– Mhm.

– Może rozsądniej będzie, jeśli tego nie zrobię? Znów to samo. Rozsądek, ostrożność.

– W nosie mam rozsądek – oznajmiła. – Nie widzieliśmy się prawie trzy tygodnie, a kocham cię do szaleństwa.

– Wyjdę po ciebie – rzekł radośnie.

– Nie zapomnij!

– Tak jest, proszę pani – gromki śmiech załaskotał ją w ucho, nim odłożyła słuchawkę.

Przez ubiegłe trzy tygodnie Luke toczył walkę ze swoim sumieniem i przegrał ją – a może wygrał, nie potrafił tego osądzić. Wiedział jedno: niezależnie od tego, ile miało go to kosztować, nie mógł utracić Keshii.

ROZDZIAŁ 17

Samolot wylądował o 19.14 czasu San Francisco i zanim jeszcze podkołował do bramy, Keshia pomimo usilnych nalegań stewardesy od razu ustawiła się przy drzwiach.

Podróżowała klasą turystyczną, żeby nie zwracać na siebie uwagi. Ubrana była w czarne wełniane spodnie, czarny sweter i ciemne okulary, przez ramię miała przewieszony trencz. Strój był skromny – może nawet zbyt skromny – a przy tym szalenie elegancki. Mijani mężczyźni odprowadzali ją wzrokiem, kobiety również – z zazdrością. Smukłe biodra, proste ramiona, gęste włosy i ogromne chabrowe oczy Keshii nie mogły być nie zauważone. Mimo niskiego wzrostu zwracała na siebie uwagę, nawet jeśli występowała incognito.

Miała wrażenie, że nim otwarto drzwi, minęły wieki. W kabinie panował zaduch, ludzie obijali sobie nogi bagażami, jakieś dziecko zaczęło płakać. W końcu z zewnątrz wpadł powiew świeżego powietrza i tłum najpierw drgnął, a potem runął przed siebie. Smukłe cielsko samolotu wypluło na rampę swoją zawartość niczym pastę do zębów wyciśniętą z tubki. Keshia przepchnęła się pomiędzy współtowarzyszami podróży. Pierwszą osobą, którą zobaczyła, był Lucas.

Jego głowa sterczała wysoko ponad tłumem, czarne włosy lśniły w świetle lamp, w całej zaś postaci dawało się wyczuć radosne oczekiwanie. Pomachała do niego ręką. Po chwili znalazł się przy niej i poderwał ją wysoko w ramionach.

– Och, staruszko, jak się cieszę!

– Luke! – uśmiechnęła się promiennie.

Ich wargi zetknęły się w długim, zachłannym pocałunku. Do diabła z pismakami, niech się napatrzą! Wreszcie była z nim, mogła schronić się w jego objęciach. Podróżni opływali ich dokoła jak kamień w środku strumienia. Zanim zdołali się od siebie oderwać, wokół nie było już nikogo.

– Bierzmy walizki i jazda do domu! – zakomenderował Luke.

Z zażyłym uśmiechem, postronnemu widzowi mogącym nasunąć myśl, że od dawna dzielą życie, zjechali na dół ruchomymi schodami, trzymając się mocno za ręce. Ludzie odprowadzali ich wzrokiem. Stanowili parę, którą się zauważa, na którą patrzy się chciwie i z zazdrością.

– Ile walizek przytargałaś?

– Dwie.

– Dwie? Spędzimy tu ledwie trzy dni! – zaśmiał się i znów mocno ją uścisnął.

Keshia stłumiła jęk zawodu. Tylko trzy dni? Liczyła się jednak każda, nawet najkrótsza chwila.

Luke wybrał walizki z obrotowej taśmy i wsadził je pod pachę, nie wypuszczając jej z objęć.

– Nie jesteś dziś zbyt rozmowna. Zmęczona?

– Nie. Szczęśliwa. – Keshia podniosła głowę i przytuliła się do niego jeszcze mocniej. – Tak bardzo się za tobą stęskniłam!

– Już nigdy nie zostawię cię samej na tak długo. Źle mi to robi na nerwy.

