęła śmiechem.

– Nie. Poznaliśmy się w Chicago.

– Tak podejrzewałem. Jest młody?

– Owszem, ale starszy ode mnie. – Keshia umilkła. W zasadzie powiedziała prawdę. Jeżeli Luke trafi z powrotem do więzienia, może to oznaczać dla niego wyrok śmierci. Zbyt wiele rozpalał wokół namiętności. W San Quentin nie miał szans. Jeśli nie zabije go jakiś współwięzień, zrobi to strażnik.

– Nie wiem, co powiedzieć.

Twarz Edwarda mówiła za niego. Wyglądał, jakby zobaczył upiora. Widmo Lianę Saint Martin.

– Czy ten człowiek… czy on bywa w Nowym Jorku? – Po omacku starał się znaleźć pytanie, na które mógł uzyskać wartościującą odpowiedź, nie przyprawiając Keshii o atak furii. Gdzie mieszka? Czym się zajmuje? Do jakiej chodził szkoły? Keshia zrobiłaby mu piekło, gdyby zadał chociaż jedno z nich. A przecież musiał wiedzieć. Przez wzgląd na siebie… i na nią.

– Owszem, nawet niedawno u mnie był.

– Zatrzymał się u ciebie? – Oczywiście, przecież sama mówiła, że z nim żyje. O Boże, jak ona mogła?

– Tak, Edwardzie – potwierdziła, starając się zachować cierpliwość. – W moim mieszkaniu.

– Keshia, czy on… czy on… – Chciał wiedzieć, czy jej wybranek jest człowiekiem szacownym, nie łowcą posagów lub… Słowo „chłystek” samo cisnęło się na usta wraz ze znienawidzonym wizerunkiem młodego Francuza. Czuł, że tym razem traci Keshię na zawsze.

Podniosła ku niemu zalaną łzami twarz i potrząsnęła głową.

– Edwardzie, nie dzisiaj. Ja… naprawdę nie mogę. Przepraszam cię – sięgnęła po torebkę, musnęła go suchymi ustami w policzek i wstała.

Nie zatrzymywał jej. Zacisnąwszy pięści patrzył, jak odchodzi, a potem skinął na kelnera.

W dotkliwym chłodzie wczesnego zimowego zmierzchu Keshia dotarła do stacji metra i pojechała prosto do Harlemu. Zaczynała wpadać w panikę. Tylko Alejandro mógł jej pomóc.

Prawie biegła do ośrodka, omijając slalomem kubły ze śmieciami i bawiące się na ulicy brudne dzieci, nieświadoma, że w czerwonym paryskim długim płaszczu i czapce z białych norek wygląda tu jak zjawa. Na szczęście wiatr zacinał drobinami śniegu i nikomu nie chciało się wystawać na ulicy, nikt więc jej nie zaczepiał.

W biurze Alejandra siedziała jakaś dziewczyna i oboje śmiali się tak, że nie usłyszeli pukania.

– Jesteś zajęty, Al? – podświadomie użyła zdrobnienia, jakim nazywał go Luke.

– Eee… nie, skądże! Pilar, zostawisz nas na chwilę samych?

Dziewczyna zerwała się z krzesła i śmignęła na korytarz, oglądając się ze zdumieniem. Gość wydawał jej się skrzyżowaniem gwiazdy filmowej z dobrą wróżką.

– Wybacz, że cię nachodzę – powiedziała Keshia, podnosząc na Alejandra udręczony wzrok.

– Nie ma sprawy, wyobraź sobie, że… ależ, dziewczyno! Resztki opanowania ostatecznie pierzchły; upuściła torebkę i wyciągnęła do niego ręce, wybuchając płaczem.

– Keshia… pobrecita… skarbie, nie załamuj się tak…

– O Boże, Alejandro, ja tego dłużej nie wytrzymam! – Keshia padła mu w ramiona i ukryła twarz w piersi. – Co my zrobimy? Chcą mi go zabrać. Wiem, że to zrobią. Zrobią to, prawda?

– Możliwe.

– Ty też tak myślisz?

– Nie wiem.

– Na pewno wiesz, do licha. Powiedz mi! Ktoś musi wreszcie powiedzieć mi prawdę! – krzyknęła.

– Kiedy ja nie znam prawdy, do jasnej cholery! – wrzasnął jeszcze głośniej.

Ściany odbiły i na chwilę uwięziły echo nagromadzonych w tej wymianie słów emocji – strachu, gniewu i rozpaczy.

– Możliwe, że go wsadzą – mówi! podniesionym głosem Alejandro – ale na litość boską, nie poddawaj się, dopóki to nie nastąpi! Co ty wyprawiasz? Chcesz go dobić? A przy okazji zniszczyć samą siebie? Kiedy przyjdzie najgorsze, będziesz miała mnóstwo czasu, żeby myśleć, co dalej!

Jego głos, w którym również czuło się tajoną rozpacz, zdawał się rozsadzać maleńki pokoik. Keshia ucichła. Sprowadził ją z powrotem do stanu, w którym zdolna była nad sobą zapanować.

– Tak strasznie się boję – wyszeptała. – Zupełnie nie wiem, czego się uchwycić. Ten strach dławi w gardle, wzbiera jak wymioty…

– Jedyne, co możesz zrobić, to nie wpadać w panikę i starać się kierować rozumem, nie sercem.

– A gdybyśmy uciekli? Sądzisz, że policja trafiłaby na nasz ślad?

– Prędzej czy później tak, a wtedy zastrzeliliby go jak psa. Poza tym znam Luke’a. Nie zgodzi się na ucieczkę.

– Wiem… – wtuliła mu w pierś twarz poznaczoną strugami łez i rozpuszczonego tuszu. – Najgorsze jest to, że nie wiem, jak mu pomóc, jak sprawić, żeby się tak strasznie nie męczył… Czy ty wiesz, co on przeżywa?

– Tego nie możesz zmienić. Po prostu bądź przy nim i na Boga, dbaj również o siebie. Nikomu nie pomożesz, jeśli się załamiesz. Pamiętaj o nim. Nie możesz przez Luke’a wpędzić się w chorobę. Weź się w garść. Do rozprawy nic jeszcze nie jest przesądzone, a nawet gdy zapadnie wyrok, również się nie poddawaj.

– Tak… – Keshia pokiwała głową i oparła się o biurko. – Masz rację.

– Nie jesteś chyba tchórzem?

– Nie jestem.

– Więc nie zachowuj się jak tchórz. Pozbieraj się, kobieto. Masz przed sobą wertepy, ale nikt nie powiedział, że na końcu tej drogi stoi ściana. Nawet Luketak nie uważa.

– W porządku, panie Mądraliński. Rozumiem. – Keshia uśmiechnęła się z przymusem.

– Ten stary niedźwiedź naprawdę cię kocha. – Alejandro uścisnął ją po przyjacielsku. – I ja też cię kocham, skarbie… ja też.

Keshia poczuła, że łzy na nowo zaczynają jej płynąć po policzkach.

– Nie bądź taki miły, bo znów się rozpłaczę – wychlipała.

Alejandro zmierzwił jej włosy.

– Jesteś dziś zabójczo elegancka, piękna damo. Gdzieżeś to bywała?