Przyjęli w rozmowie koleżeński ton, z czego Keshia była bardzo zadowolona. Alejandro przypadł jej do serca. Cechowała go głęboka wrażliwość, a równocześnie duże poczucie humoru. Zdumiewało ją, że jest aż tak przenikliwy. Oczywiście miał rację – jej przeszłość i pochodzenie były częścią jej tożsamości. Sława, pieniądze… Ucieczka od nich nie rozwiązałaby niczego.

Czasem miała ochotę dać nogę z Lucasem w romantycznym stylu, wiedziała jednak, że tego nie zrobią. Ona była Keshia Saint Martin, on Lucasem Johnsem, a spotkali się i pokochali, gdy przyszła na to pora. Tylko jaką mogli mieć przed sobą przyszłość? Keshia nie odważyła się dotąd nawet o niej marzyć.

– Słuchaj, mam świetny pomysł – ożywił się Alejandro.

– Jedźmy do Greenwich Village.

– Na coś po włosku? – Będąc z Lucasem, Keshia jadała wyłącznie potrawy włoskiej kuchni i w tej chwili makaron wychodził już jej uszami. Jeszcze ostatniego wspólnego wieczoru gotowała dla niego spaghetti.

– E, tam! To dobre dla pospólstwa. Hiszpańska kuchnia, dziewczyno, to jest to! Znam miejsce, gdzie serwują fantastyczne żarcie.

Keshia roześmiała się i potrząsnęła głową.

– Czy wy nigdy nie jadacie hamburgerów, hotdogów czy po prostu befsztyków?

– W żadnym wypadku. Powiadam ci: oddałbym duszę za burrito. Nie masz pojęcia, jakie męki cierpi Meksykanin w tym mieście, gdzie wszystko jest albo koszerne, albo trąci pizzą. – Alejandro wykrzywił się zabawnie i wyciągnął ją za rękę z biura.


– No i jak? Świetne, nie?

– Muszę przyznać, że niezłe – powiedziała Keshia, przełknąwszy kęs tostada. I co za cudowna odmiana po fettuccinol – Tę knajpę prowadzi meksykański bandzior, a jego staruszka pochodzi z Madrytu. Bombowa kombinacja.

Keshia uśmiechnęła się, sięgając po wino. To był udany wieczór, a towarzystwo Alejandra przytępiło rwącą tęsknotę za Lukiem.

– Keshia… – Alejandro zawahał się.

– Słucham?

– Jesteś dla Luke’a pięknym darem losu. Ale zrób mi przysługę… – znów urwał.

– Jaką?

Jakżeż ten człowiek się wszystkim przejmował! Dziećmi z ośrodka, Lucasem, a teraz jeszcze nią.

– Proszę, nie pozwól zrobić sobie krzywdy. Luke to ryzykant. Prowadzi twardą grę, do której ty na pewno nie dorosłaś. Stawia i płaci. Ale jeżeli przegra… ty także ucierpisz. Zapłacisz straszną cenę, skarbie, straszniejszą niż jesteś sobie w stanie wyobrazić.

– Tak. Wiem.

Siedzieli przez chwilę w milczeniu, pochyleni nad płonącą świecą, zatopieni we własnych myślach.

W salonie czekał na nią Luke.

– Wróciłeś? – Keshia podbiegła do niego i rzuciła mu się na szyję.

– Owszem, wróciłem i pytam, co ten latynoski terrorysta robi w towarzystwie mojej kobiety? – Luke nasrożył się, lecz w jego głosie nie było gniewu, a jedynie radość, że znowu ją widzi.

Keshia ściskała go mocno jak stęsknione dziecko. Trzymała w ramionach wszystkie swe nadzieje, całe poczucie bezpieczeństwa ulokowane w tym mężczyźnie.

– Zrobiliśmy dziś ten wywiad i byliśmy na kolacji w bardzo miłej hiszpańskiej restauracji w Village – wymamrotała, przytulona do jego piersi.

– Zabrałeś ją do tej cuchnącej nory? – Luke obrócił się do Alejandra. – Jak ci nie wstyd?

– Jakoś to przeżyłam – zachichotała Keshia. – Alejandro troszczył się o mnie jak matka.