Keshia jednak wiedziała, że w każdej chwili grozi im ponowne rozstanie, może nawet na dłużej. Takie właśnie było jego życie. Z wysiłkiem odsunęła od siebie czarne myśli. Ich trzydniowe wakacje właśnie się zaczęły.

– Gdzie będziemy mieszkać? – spytała, kiedy czekali na taksówkę. Jak dotąd wszystko szło jak z płatka. Żadnych kamer, żadnych reporterów. Nikt nawet nie podejrzewał, że wyjechała z Nowego Jorku. Uprzedziła agenta, że nie będzie jej przez parę dni i żeby w tym czasie wykorzystali w rubryce Hallama skrawki, które nie zmieściły się w ostatnim wydaniu, zanim znów będzie się mogła skupić na towarzyskich plotkach.

– W „Ritzu” – oświadczył Luke uroczyście, wrzucając jej walizki na przedni fotel taksówki.

– Naprawdę? – roześmiała się, wsiadając.

– Sama zobaczysz! – rzekł z dumą i nagle zmarkotniał. – Słuchaj, jeśli wolisz się zatrzymać w „Fairmoncie” czy „Huntingtonie”, to… Tam jest wprawdzie ładniej, ale pomyślałem, że wolałabyś…

– Rozumiem, że „Ritz” jest bardziej dyskretny? Luke roześmiał się, widząc jej minę.

– O tak, staruszko. To właśnie najbardziej podoba mi się w „Ritzu”. Jest taaaki dyskretny!

Hotel „Ritz” mieścił się w dużym, pamiętającym zapewne lepsze czasy szarym domu, położonym w samym sercu Pacific Heights. Dawniej jego splendor musiał robić wrażenie: dziś gościł wyrzutków: zasuszone staruszki i zramolałych starców, nie licząc przepływających pośpiesznie między nimi gości, dla których nie starczyło miejsca w okazałych rezydencjach w sąsiedztwie. Mieszkańcy hotelu stanowili więc dziwaczny melanż i tak samo było z wystrojem: koślawe, zakurzone kryształowe żyrandole, krzesła obite spłowiałym aksamitem, kwieciste zasłony u okien, a tu i ówdzie barokowa mosiężna spluwaczka.

Luke rozejrzał się szybko na prawo i lewo, prowadząc ją do środka. Za ladą recepcyjną kręciła się nerwowo podstarzała dama. Włosy miała splecione w dwa obwarzanki nad uszami, a jej sztuczne zęby wyglądały tak, jak gdyby w ciemnościach świeciły własnym światłem.

– Dobry wieczór, pani Ernestyno – rzekł grzecznie Luke. Najśmieszniejsze w tym wszystkim wydawało się Keshii to, że imię Ernestyna pasowało do staruszki jak ulał.

– Dobry wieczór, panie Johns. – Ernestyna przyjrzała się Keshii z aprobatą. O, tacy goście są tu mile widziani! Przecież to w końcu „Ritz”.

Luke wprowadził Keshię do rdzewiejącej windy, obsługi, wanej przez siwego człowieczka, który nucił pod nosem „Dixie”, wioząc ich na pierwsze piętro.

– Zwykle chodzę pieszo – rzekł. – Pomyślałem jednak, że zaprezentuję ci wszystkie tutejsze zabytki.

Tabliczka wisząca w windzie głosiła, że śniadanie podaje się o siódmej, lunch o jedenastej, a obiad o piątej. Keshia zachichotała z uciechy.

– Dziękuję, Joe. – Luke delikatnie poklepał starego windziarza po plecach i sięgnął po walizki.

– Czy odnieść bagaże, proszę pana?

– Nie trzeba, dziękuję. – Mimo to dyskretnie wsunął banknot do ręki starego. – W lewo – dodał, ruszając długim korytarzem. Podłogę pokrywał dywan w kolorze czerwonego wina, na ścianach wisiały spłowiałe sztychy.

Luke przekręcił klucz w zamku, postawił walizki i przygarnął ją do siebie.

– Tak się cieszę, że jesteś. Bałem się, że nie znajdziesz dla mnie czasu.

– Chyba żartujesz! Dla ciebie zawsze mam czas. Czy zamierzasz stać w drzwiach przez całą noc?

