– Nic. Może wpadnę do Ala. Zaprosić go na obiad?

– Koniecznie. Sprawdzę, co jest w lodówce, i ugotuję coś w domu.

Luke uśmiechnął się, słysząc tę gospodarską uwagę, a Keshia, jakby czytając mu w myślach, podjęła:

– Uwielbiam życie rodzinne, a ty? Mężczyźni pewnie wolą inne rozrywki.

– Przy tobie staję się domatorem – przyznał. – Czasami zastanawiam się, jak dotąd dawałem sobie radę bez ciebie.

Miał własne klucze do mieszkania, zaanektował automatyczną sekretarkę, a Keshia opróżniła dla niego jedną szafę. Pokojówka zwracała się do niego: „proszę pana” i raz nawet zaszczyciła go uśmiechem.

– Wiesz co? – ciągnęła Keshia. – Mamy szczęście. Niewiarygodne szczęście. – Ona sama czuła się tak, jakby schwytała złotą rybkę.

– Jesteśmy wybrańcami losu, dziecino – mruknął Luke wślizgując się do łóżka obok niej. Przynajmniej na razie, pomyślał.

Keshia zgasiła lampę.

– A zatem, panowie, proponuję toast za śmiertelne zejście Martina Hallama.

– O czym ona mówi? – nieświadom niczego Alejandro zrobił zdziwioną minę.

Lucas także spojrzał na Keshię zaintrygowany. Tego się nie spodziewał.

– Keshia, czy słusznie się domyślam, co to znaczy?

– Owszem, proszę pana. Po siedmiu latach prowadzenia rubryki Martina Hallama przeszłam dziś na emeryturę.

– Co powiedział wydawca?

– Na razie nic, bo jeszcze nie wie. Dziś dopiero powiadomiłam Simpsona. On zajmie się resztą.

Nie było więc za późno, żeby zmienić decyzję.

– Jesteś pewna, że tego chcesz?

– Nigdy niczego nie byłam równie pewna. Nie mam czasu na bzdury. Ani ochoty, żeby marnować życie, babrając się w cudzych brudach. – Keshia zauważyła dziwne spojrzenie, jakie Luke wymienił z Alejandrem. Zdziwiła się też, że nikt nie wydaje się poruszony jej oświadczeniem. – Myślałam, że zrobię na was większe wrażenie – zauważyła kwaśno. – Nie jesteście wdzięczną widownią.

Alejandro uśmiechnął się, a Luke roześmiał.

– Prawdopodobnie po prostu nas zamurowało. Zastanawiam się tylko, czy robisz to dla mnie.

– Chyba bardziej dla siebie, kochanie. Sam widziałeś, jak bardzo zmęczona byłam w tym tygodniu. W imię czego? To już nie moja sprawa.

– Mówiłaś Edwardowi? – Luke miał strapioną minę. Alejandro zerknął na niego ostro.

– Nie. Zadzwonię do niego jutro. Najpierw chciałam powiedzieć wam. Spodziewałam się wiwatów; muszę przyznać, żeście mnie zawiedli.

– Wybacz, dziecino, to po prostu szok. – Luke podniósł kieliszek z nerwowym uśmiechem. – A więc za Martina Hallama.

– Za Martina Hallama. Niech spoczywa w pokoju. – Alejandro nie spuszczał z niego wzroku.

– Amen. – Keshia wychyliła szampana jednym haustem.

– Nie, Edwardzie, jestem pewna. Simpson też przyznał mi rację. Nie mam w tej chwili czasu na takie głupstwa. Chcę go poświęcić poważnemu pisarstwu.

– Ależ to drastyczne pociągnięcie! Twoja rubryka stała się wręcz instytucją. Czy naprawdę solidnie przemyślałaś tę decyzję?

– Oczywiście, że tak. Rozmyślałam nad tym od paru miesięcy. Poza tym, mój drogi, nie chcę być „instytucją”. W każdym razie nie taką. Zamierzam być poważną publicystką, a nie kramarką idiotycznych plotek. Uwierz mi, skarbie, postąpiłam słusznie.

– Niepokoisz mnie, Keshia.

– Nie bądź śmieszny. Dlaczego?

