– Czy w tym przybytku serwują coś co picia? – żałośnie przebiegł wzrokiem wypisane kredą na tablicy menu. Nie było w nim nawet wzmianki o koktajlach, jedynie sok z marchwi albo z małży. Na myśl o tym ostatnim żołądek podszedł mu do gardła.

– Och, Edwardzie, nie pomyślałam, że miałbyś ochotę na drinka! – w oczach Keshii zamigotały wesołe iskierki. – Doprawdy, zbyt długo cię nie widywałam. Musiałam jednak przez jakiś czas być sama.

– Powiedziałbym, że wyszło ci to na zdrowie, ale wcale nie jestem tego pewien. Moim zdaniem pracujesz za ciężko.

Keshia powoli pokiwała głową.

– Owszem, tak było. Chciałam wreszcie ustalić swoją pozycję w branży. I wiesz, coraz trudniej mi się zmusić do redagowania tej przeklętej rubryki. Może powinnam dać sobie z nią spokój?

– Mówisz poważnie? – Edward zaniepokoił się nieco. Jeżeli Keshia zrezygnuje z rubryki Hallama, jak często będzie miał okazję ją oglądać na galowych spędach śmietanki Nowego Jorku?

– Zastanowię się jeszcze. Nie chcę robić niczego pochopnie. Ale siedem lat to kawał czasu. Może już pora wysłać Martina na emeryturę.

– A co z Keshia Saint Martin? Spojrzała mu w oczy bez słowa.

– Keshia, kochanie, chyba nie zamierzasz palnąć jakiegoś głupstwa, prawda? Przyznam, że odczułem pewną ulgę na wieść o twojej decyzji co do Whitneya. Zastanawiałem się tylko, czy to oznacza…

– Nie, z moim młodym przyjacielem z SoHo również zerwałam. Prawdę mówiąc, tego samego dnia. Była to swego rodzaju czystka. W rezultacie odczułam wielką ulgę.

– Teraz jesteś sama?

Skinęła głową, klnąc w duchu jego dociekliwość.

– Tak. Ja i moja praca. Bardzo mi się to podoba – uśmiechnęła się promiennie.

– Może na jakiś czas właśnie tego ci trzeba. Ale nie pal za sobą wszystkich mostów.

– Dlaczego?

– Bo jesteś za młoda i za ładna, żeby spleśnieć nad maszyną do pisania. Nie zatracaj się tak bez reszty.

– „Zatracać się”, Edwardzie? Mam wrażenie, że wreszcie znalazłam swoje prawdziwe „ja”.

O Boże, pomyślał, znowu ma taką samą minę jak jej ojciec! Czuł, że Keshia podjęła jakąś ważną decyzję, nie wiedział tylko, czego ona dotyczy.

– Proszę cię, bądź ostrożna – rzekł, zapalając wygasłe cygaro. – I nie zapominaj, kim jesteś.

– Czy masz pojęcie, jak często to słyszałam? – prychnęła ze złością. – Nie martw się, nie zapomnę. Idę o zakład, że ty do tego nie dopuścisz.

Twardy wyraz malujący się w jej oczach zupełnie zbił go z tropu. Trwało to jednak tylko chwilę, po czym Keshia wskazała wiszącą na ścianie tablicę.

– A więc na co masz ochotę? – zapytała, uśmiechając się przelotnie. – Proponuję omlet z krewetkami i awokado. Jest pyszny.


– Wezwać ci taksówkę?

– Nie, chętnie się przejdę. Uwielbiam październik w Nowym Jorku.

Jesienny dzień był wietrzny i przejrzysty. Co roku o tej porze wszystko zdawało się nagle czystsze, jaśniejsze i pełne życia, a człowiek zaczynał czuć werwę, by pieszo przemierzyć cały świat.

– Zadzwoń do mnie niedługo. Martwię się, kiedy całymi tygodniami nie dajesz znaku życia, a z drugiej strony nie chciałbym ci się narzucać.

Co za cudowna przemiana, pomyślała z przekąsem, na głos zaś zapewniła:

– Ależ skąd, wcale się nie narzucasz. Dzięki za lunch. Sam widzisz: nie był taki zły!

Cmoknęła go w policzek i odmaszerowała, odwracając się jeszcze, żeby mu pomachać, kiedy zatrzymała się na światłach.

Przeszła Trzecią Aleją do Sześćdziesiątej Ulicy i skręciła do parku. Nadkładała w ten sposób drogi, ale dzień był zbyt piękny, by zamykać się w czterech ścianach. Oddychała pełną piersią, z uśmiechem mijając rozbawione dzieci o zaróżowionych policzkach. Zdrowo wyglądające dziecko stanowiło rzadkość w Nowym Jorku. Zwykle małe buzie znaczył ziemisty odcień mokrej zimy albo blada obrzmiałość dusznego lata. Wiosna przemykała przez Manhattan tak ulotnie…

Jesień była inna. Jesień przynosiła chrupiące jabłka i dynie na straganach, jakby stworzone, by rzeźbić w nich oblicza na święto Halloween. Porywiste wiatry omiatały niebo z szarych chmur, ludzie zaś poruszali się raźniejszym krokiem. Nie marzli ani się nie pocili, nie byli ani zmęczeni, ani wściekli. Nowojorczycy napawali się październikiem, weseli i pełni i życia. A Keshia szła przez park, chłonąc zewsząd ten podniosły nastrój.