– O, nie – porwał ją z ziemi i przeniósł przez próg do pokoju, na którego widok zaparło jej dech w piersi. Nigdy w życiu nie widziała takiej ilości błękitnego pluszu i satyny w jednym miejscu.

– Boże, tu jest cudownie – roześmiała się. – Wprost niewiarygodnie!

Potężne łoże wyposażone było w aksamitny baldachim wsparty na czterech kolumienkach. Fotele, kapa na łóżku, szezlong i przybranie staroświeckiej toaletki – wszystko miało ten sam odcień. Nawet zdeptany dywan pysznił się błękitnym kwiatowym deseniem. Keshia spojrzała w okno i aż westchnęła z zachwytu.

Widać przez nie było ciemny przestwór zatoki, oświetlony w dali latarniami na wzgórzach Sausalito i mrugającymi światłami drogowymi na moście Złote Wrota.

– Luke, tu jest bajecznie! – w oczach Keshii także pojawił się blask.

– „Ritz” pada ci do stóp, madame.

– Kocham cię – rzuciła mu się na szyję, omal nie łamiąc obcasów.

– Gdzie ci tam do mnie… Nawet w jednej czwartej nie kochasz mnie tak, jak ja ciebie.

– Milcz, podły oszczerco!

Usłuchał, pocałunkiem zamykając także jej usta i niosąc ją na błękitne łoże.

– Głodna?

– Nie wiem. Jestem tak szczęśliwa, że mąci mi się w głowie. – Keshia sennie obróciła się na bok i pocałowała go w szyję.

– Co powiesz na spaghetti?

– Mhm… Chętnie – wymruczała, nie ruszając się z miejsca. Według czasu nowojorskiego dochodziła pierwsza w nocy i Keshia nie miała najmniejszej ochoty zrywać się z pościeli.

– Wstawaj, staruszko! – zawołał Luke, ściągając z niej prześcieradło.

– O, nie, tylko nie pod prysznic!

– Jeśli zaraz nie wstaniesz, zleję cię wodą tu, w łóżku – oznajmił, dokumentując to klapsem w jej nagi pośladek.

– Nie ośmieliłbyś się – stwierdziła z leniwym uśmiechem, nie otwierając oczu.

– Ja bym się nie ośmielił? – zażartował, patrząc na nią z czułością.

– Chryste, pewnie gotów jesteś to zrobić, kanalio. Czy mogę zamiast natrysku wybrać kąpiel w wannie?

– Możesz wybrać, co chcesz, pod warunkiem, że wstaniesz.

Keshia otworzyła jedno oko i przyjrzała mu się uważnie.

– W takim razie wybieram ciebie.

– Po kolacji. Nie miałem dziś czasu na lunch i umieram z głodu. Chciałem pozałatwiać wszystko przed twoim przyjazdem.

– I pozałatwiałeś? – Keshia oparła się na łokciu i sięgnęła po papierosa. Właściwie od początku czekała na te słowa i teraz w jej głosie było tyleż napięcia co w jego wzroku.

– Tak. Zakończyliśmy sprawę – twarze zabitych rozbłysły mu w pamięci.

– Luke… – nigdy nie pytała go bezpośrednio o te sprawy, a on nigdy nie oferował się z wyjaśnieniami.

– Słucham? – Cała jego postać stała się nagle uosobieniem czujności.

– Nie powiesz mi, żebym pilnowała własnego nosa? Wzruszył ramionami i powoli potrząsnął głową.

– Nie. Wiem, do czego zmierzasz, i przyznaję, że masz prawo pytać. Chcesz wiedzieć, co tu robiłem, czy tak?

Keshia skinęła głową.

– Przecież sama się domyśliłaś. – Luke nagle jakby się postarzał. Głos także miał znużony. Świąteczny nastrój naraz prysł.

– Chyba tak. Chyba podświadomie wiedziałam od początku, ale dziś po południu… – jej głos zamarł. Dziś? Wydawało jej się, że minęły lata. – Dziś po południu zobaczyłam nagłówek w gazecie… strajk w San Quentin był twoim dziełem, prawda?