Keshia założyła nogę na nogę, siadając wygodniej przy biurku. Luke wyszedł z domu na zebranie. Otrząsnął się już z pierwszego szoku. Simpson także pochwalił jej decyzję. Stwierdził, że najwyższy czas.

– Sam nie wiem dlaczego. Chyba mam uczucie, że nie wiem, co knujesz. Przyznaję, że to nie moja sprawa…

Cały problem polegał na tym, że nadal każdy jej postępek traktował jak sprawę osobistą.

– Edwardzie, nie myśl tyle, bo nabawisz się miażdżycy. – Ostatnio irytował ją coraz bardziej i właściwie bez ustanku.

– Co robisz w Święto Dziękczynienia? – spytał oskarżycielskim tonem.

– Wyjeżdżam.

Nie ośmielił się zapytać dokąd. Keshia też nie śpieszyła się informować go, że wraca do Chicago.

– Dobrze już, dobrze, przepraszam. Zrozum, Keshia, że dla mnie zawsze pozostaniesz ukochanym dzieckiem.

– I ja też zawsze będę cię kochać, a ty będziesz się zamartwiać do grobowej deski. Zupełnie bez potrzeby.

Edward zdołał jednak zbić ją z tropu. Odłożywszy słuchawkę Keshia zamyśliła się na długą chwilę. Czy naprawdę rezygnując z rubryki postępuje niemądrze? Kiedyś ten kącik wiele dla niej znaczył, ale te czasy odeszły już w przeszłość. W pewien sposób poświęciła rubrykę dla Luke’a – chciała mieć dla niego czas. Przede wszystkim jednak czuła, że dawno już z niej wyrosła.

Zastanawiała się, czy nie przedyskutować swojej decyzji z Lucasem. Niestety, wyjechał na cały dzień. Mogła zadzwonić do Alejandra, ale nie chciała przeszkadzać mu w pracy. Miała wrażenie, że wyrusza z portu pośród mgły, zmierzając ku nieznanym lądom.

Przeciągnęła się, postanawiając wyjść na spacer. Był szary listopadowy dzień; w powietrzu czuć już było zapach zimy. Kusiło ją, żeby włożyć ciepły wełniany szalik i pobiec do parku. Czuła się wolna, jak gdyby po długiej męce zrzuciła z ramion ciężkie brzemię.

Wyjęła z szafy starą kożuchową kurtkę i kowbojskie buty. Na głowę włożyła czerwoną czapeczkę. Była teraz kimś zupełnie nowym – poważnym pisarzem wiedzionym wolną i nieprzymuszoną wolą, a nie hieną żerującą na odpadkach z eleganckich stołów.

Maszerowała przez park z błyskiem w oku, pogryzając gorące kasztany, które kupiła z wózka na Piątej Alei. Wydając resztę, przygarbiony staruszek uśmiechnął się do niej bezzębnymi dziąsłami. Był urzekający. Wszystko dziś ją urzekało. Wszystko było nowe i radosne jak ona.

Zdążyła zjeść połowę kasztanów z torebki i zapuścić się głęboko w park, gdy ujrzała, jak wprost pod nogi konia ciągnącego odrapaną dorożkę toczy się jasnowłosa kobieta. Stara szkapa nie dostrzegła nawet drobnej postaci okutanej w ciemne futro, lecz woźnica w porę ściągnął lejce i zeskoczył z kozła. Keshia przyśpieszyła kroku. Kobieta uniosła się na łokciu, chwytając za końską pęcinę. Tym razem koń się spłoszył, woźnica zaś odepchnął ją na chodnik, poza zasięg ciężkich kopyt.

– Zgłupiałaś, cholerna łachmyto? – wrzasnął wściekle, odciągając konia na środek jezdni. Potem wdrapał się z powrotem na kozioł, mrucząc pod nosem:

– Durna baba!

Chabeta odruchowo ruszyła stępa tak dobrze znaną trasą, że nawet wybuch bomby tuż pod kopytami nie zdołałby jej wytrącić z równowagi.

