– Idź już, do licha! – popchnął ją w stronę drzwi i ruszył wprost do niszy, w której schował się tajniak. Szarpnął stary parawan z takim impetem, że tkanina pękła.
– Starczy tego dobrego – syknął.
– Słucham pana? – mężczyzna podniósł wzrok znad gazety. Skronie miał lekko przyprószone siwizną, lecz budowę niemal równie atletyczną jak Luke. Uniósł się nieco w krześle niczym tygrys przyczajony do skoku. W skupionych zimnych oczach malowała się czujność.
– Wstawaj.
– Co takiego? Proszę pana…
– Powiedziałem: wstawaj, draniu. Masz kłopoty ze słuchem? – głos Luke’a był jedwabisty i słodki jak miód, lecz wyraz twarzy całkowicie mu przeczył. Obiema rękami chwycił tajniaka za klapy brzydkiej sportowej marynarki i pociągnął go do pozycji stojącej. – Gadaj, czego chcesz – warknął.
– Przyszedłem tu na obiad, durniu. Spieprzaj, bo wezwę gliny – dłonie mężczyzny zaczęły pełznąć w górę z wytrenowaną precyzją.
– Gliny? Co masz w tej kieszeni, pieprzony gnojku, radio? Posłuchaj, fagasie: jestem tu z kobietą i nie podoba mi się, że depczesz mi po piętach. Dostaję wysypki od waszego 13 Zwiastun miłości smrodu. Więc odczepcie się, bo inaczej… – urwał i zgiął się w pół. Tajniak błyskawicznie odtrącił jego ręce i wymierzył mu silny cios w żołądek.
– Po tym nie dostaniesz wysypki – rzekł sucho. – A teraz pożegnaj się grzecznie i zmykaj do domu, bo każę cię zatrzymać za próbę pobicia. Komisja do spraw zwolnień warunkowych na pewno się ucieszy. I tak masz cholerne szczęście, że jeszcze nie wlepili ci sprawy o morderstwo.
Luke złapał oddech i spojrzał mu w oczy.
– Morderstwo? Dosyć trudno byłoby mnie w to wrobić. Nigdy w życiu nie zabiłem człowieka.
– A strażnicy w Quentin to dla ciebie nie ludzie, co? Fakt, całą robotę odwalili twoi chłopcy, żebyś przypadkiem nie zbrudził sobie rączek – w głosie mężczyzny brzmiała jawna nienawiść.
Luke wyprostował się, unosząc z niedowierzaniem jedną brew.
– I temu zawdzięczam niewątpliwy zaszczyt, jakim jest twoje towarzystwo? Chcecie przylepić mi klawiszy z San Quentin?
– To nie moja działka. A wierz mi, chłoptasiu: łażenie za tobą nie sprawia mi wcale większej przyjemności.
– No, no, nie wzruszaj mnie tak, bo się rozpłaczę. – Luke wziął ze stołu szklankę wody i pociągnął spory łyk, zastanawiając się, dlaczego właściwie nie rozkwasił łba temu facetowi. Cholera, robi się miękki… przez nią. Keshia zmieniła wszystko, a to go mogło zaiste drogo kosztować.
– Może trudno będzie ci w to uwierzyć, Johns, ale mam zapewnić ci ochronę.
Lucas parsknął szyderczym śmiechem. Co za brednie, pomyślał. Mogli sobie znaleźć lepszy pretekst.
– Mnie? To doprawdy urocze z waszej strony. A kto, waszym zdaniem, zamierza mnie skrzywdzić?
– Nie robimy tego z sympatii. Fakt jednak pozostaje faktem: kazano nam nie spuszczać cię z oka i wypatrywać ewentualnych zamachowców.
– Bzdury.
– Doprawdy?
– Jasne. Zresztą co mnie to obchodzi?
W rzeczywistości obeszło go, i to bardzo. Tylko tego mu brakowało, kiedy była tu Keshia. Niech to diabli!
– Podobno jakiejś grupie lewackich reformistów nie podoba się twoje triumfalne tournee, a jeszcze mniej to, że zgrywasz się na bohatera narodowego. Chcą ci się dobrać do tyłka, człowieku.
– Tak? Wobec tego umówmy się: w razie potrzeby dam wam znać. Do tego czasu obejdę się bez pomocy.
