Keshia próbowała poprawić jego nastrój, udając turystkę.

– Ta ulica przypomina trochę SoHo, tylko że jest jakby bardziej wyrafinowana. Starsza, bardziej zasiedziała, chciałoby się rzec.

– Owszem. To stara włoska dzielnica, ale mieszka tu także wielu Chińczyków, poza tym sporo artystów i młodzieży. To miła okolica.

Kupił jej lody w rożku, potem wsiedli do taksówki i kazali się zawieźć do „Ritza”. Dla Keshii była już czwarta nad ranem, toteż w ramionach kochanka zasnęła jak dziecko. We śnie męczyły ją tylko mgliście zjawy policjantów, usiłujących wyrwać Luke’owi talerz ze spaghetti. Nie wiedziała dokładnie, o co chodzi, była nazbyt zmęczona i niebotycznie szczęśliwa.

Luke przyglądał się jej z uśmiechem, głaszcząc od niechcenia pasmo czarnych włosów, które spływało po jej nagim ramieniu aż na plecy. Była taka piękna, a on był w niej tak szaleńczo, beznadziejnie zakochany! Jak mógłby kiedykolwiek powiedzieć jej prawdę?

Cicho wstał z łóżka i podszedł do okna. Spieprzył wszystko w momencie, w którym złamał swoje zasady. Popełnił kardynalne głupstwo. Nie miał prawa absorbować sobą kogoś takiego jak Keshia. Ale przecież pragnął jej, postanowił ją zdobyć – na początku z powodów czysto ambicjonalnych, gdy dowiedział się, kim ona jest. A teraz? Teraz wszystko się zmieniło. Potrzebował jej. Kochał ją. Chciał dać jej coś z siebie, nawet gdyby miały to być tylko ostatnie przepojone słońcem chwile przed zapadnięciem zmroku. Takie chwile nie zdarzają się codziennie: zwykle tylko raz w życiu.

Musiał powiedzieć jej całą prawdę. Pytanie tylko, jak to zrobić?

ROZDZIAŁ 18

– Lucas, ty bestio! – jęknęła Keshia, przewracając się na drugi bok. – Na miłość boską, jest środek nocy!

– To nie noc, tylko pochmurny ranek. A śniadanie podają w tym przybytku o siódmej.

– Obejdę się bez śniadania.

– Wykluczone. Mamy dziś bardzo bogaty harmonogram.

– Luke… błagam!

Lucas popatrzy! z uśmiechem, jak zmaga się ze snem. On był już umyty, uczesany i zupełnie przytomny. Nie spał od piątej. Miał sporo do przemyślenia.

– Jeśli w tej chwili nie wstaniesz z łóżka, przetrzymam cię w nim aż do wieczora. A wtedy pożałujesz, że nie chciałaś mnie słuchać!

– Kto powiedział, że będę żałować? – zachichotała.

– Nie prowokuj mnie. Wstawaj. Chcę ci pokazać miasto.

– O tej porze? Nie możesz zaczekać do rana?

– Jest piętnaście po siódmej.

– Boże! Chyba wyzionę ducha!

Luke parsknął śmiechem, wywlókł ją z pościeli i zaniósł do wanny pełnej ciepłej wody.

– Jesteś cudowny – wymruczała sennie.

– Doszedłem do wniosku, że o tej godzinie nie zdołasz docenić uroków natrysku.

– Rozpieszczasz mnie. – Ciepła woda kołysała ją miękko. – Nic dziwnego, że tak cię kocham.

– Od razu czułem, że musi być jakiś powód. Nie wyleguj się zbyt długo. Kuchnię zamykają o ósmej, a chciałbym wrzucić coś na ruszt, zanim zacznę cię ciągać po mieście.

– Będziesz mnie ciągał? Fe! – Keshia przymknęła oczy i zanurzyła się głębiej. Potężna staroświecka wanna na mosiężnych lwich łapach pomieściłaby ich oboje.

Na śniadanie zjedli naleśniki i jajka sadzone na boczku. Po raz pierwszy od wielu lat Keshia zignorowała poranną prasę.

