– Chodziłam… całą noc… – wychrypiała boleśnie. Keshia spojrzała na nią z powątpiewaniem. Prędzej już przez całą noc piła na umór.

– I gdzie tak spacerowałaś? – zapytała. Nie chciała prowokować wynurzeń w taksówce. Najpierw zawiezie Tiffany do siebie, położy ją do łóżka, zadzwoni do jej gospodyni, aby ją poinformować, że pani Benjamin jest zdrowa i cała, a potem będą mogły porozmawiać. Żadnych awantur przy kierowcy. Mógłby się zainteresować, kogo wiezie, a gdyby rzecz przeciekła do prasy… Chryste! Keshia wolała nawet o tym nie myśleć.

– Poszłam do kościoła… zasnęłam… całą noc… w kościele… – Tiffany miała zamknięte oczy i zdawała się tracić przytomność między jednym a drugim słowem.

Po kilku minutach wysiadły przed domem Keshii. Bez pytań i komentarzy portier pomógł wprowadzić Tiffany do windy, a windziarz – doholować ją do mieszkania. Keshia w duchu podziękowała Bogu, że Luke wyszedł. Nie musiała niczego wyjaśniać, a sporo ryzykowała, nawet zważywszy obecny stan Tiffany.

Tiffany sennie klapnęła na brzeg łóżka i rozejrzała się dookoła.

– Gdzie wujek Kee? Chryste, znowu!

– Wyszedł. Połóż się, a ja w tym czasie zadzwonię do ciebie i powiem, że wrócisz później.

– Nie! Powiedz im… powiedz im… powiedz, żeby się wypchali! – Tiffany wybuchnęła głośnym płaczem.

Lodowaty dreszcz spłynął Keshii po plecach. Słowa Tiffany, głos… głęboko ukryte struny jej pamięci drgnęły i Keshia nagle poczuła strach. Przystanęła obok telefonu. Chciała jakoś pomóc Tiffany, ale bała się do niej podejść.

– Będą się martwić – bąknęła.

– Nie… – Tiffany potrząsnęła głową. – Rozwodzimy się…

– Ty i Bill? – Keshia osłupiała. – Bill wystąpił o rozwód?

Tiffany potwierdziła, a zaraz potem zaprzeczyła ruchem głowy. Wzięła głęboki wdech i wyszeptała:

– Teściowa… dzwoniła do mnie wczoraj… po przyjęciu… Nazwała mnie pijaczką… i… i… i wywłoką… Powiedziała, że zabierze mi dzieci i każe Billowi się ze mną rozwieść…

– Tiffany zachłysnęła się płaczem.

– Każe mu – powtórzyła z niedowierzaniem Keshia.

– Ależ, na litość boską, Bill jest dorosłym mężczyzną! Tiffany jednak spojrzała na nią ze smętną ironią.

– Fundusz… Ogromny fundusz powierniczy… Zależy od niego cały jego byt… i dzieci… Powiedziała, że dzieciom też nic nie da… A Bill…

– Nic podobnego. Bill cię kocha. Jesteś jego żoną.

– A ona matką.

– To co, do diabła? Bądźże rozsądna, Tiffany. Bill cię nie opuści… – W tym momencie Keshia przestała wierzyć we własne słowa. Jeśli od funduszu zależy dobrobyt i kariera Billa… Czy kocha Tiffany dostatecznie mocno, aby je poświęcić? Zrozumiała, że Tiffany ma rację. To starsza pani Benjamin trzyma wszystkie karty. – A co z dziećmi? – spytała, z góry przeczuwając, jaka będzie odpowiedź.

– Są… są… – Tiffany przemogła kolejny atak szlochu i wykrztusiła: – Są u niej… Kiedy wróciłam wczoraj od Lombardów, nie zastałam ich w domu… Bill jest w Brukseli, a ona powiedziała… O Chryste, Keshia, niech mi ktoś pomoże!