– Ja też chętnie obszedłbym się bez ciebie, Johns, ale nie mam wyboru. A propos: dobra knajpa. Mają świetne wypieki.
– Cieszę się, że ci smakowało. – Luke zatrzymał się z ręką opartą o futrynę i dodał: – Masz cholerne szczęście. Gdybyś kiedy indziej podniósł na mnie rękę, z rozkoszą zrobiłbym z ciebie miazgę.
Przez dłuższą chwilę mierzyli się wzrokiem. Tajniak złożył gazetę i wzruszył ramionami.
– Proszę bardzo, nie krępuj się. Zarobisz na bilet w jedną stronę do Quentin. Zaoszczędziłbyś nam w ten sposób wielu kłopotów. Ale pilnuj się, Johns, bo ktoś cię namierza. Nie powiedzieli mi, kto to, ale musi być strasznie zawzięty, bo w godzinę po tym, jak wyszedł za bramę, posłali mnie za tobą.
Luke skinął głową i już miał odejść, kiedy nagle uderzyła go pewna myśl.
– Śledzicie jeszcze kogoś oprócz mnie?
– Możliwe.
– Daj że spokój, człowieku, skoro już karmisz mnie bajeczkami, to przynajmniej dopowiadaj je do końca!
Tajniak przyjrzał mu się, po czym kiwnął głową.
– W sumie masz rację. Tak.
– Kogo?
Mężczyzna westchnął i odwrócił wzrok. Nie chciało mu się robić uników, tym bardziej że struna i tak była już napięta do ostatnich granic. Lucas Johns nie był człowiekiem, z którym można bezkarnie bawić się w kotka i myszkę.
– Morrisseya, Washingtona, Greenfielda, Falkesa i ciebie – beznamiętnie wyrecytował nazwiska.
– Jezu – powiedział Luke.
W piątkę stanowili trzon ruchu na rzecz reformy więziennictwa. Wszyscy byli radykałami, ale żaden nie miał lewicowych poglądów ani fantastycznych złudzeń, że naprawi cały \ świat. Chcieli po prostu zmienić przestarzały system, który od I lat umierał naturalną śmiercią, a wciąż nie mógł skonać. i Najbardziej zajadłe ataki musiał znosić Washington, jedyny Murzyn w grupie. Zwłaszcza frakcje czarnych aktywistów zarzucały mu zdradę; prócz tego dla nich był nie dość radykalny. Luke jednak uważał, że Washington łączy w sobie najlepsze cechy obu ras.
– Radzę wam dobrze pilnować Franka Washingtona – warknął.
Tajniak domyślnie pokiwał głową, Luke zaś odwrócił się na pięcie i odszedł.
Keshia czekała przy frontowych drzwiach.
– Wszystko w porządku? – spytała nerwowo.
– W jak najlepszym. Dlaczego pytasz? – bał się, że mogła coś usłyszeć lub, co gorsza, zauważyć. Na szczęście w trakcie rozmowy nikt nie zaglądał do niszy, a kelnerzy byli zbyt zajęci, aby zwrócić uwagę na ich wymianę zdań.
– Tak długo cię nie było. Masz jakieś problemy?
– przyjrzała mu się bacznie, lecz z twarzy Luke’a nie dało się nic wyczytać.
– Naturalnie, że nie. Spotkałem znajomego.
– Interesy? – Keshia przybrała zatroskaną minę żony.
– Tak, głuptasku, interesy. Daruj, że nie będę wyjaśniał ci szczegółów. Lepiej wracajmy do hotelu. – Przygarnął ją i z uśmiechem wyprowadził w nocną mgłę.
Keshia czuła przez skórę, że coś jest nie tak, ale Luke świetnie umiał się maskować. Nigdy nie udało jej się go przyłapać; był zbyt konsekwentny.
Następnego jednak ranka przy śniadaniu trudno było już przeoczyć, że w powietrzu wisi coś bardzo niedobrego. Tym razem Keshia obudziła się pierwsza. Zamówiła śniadanie do pokoju, a gdy przyniesiono wyładowaną tacę, delikatnie potrząsnęła Luke’a za ramię.
– Dzień dobry, panie Johns. Pora wstać i przypomnieć sobie, że pana kocham.