Była na wakacjach i guzik ją to obchodziło, co świat ma do powiedzenia. „Świat” zresztą zwykle tylko narzekał, a ona nie była w nastroju do wysłuchiwania skarg. Czuła się zbyt szczęśliwa, by psuć sobie humor.

– Gdzie chcesz mnie zabrać? – zapytała.

– Najchętniej do łóżka.

– Co?! Zrywasz mnie tylko po to, żeby zaraz znów iść do łóżka? – zapłonęła świętym oburzeniem, na co Luke parsknął śmiechem.

– To później. Najpierw zrobimy sobie wycieczkę po mieście.

Oprowadził ją po parku Golden Gate; przechadzali się brzegami stawów i całowali pod baldachimami kwiecia, którym wciąż jeszcze okryte były drzewa. San Francisco tonęło w zieleni, choć zaczął się listopad. Wyrudziały krajobraz Wschodniego Wybrzeża był tak odmienny, a tyle mniej romantyczny! Wypili herbatę w Ogrodzie Japońskim, pojechali na plażę, a potem wrócili przez Presidio, skąd rozciągał się cudowny widok na zatokę.

Dla Keshii była to czarodziejska podróż: jedli świeże krewetki przy straganach na Nabrzeżu Rybnym, otoczeni zgiełkliwymi nawoływaniami włoskich przekupniów; potem zahaczyli o Aquatic Park, gdzie starsi panowie grali w kule, a Keshia zafascynowana przyglądała się, jak dziadkowie uczą tej sztuki małoletnich wnuków. Zawsze miała silne poczucie tradycji, więzi minionych i przyszłych pokoleń. Luke nigdy nie zaprzątał sobie głowy podobnymi sprawami. Żył mocno zakorzeniony w czasie teraźniejszym. Uzupełniali się wzajemnie: ona uczyła go szanować przeszłość, on pokazywał jej, jak żyć chwilą obecną.

Kiedy mgła się podniosła, zostawili wynajęty samochód na nabrzeżu i pojechali tramwajem na Union Square. Tramwaj sapiąc wspinał się na wzgórza i zjeżdżał z nich podskakując, jak gdyby zaraz miał się rozpaść. Keshia śmiała się jak szalona – po raz pierwszy w życiu była na prawdziwej wycieczce. Zwykle krążyła ściśle ustaloną trasą pomiędzy zaprzyjaźnionymi domami w znanych na pamięć miastach, wzdłuż ameboidalnych wypustek swojego świata. Teraz jednak wszystko było nowe i egzotyczne. San Francisco to wdzięczne miejsce. Naturalne dzikie piękno zatoki i otaczających ją wzgórz tworzy efektowny kontrast z architekturą miasta: wieżowcami grzecznie zgrupowanymi w śródmieściu, wiktoriańskimi domami na Pacific Heights, a także małymi, bajecznie kolorowymi sklepikami przy Union Street. Dodatkowo o tej porze roku mogli zwiedzać je bez przeszkód, bo zwykły rój turystów wrócił już do domów.

Wjechali na most Złote Wrota, bo Keshia chciała obejrzeć go „z bliska”. Była oczarowana.

– Prawdziwe dzieło sztuki! – stwierdziła zadzierając głowę, by przyjrzeć się smukłym filarom mostu ginącym w rozproszonej mgiełce.

– Podobnie jak ty – rzekł żartobliwie Lucas, patrząc na jej rozpromienioną twarz.

Wieczorem zjedli kolację w jednej z włoskich restauracji przy Grant Avenue. W niewielkim wnętrzu królowały cztery duże ośmioosobowe stoły, toteż człowiek mimo woli musiał zawierać nowe znajomości, sięgając do wazy z zupą lub dzieląc się chlebem ze współbiesiadnikami. Keshia napawała się poczuciem wspólnoty, które także było dla niej całkiem nowe. Luke przyglądał się jej z uśmiechem. Co powiedzieliby ci prości ludzie, gdyby dowiedzieli się, że siedzą przy jednym stole ze słynną Keshia Saint Martin? Omal nie parsknął śmiechem. Jej nazwisko nic by im nie powiedziało. Siedzieli tu hydraulicy, studenci, kierowcy autobusów i ich żony. Keshia SaintKto? Była tu bezpieczna; nie musiała się bać reporterów i plotek. Zauważył, jak rozkwitła w tym krótkim czasie, odkąd przyjechała do San Francisco. Potrzebowała trochę swobody i wytchnienia i Luke cieszył się, że choć tym mógł ją obdarować.