Słysząc ten krzyk bólu Keshia z wahaniem ruszyła w stronę przyjaciółki. Miała dziwne uczucie deja vu… Łzy płynęły jej po twarzy, lecz równocześnie musiała walczyć z paskudną ochotą, aby trzepnąć po twarzy tę brudną roztrzęsioną dziewczynę, która rozsiadła się na jej łóżku… wyrzucić ją stąd, zanim… Dobry Boże, nie…

Słowa same wydarły jej się z ust, jak gdyby zamiast niej wypowiedział je zapomniany upiór przeszłości:

– To dlaczego nie weźmiesz się w garść, cholerna pijaczko? Dlaczego?

Opadła na łóżko i też zaniosła się płaczem. Tym razem Tiffany objęła ją i przytuliła, starała się ją pocieszyć. Keshia kiedyś, bardzo dawno temu, roniła już gorzkie łzy w te same czarne norki, wykrzykiwała te same gorzkie słowa, które niosły się przez czas i przestrzeń. „Dlaczego?!!”

– Jezu, Tiffie… przepraszam… – wybełkotała przerażona. – Po prostu obudziłaś bardzo przykre wspomnienia…

Przyjaciółka pokiwała głową ze znużeniem. Wyglądała bardziej trzeźwo niż kiedykolwiek w ciągu ostatniego miesiąca.

– Wiem. To ja przepraszam. Same kłopoty ze mną. – Łzy nadal płynęły bez ustanku, ale głos Tiffany zabrzmiał prawie normalnie.

– Nieprawda. Tak bardzo ci współczuję… Co zamierzasz robić?

Tiffany wzruszyła ramionami i spojrzała w dół, na swoje ręce.

– Nie możesz tego przemóc? – Obie wiedziały, że to niemożliwe. Tiffany musiałaby przestać pić w ciągu jednego dnia. – Może powinnaś iść do kliniki?

– Tak, a kiedy z niej wyjdę, i tak się okaże, że moje dzieci nie należą już do mnie. Ona ma mnie w ręku. Ma moje serce, duszę, moje…

Keshia objęła ją ramionami. Nawet w puszystym futrze ta trzydziestoletnia kobieta wydawała się taka krucha, taka bezcielesna, jak gdyby już skazana była na przegraną i miała tego świadomość.

– Połóż się i spróbuj zasnąć – powiedziała.

– A potem co? – Obłąkane z bólu oczy Tiffany były jak noże godzące prosto w serce.

– Potem się wykąpiesz, zjesz i odwiozę cię do domu.

– A potem? Keshia milczała.

Tiffany wstała i podeszła do okna.

– Chyba już pójdę – oznajmiła.

Keshia miała wrażenie, że Tiffany spogląda w zaświaty, i w duchu gorzko sobie wyrzucała falę ulgi, która nią owładnęła. W głębi serca chciała się jej pozbyć. Zanim znów się rozklei, zanim wróci Luke, zanim jakieś przypadkowe słowo wskrzesi straszliwe upiory przeszłości. Zdawało jej się, że stoi twarzą w twarz z kolejnym wcieleniem lady Lianę HolmesAubrey Saint Martin. Swojej matki… pijaczki. Nie chciała go oglądać.

– Odwieźć cię? – zapytała mając nadzieję, że nie będzie do tego zmuszona.

Tiffany pokręciła głową i odwróciła wzrok od okna. Na wargach miała teraz nikły uśmiech.

– Nie – powiedziała. – Muszę iść sama.

Keshia przystanęła niezdecydowanie w drzwiach sypialni. Nie była pewna, czy powinna ją tak wypuścić. Ich oczy spotkały się na moment, po czym Tiffany uniosła jedną rękę w kpiarskim, pseudowojskowym salucie, owinęła się szczelniej futrem i powiedziała: „No to cześć” – zupełnie jak w latach szkolnych. „No to cześć” i już jej nie było. Drzwi zamknęły się cicho, tłumiąc odgłos windy.

Tiffany nie miała przy sobie ani grosza, ale ludzi bogatych stać na to, by podróżować z pustymi rękami. Portier będzie uszczęśliwiony, mogąc wyłożyć pieniądze na taksówkę, w podzięce bowiem otrzyma dwa razy tyle. Pani Benjamin nie groziły więc żadne nieprzyjemności. Odjechała, pozostał po niej tylko silny zapach perfum zmieszanych z wymiocinami i potem.

Keshia przez długi czas stała przy oknie, myśląc o Tiffany i o swojej matce. W jej umyśle zlewały się w jedno, podobnie jak miłość i nienawiść, które odczuwała.