– Wobec tego możemy poczęstować go kawą – zawyrokował Lucas, spoglądając z uznaniem na przyjaciela.

– Dzięki za kawę, zostawię was samych, żebyście mogli sobie trochę pogruchać.

– Bystry z ciebie facet. Poza tym Keshia musi się spakować. Jedziemy do Chicago.

– Naprawdę? – ucieszyła się Keshia. – Och, Luke, kochany! Na jak długo? – zapytała ostrożnie.

– A może by tak aż do Święta Dziękczynienia? – spojrzał na nią z uśmiechem, mrużąc oczy.

– Trzy tygodnie? Bomba! O Boże, nie mogę… Niech diabli porwą tę rubrykę!

– Przecież w lecie też ją piszesz, prawda?

– Tak, ale w lecie nikogo tu nie ma. Życie towarzyskie skupia się w eleganckich letniskach, a tak się składa, że i ja tam zaglądam.

Luke parsknął śmiechem.

– Co cię tak bawi? – Keshia spojrzała na niego podejrzliwie.

– Sposób, w jaki mówisz: „nikogo tu nie ma”. Czy w Chicago nie ma żadnych wyższych sfer?

– Czy ja wiem?… – zawahała się. Miała wielką ochotę na ten wyjazd.

– Możesz więc chodzić na przyjęcia w Chicago. A ja, kiedy załatwię najważniejsze sprawy, gotów jestem wrócić do Nowego Jorku i stąd dojeżdżać do pracy.

– Właściwie też mogłabym dojeżdżać – oczy Keshii błyszczały jak gwiazdy.

– Zdążyłem przemyśleć to wszystko w samolocie. Obiecałem ci kiedyś, że tak długie rozstanie już się nie powtórzy, i mam zamiar dotrzymać słowa.

– Luke, mój najmilszy, uwielbiam cię. – Keshia pochyliła się, żeby go pocałować.

– Więc weź mnie do łóżka.

Zanim jednak zdążyła zgasić światło, Luke spał już kamiennym snem. Spojrzała na niego tkliwie. Oto mężczyzna jej życia, za którym gotowa jest jeździć z miasta do miasta jak Cyganka. Było to bardzo miłe i sprawiało jej wielką frajdę, ale wiedziała, że prędzej czy później musi się na coś zdecydować. Od tygodni nie była na żadnym przyjęciu, co już się odbiło na jakości rubryki. Teraz znów wyjazd do Chicago… Kogo zresztą obchodzą plotki i przyjęcia, gdy obawia się o życie ukochanej osoby? Najważniejsze, że Lucas jest przy niej, zdrów i cały.

ROZDZIAŁ 20

– Keshia, kiedy wracasz?

Od pół godziny rozmawiała przez telefon z Edwardem.

– Prawdopodobnie w przyszłym tygodniu. Jeszcze nie zebrałam wszystkich materiałów.

Domniemany artykuł był tylko pretekstem na użytek Edwarda, niemniej dla potrzeb rubryki wystąpiła już w Chicago na dwóch towarzyskich galach. Efekt okazał się mierny: w obcym środowisku musiała grzebać o wiele wytrwałej, by dokopać się brudów.

– Poza tym – dodała – Chicago bardzo mi się podoba. Potwierdziła tym najgorsze podejrzenia Edwarda. Sądząc po głosie, nie tęskniła za domem. A przecież Chicago nie mogło się jej podobać; było zbyt amerykańskie, zbyt zgrzebne, pozbawione wyrafinowanej atmosfery Bergdorfa lub Bendela.

Zatem nie była sama. Czyżby nowa sympatia? Edward miał nadzieję, że jej obiekt okaże się wartościowy i godzien szacunku.

– Widziałem twój ostatni artykuł w „Harper’s” – rzekł.

– Niezły, słyszałem też od Simpsona, że za kilka tygodni w sobotnim magazynie „Timesa” ukaże się następny.

– Tak? Który?

– O ośrodku odwykowym dla narkomanów w Harlemie. Nie wiedziałem, że o tym pisałaś.