Przed powrotem do hotelu wpadli jeszcze na drinka do Perry’ego przy Union Street – odrobinę w stylu nowojorskiego baru „PJ.” – stamtąd zaś zdecydowali się wracać pieszo. Długi spacer przez porośnięte drzewami wzgórza sprawił im niewysłowioną przyjemność. Na skraju zatoki ryczały syreny przeciwmgielne, a Keshia kroczyła obok Luke’a, trzymając go za rękę.

– Chciałabym tu mieszkać – westchnęła.

– To ładne miasto. Choć właściwie wcale go jeszcze nie znasz.

– A dzisiejszy dzień to co?

– Zwyczajna trasa dla turystów. Jutro wgryziemy się w miąższ tej krainy.

Nazajutrz rano pojechali na północ wzdłuż wybrzeża. Stinson Beach, Inverness, Point Reyes, kilometry dzikich plaż, przypominających nieco położony o wiele dalej na południe Big Sur. Fale rozbijały się o urwisty brzeg, w górze skrzeczały mewy i jastrzębie, a długie łańcuchy wzgórz, rozdarte z nagła tu i ówdzie piaszczystą łachą, robiły wrażenie, jak gdyby dotknęła ich łaskawa ręka Boga. Keshia zrozumiała, co miał na myśli Luke: ta niemal bezludna ziemia różniła się od nabrzeży miasta; była prawdziwa i cudownie piękna, nie tylko zajmująca.

Obiad zjedli w chińskiej restauracji przy Grant Avenue. Keshia była w cudownym nastroju. Siedzieli w niewielkiej niszy, odgrodzonej od reszty sali parawanem, przez który słychać było głosy i śmiechy z innych nisz, a także szczęk naczyń i dźwięczną chińszczyznę kelnerów. Był to jeden z ulubionych lokali Luke’a; Keshii również bardzo się tu spodobało. Na dzień przed jej przyjazdem – o czym nie wiedziała – właśnie tu zapadły końcowe ustalenia związane ze strajkiem w San Quentin. Rozmawiali o zabitych ludziach nad smażonym wonton. Nawet Lucasowi wydało się to trochę niemoralne, kiedy się nad tym głębiej zastanowił, czego zwykle unikał. On i jego towarzysze nauczyli się akceptować realia. Dążenie do zmiany warunków w więzieniach miało swoją cenę. W niektórych przypadkach było nią ludzkie życie. Luke i jemu podobni działacze odgrywali tu role generałów, więźniowie – szeregowych żołnierzy, a strażnicy i administracja więzienna – wrogich sił. Było to całkiem proste.

– Nie słuchasz mnie, Luke.

– Hm? – ocknął się z zadumy. Keshia patrzyła na niego z uśmiechem.

– Czy coś się stało, kochanie?

– Skądże znowu! – zaprzeczył pośpiesznie, odsuwając z myśli San Quentin, co nie udało mu się w pełni. Gryzło go złe przeczucie, którego nie potrafił sprecyzować.

– Mam wrażenie, że jesteś już zmęczony.

– W nocy się wyśpimy – puścił do niej oko i pochylił się, żeby dostać buziaka.

Dopiero gdy wychodzili, zauważył tajniaka, który prześladował go od chwili przyjazdu do San Francisco. Mężczyzna prędko cofnął się do jednej z nisz, wtykając pod ramię gazetę. Luke uznał nagle, że tego już za wiele.

– Zaczekaj na mnie przed wejściem – powiedział.

– Co?

– Idź. Mam tu jeszcze jedną sprawę do załatwienia. Była zdumiona wyrazem jego twarzy. Coś się stało, pękła jakaś tama. Keshia poczuła na plecach zimny dreszcz. Miała wrażenie, że obserwuje wulkan na pięć minut przed erupcją.