Dopiero po długiej gorącej kąpieli i drzemce poczuła się na powrót człowiekiem. Poranna radość została zbrukana widokiem Tiffany – upokorzonej, nieszczęśliwej, pokonanej. Pani Benjamin z pewnością zdoła nakłonić syna do rozwodu i nie będzie to wymagało wiele zachodu z jej strony. Keshia poczuła mdłości.

Kiedy wreszcie zdołała zasnąć, męczyły ją koszmary i dopiero po przebudzeniu zobaczyła świat w nieco jaśniejszych barwach. Obok łóżka stał Luke. Keshia zerknęła na budzik. Było o wiele później, niż przypuszczała.

– Cześć, leniuchu. Co robiłaś? Przespałaś cały dzień?

Keshia uśmiechnęła się do niego sennie, wyciągając ramiona. Rzucił na łóżko przyniesioną gazetę i pochylił się, żeby ją pocałować.

– Miałam ciężki dzień – wyznała.

– Kłopoty zawodowe?

– Towarzyskie. Moja przyjaciółka ma poważny problem.

– Nie chciała wdawać się w szczegóły. – Napijesz się herbaty? Zmarzłam na kość – zapytała lekko.

– Nic dziwnego. – Luke zerknął w stronę okna, za którym widać było wygwieżdżone niebo. Przed zaśnięciem otworzyła je szeroko, żeby pozbyć się uciążliwego zapachu.

– Jeśli można, wolałbym kawy.

– Już się robi – zerwała się i cmoknęła go w szyję, sięgając w przelocie po gazetę.

– Znasz tę babkę?

– Którą? – Keshia przysłoniła gazetą szerokie ziewnięcie.

– Tę na pierwszej stronie.

– Moment. – Zapaliła światło w kuchni i przebiegła wzrokiem nagłówek. Pokój nagle zawirował wokół niej – To… O Boże, Luke…

Oparła się o futrynę czując, że miękną jej nogi. Patrzyła na fotografię Tiffany Benjamin, która – jak podawała notka – wyskoczyła z okna swojego mieszkania wkrótce po godzinie drugiej. W uszach Keshii rozbrzmiały jej ostatnie słowa: „No to cześć”. I salut; tak jak zawsze żegnały się w szkole.

Nawet nie czuła, kiedy Luke podniósł ją z podłogi i zaniósł do łóżka.

ROZDZIAŁ 21

– Chcesz, żebym poszedł z tobą?

Keshia potrząsnęła głową, zaciągając suwak czarnej sukienki, i sięgnęła po czarne czółenka ze skóry aligatora, które kupiła zeszłego lata w Madrycie.

– Nie, kochanie, nie trzeba. Dam sobie radę.

– Na pewno?

Uśmiechnęła się, narzucając na ramiona futro z norek.

– Oczywiście.

Spojrzał na nią z uznaniem, co sprawiło, że jej uśmiech przybrał cieplejszą barwę.

– Ładnie wyglądasz. Obiecaj mi, że jeśli w pewnej chwili poczujesz, że masz dość, wrócisz prosto do domu, dobrze?

– Zobaczę.

– Nie o to prosiłem. – Luke ujął ją za ramiona i obrócił do siebie, zmuszając, by spojrzała mu w oczy. – Nie każ sobie znosić zbyt wiele, bo jak mi Bóg miły, pójdę z tobą.

Wiedział, że to wykluczone. Pogrzeb Tiffany miał stać się jednym z najgłośniejszych wydarzeń towarzyskich w tym sezonie, Luke powątpiewał jednak, czy Keshia wróciła do równowagi. Tłumaczył jej, że nie ona zabiła Tiffany, podobnie jak nie ona zabiła swoją matkę. Omawiali to do znudzenia zeszłej nocy, ale nadal nie wiedział, czy Keshia się nie załamie. Wtuliła się w jego ramiona i mocniej niż zwykle ścisnęła go za rękę.

– Cieszę się, że jesteś przy mnie.

– Ja też. A zatem: obiecujesz?

Keshia w milczeniu skinęła głową i uniosła twarz do pocałunku. Chętnie uczynił zadość jej oczekiwaniom.