– Tak, tuż przed wyjazdem. Kiedy wyjdzie, zachowaj dla mnie wycinek – w jej tonie pojawił się niewytłumaczalny chłód, który zauważyła zarówno sama Keshia, jak i Edward.

– Keshia, czy wszystko u ciebie w porządku? Znów to samo, pomyślała ze znużeniem.

– Tak, Edwardzie, w porządku. Po powrocie zaproszę cię na lunch, żebyś na własne oczy się przekonał, że jestem cała, zdrowa i kwitnąca. Zgodzę się nawet pójść do „La Cóte Basque”.

– To bardzo uprzejmie z twojej strony. Skwitowała to śmiechem i przeszła do interesów. Kiedy skończyła, Luke przyjrzał się jej bacznie znad lektury.

– Kto to był? – Podejrzewał, że Edward albo Simpson.

– Edward.

– Możesz spokojnie umówić się z nim na lunch choćby jutro.

– Chcesz się mnie pozbyć? – W Chicago przebywali od dziesięciu dni.

– Nie, głuptasku – uśmiechnął się, widząc jej minę.

– Po prostu nic już nas tu nie trzyma. Ty masz swoją pracę, a mnie do końca tygodnia czekają codzienne wizyty w Waszyngtonie. Ma się tam odbyć w sprawie moratorium cykl zamkniętych narad, w których chcę wziąć udział. Mam też możliwość zorganizowania paru prelekcji. Waszyngton jest chyba pełen moich miłośników – parsknął. Sądząc po czekach, które napływały z miłą regularnością, było tak rzeczywiście. – Możemy znów na kilka tygodni osiąść w Nowym Jorku.

Keshia zaśmiała się, nie kryjąc ulgi.

– Jesteś pewien, że wytrzymasz tak długo w jednym miejscu?

– Dla ciebie gotów jestem spróbować – klepnął ją w pośladek wstając, żeby nalać sobie drinka.

– Luke? – Wyciągnięta na łóżku Keshia obróciła się na bok z zamyśloną miną.

– Tak?

– Co ja mam zrobić z tą rubryką?

– To zależy od ciebie, dziecino. Sama musisz zdecydować. Sprawia ci to przyjemność?

– Czy ja wiem? Prawdę mówiąc, od dłuższego czasu już nie.

– Może więc pora dać sobie z tym spokój. Tak czy siak, nie zwalaj tego na mnie. Rób, co sama uważasz za stosowne. Możesz siedzieć w Nowym Jorku i chodzić na te fantasmagoryczne przyjęcia. Przede wszystkim dbaj o własne interesy.

Keshia zastanowiła się przez chwilę. Skoro Luke będzie dojeżdżał do Waszyngtonu, zostanie jej mnóstwo czasu na kontakty z gronem dalszych i bliższych znajomych.

– Wstrzymam się z decyzją do przyszłego tygodnia – powiedziała. – Wrócę do obowiązków i zobaczę, na ile sprawiają mi jeszcze przyjemność. Potem postanowię, co dalej.


W ciągu czterech dni po powrocie Keshia zdążyła zaliczyć premierę nowej sztuki, dwa śniadania dla żon ambasadorów i pokaz mody na cele dobroczynne. Bolały ją nogi i głowa, w uszach szumiał nieustanny natłok plotek. Kogóż to wszystko obchodzi?, myślała.

– Jeżeli jeszcze raz usłyszę słowo „boski”, chyba zwymiotuję – powiedziała z niesmakiem pewnego wieczoru.

– Wyglądasz na zmęczoną – zauważył Luke.

– Jestem bardziej niż zmęczona. Jestem wykończona i nienawidzę tego śmierdzącego bagna.

Tego popołudnia pofatygowała się nawet na spotkanie komitetu pomocy artretykom. Tiffany straciła przytomność w toalecie, ale tego nie mogła wykorzystać w rubryce. Jedynym smacznym kąskiem, jaki zdobyła, była wieść, że Marina i Halpern biorą ślub. I co z tego? Kogo to obchodzi?

– Co robimy w weekend? – Gdyby się dowiedziała, że jadą do Chicago, dostałaby chyba ataku histerii. Miała chęć wleźć do łóżka i nie ruszać się z niego przez dwa dni.