Kobieta lekko potrząsnęła głową i z wolna uklękła na chodniku. Była oszołomiona, może ranna. Keshia biegiem ruszyła na pomoc. Rozpostarte na ziemi ciemne futro rzucało się w oczy; z daleka było widać, że to długie, wyjątkowo piękne norki. Ofiara wypadku zaniosła się kaszlem i odwróciła głowę. Keshia stanęła jak wryta. Zobaczyła bladą, opuchniętą twarz o zaczerwienionych podkrążonych oczach, pobrużdżoną bolesnymi zmarszczkami. To była Tiffany – pijana, choć jeszcze nie minęło południe.

– Tiffie?… – Keshia kucnęła obok i przygładziła dłonią jej rozwichrzone jasne włosy. Tiffany chyba w ogóle się dziś nie czesała, nie była też umalowana. – To ja, Keshia…

– Cześć – Tiffany patrzyła nieprzytomnie ponad jej ramieniem. – A gdzie wujek Kee?

Mówiła o jej ojcu. Tak właśnie nazywała go w dzieciństwie. Rany boskie, pomyślała Keshia, czując zimny dreszcz.

– Jesteś ranna?

– Ranna? – przyjaciółka skierowała na nią mętny wzrok.

– Czy ten koń cię nie poturbował?

– Koń? – Tiffany rozpromieniła się nagle. – Nie, skąd – powiedziała. – Przecież wiesz, że świetnie jeżdżę konno.

Chwiejnie podniosła się na nogi, otrzepując z kurzu ręce i przód futra. Pończochy miała podarte, czarne zamszowe czółenka od Gucciego również ucierpiały przy upadku. Miała na sobie czarną aksamitną sukienkę i kilka sznurów białych i szarych pereł. Nie był to strój na spacery po parku, zwłaszcza o tej porze dnia. Można było wątpić, czy Tiffany w ogóle wróciła do domu na noc.

– Dokąd idziesz?

– Do Lombardów. Na kolację.

Przyjęcie u Lombardów odbyło się poprzedniego dnia.

– Odwiozę cię do domu.

– Do mojego domu? – Tiffany nagle jakby oprzytomniała. Spojrzała na Keshię podejrzliwie.

– Jasne. – Keshia starała się zachować lekki ton. Ujęła przyjaciółkę za łokieć.

– Nie! Nie do mnie! Nie! – Tiffany wyrwała się jej, potknęła i nagle zwymiotowała wprost na swoje buty, a przy okazji także na buty Keshii, po czym usiadła na chodniku i zaczęła płakać. Czarne norki taplały się rozpaczliwie w nieczystościach.

Keshia poczuła, że do oczu napływają jej gorące łzy. Ujęła przyjaciółkę pod ramiona i pociągnęła w górę.

– Chodź, Tiffie…

– Nie! O Boże… Keshia… proszę cię… – Kurczowo objęła jej nogi, spoglądając na nią obłąkanym wzrokiem.

Keshia delikatnie ją postawiła, a widząc wyłaniającą się zza zakrętu taksówkę, szybko uniosła rękę.

– Nie! – Tiffany drżała na całym ciele. Jej okrzyk zabrzmiał jak rozdzierający płacz skrzywdzonego dziecka.

– Nie denerwuj się, Tiff, pojedziemy do mnie.

– Niedobrze mi – całym ciężarem oparła się na Keshii i znów zaczęła osuwać się na ziemię.

– Nic podobnego. Wsiadaj!

Umieściwszy ją z pewnym trudem na tylnym siedzeniu taksówki, Keshia podała kierowcy swój adres i otworzyła obydwa okna, by zapewnić dopływ świeżego powietrza. Dopiero wtedy zauważyła, że Tiffany nie ma torebki.

– Tiffie, miałaś przy sobie torebkę?

Tiffany rozejrzała się nieprzytomnie, wzruszyła ramionami i zamknęła oczy.

– No to co? – wybełkotała.

– Słucham?

– To co, że nie mam torebki? – powtórzyła głośniej, ponownie wzruszyła ramionami i przez moment wydawało się, że zasypia. Po chwili jednak odnalazła dłoń Keshii i kurczowo ją uścisnęła.

Keshia poklepała uspokajająco chudą lodowatą rękę, spoglądając ze zgrozą na zdobiący ją ogromny szmaragd. Poprzestając na torebce Tiffany, ktoś popełnił grube niedopatrzenie. Była aż nadto łatwym łupem.