Luke przeciągnął się z uśmiechem, otworzył jedno oko i objął ją ramieniem.
– Lubię tak zaczynać dzień – mruknął. – Co się stało, że nie śpisz?
– Byłam głodna, a zresztą sam mówiłeś, że mamy napięty harmonogram. Wstałam więc i przygotowałam się na wszystko – z uśmiechem przysiadła na brzegu łóżka.
– Może byś dla odmiany zrzuciła te łaszki i dała się zaskoczyć?
– Dopiero po śniadaniu, obleśny satyrze. Jajecznica wystygnie.
– Jezu, jaka ty jesteś nieludzko praktyczna. Wstrętne, oziębłe babsko.
– Nie oziębłe, tylko głodne jak wilk – poklepała go po pośladku, cmoknęła w ucho i zaczęła rozstawiać śniadanie na stoliku.
– Mmmm… jak pachnie… – rozpromienił się Luke.
– Przynieśli gazetę?
– Naturalnie, szanowny panie. – Keshia wzięła z tacy schludnie złożoną gazetę, rozwinęła ją i podała mu, dygnąwszy z wdziękiem.
– Staruszko, jak to możliwe, że dotychczas dawałem sobie radę bez ciebie?
– Niewątpliwie przychodziło ci to z najwyższym trudem – parsknęła śmiechem i odwróciła się, żeby nalać herbaty. Kiedy ponownie na niego spojrzała, przeraziła się. Luke siedział nago nad otwartą gazetą, a po twarzy, ściągniętej gniewem i zgrozą, toczyły się łzy. Dłonie miał zaciśnięte w pięści.
– Co się stało? – podeszła z wahaniem i przysiadła obok, zaglądając mu przez ramię.
Biegnący przez trzy szpalty nagłówek od razu rzucił jej się W oczy: MORD NA RZECZNIKU REFORMY WIĘZIENNICTWA. „Były pastor, znany działacz społeczny Joseph Morrissey otrzymał osiem strzałów w głowę, gdy wraz z żoną wychodził ze swojego domu przy… „ Zabójstwo przypisywano jednej z ultralewicowych frakcji, policja jednak nie dysponowała jeszcze żadnymi dowodami. Fotografia na pierwszej stronie pokazywała roztrzęsioną kobietę pochyloną nad zakrwawionym ciałem. Gazeta podawała, że pani Morrissey jest w siódmym miesiącu ciąży.
Keshia poczuła łzy w oczach – łzy żalu za człowiekiem, którego nie znała, i współczucia dla Luke’a. Nagle sobie uświadomiła, że zamordowanym mógł być Lucas Johns.
– Tak mi przykro, kochanie – wyświechtany frazes nie oddawał tego, co odczuwała. – Dobrze go znałeś?
– Aż za dobrze – Lucas przymknął oczy.
– Co masz na myśli?
– Był moim emisariuszem. Pamiętasz, mówiłem ci kiedyś, że sam nigdy nie pojawiam się w więzieniach, aby nie dawać władzom pretekstu do pewnych działań.
Keshia pokiwała głową.
– Było to możliwe dzięki takim ludziom jak Joe Morrissey. Zanim zrzucił duchowną szatę, był kapelanem w czterech ciężkich więzieniach. Potem zaczął działać w ruchu reformatorskim. Robił to wszystko, co dla nas stanowiło zbyt duże ryzyko. A teraz nie żyje. Zabiliśmy go… ja sam go zabiłem… niech to jasny szlag! – Luke zerwał się i zaczął krążyć po pokoju, gniewnie ocierając łzy. – Keshia?…
– Tak?
– Pakuj walizki. Zabieram cię stąd, i to jak najszybciej.
– Luke… ty się boisz?
Zawahał się na moment, po czym skinął głową.
– Tak. Boję się.
– O mnie? Czy o siebie?
Omal się nie uśmiechnął. Nigdy w życiu nie bał się o siebie. Ale na pewno nie mógł wciągać w to wszystko Keshii.
"Zwiastun miłości" отзывы
Отзывы читателей о книге "Zwiastun miłości". Читайте комментарии и мнения людей о произведении.
Понравилась книга? Поделитесь впечатлениями - оставьте Ваш отзыв и расскажите о книге "Zwiastun miłości" друзьям в соцсетях.