Alejki zasłane były liśćmi, które podrywały się przy każdym kroku, drapiąc ją po kostkach. Na przystanku kucykowych zaprzęgów malcy domagali się następnej przejażdżki. Zwierzęta z zoo odprowadziły ją wzrokiem, a w chwilę później kurant zaczął wydzwaniać godzinę. Keshia przystanęła pod zegarem w grupce matek z dziećmi.

Dzieci. Jak prześmiesznie byłoby mieć obok siebie taką małą osóbkę! Kogoś, komu wyciera się z brody resztki czekolady, a wieczorem czyta bajki i tuli na dobranoc. Kogoś, kto rano gramoli ci się do łóżka z zimnymi stopkami. Szkoda, że zaraz trzeba by mu mówić, kim jest i do czego będzie zobowiązany, gdy dorośnie. To właśnie był powód, dla którego nigdy nie marzyła o dziecku. Po co miała krzywdzić niewinną istotę? Wystarczy, że ona sama żyje z tym od tylu lat. Nie, żadnych dzieci. Nigdy.

Kurant umilkł, pozłacane zwierzątka zamarły w ostatnim takcie mechanicznego walca. Dzieci rozbiegły się ku przenośnym kramom. Keshia nagle również zapragnęła mieć czerwony balonik. Kupiła go za ćwierć dolara i przywiązała do guzika przy rękawie. Tańczył na wietrze wysoko nad jej głową, tuż pod koronami wielkich parkowych drzew. Roześmiała się: miała ochotę biec przez całą drogę do domu.

Minęła jeszcze staw, na którym ścigały się modele żaglówek, i ruszyła do bramy w ślad za piastunkami, statecznie pchającymi wielkie, landarowate angielskie wózki, okryte kipielą koronek. Z przeciwka nadciągała grupka francuskich nianiek, już z dala emanując grubo słodzoną wrogością. Świat ten – jak każdy inny – rządził się własnymi prawami. Autochtonki trzymały się na uboczu, zdominowane zarówno przez Angielki, jak i przez Francuzki. Szwajcarki i Niemki tworzyły własne kółko. W tej klasie Murzynki nie trafiały się nigdy; były pariaskami.

Na widok portiera Keshia speszyła się i gwałtownie przyciągnęła balonik. Windziarz udawał, że go nie zauważa.

– Dzień dobry pani.

– Dzień dobry, Sam.

Miał na sobie ciemny zimowy uniform i nieśmiertelne białe rękawiczki. Od dwudziestu czterech lat woził ludzi z góry na dół i z dołu do góry, nawet nie patrząc im w oczy. „Dzień dobry pani”… „Dzień dobry, Sam”… „Dobry wieczór pani”… „Dobry wieczór, Sam”… Dwadzieścia cztery lata ze wzrokiem utkwionym w ścianę. Za rok przejdzie na emeryturę, a w nagrodę dostanie pozłacany zegarek i butelkę dżinu. Jeśli wcześniej nie umrze, wpatrzony w ten sam punkt na ścianie.

– Dziękuję, Sam.

– Służę pani.

Drzwi windy cicho zamknęły się za nią. Keshia znalazła klucz i weszła do mieszkania.

Na stoliku w holu leżała już popołudniowa gazeta. Dawniej czytanie gazet sprawiało jej przyjemność, ostatnio jednak nie mogła oprzeć się wrażeniu, że pełne są potwornych, coraz gorszych wieści. Trzęsienie ziemi w Chile, tysiące ofiar. Wznowienie konfliktu na Bliskim Wschodzie. Głodujące dzieci. Morderstwa w Bronksie. Afery na Manhattanie. Zamieszki w więzieniach. Te ostatnie martwiły Keshię najbardziej.

Ledwie zerknęła na pierwszą stronę i nagle zamarła z ręką wciąż wspartą o drzwi. Nagłówek krzyczał: STRAJKI W SAN QUENTIN. SIEDMIU ZABITYCH.

– Boże… – wyszeptała. – Spraw, żeby był zdrów i cały…

Jakby w odpowiedzi na jej modlitwę zadzwonił telefon. Keshia mechanicznie ruszyła do salonu, nie odrywając wzroku od gazety.

– Halo… – odezwała się nieswoim głosem.

– Keshia?

– Słucham?

– Czy to panna Saint Martin?

– Niestety, nie ma jej… Lucas?

– Tak, do licha. Co ty tam wyprawiasz? – oboje byli zdrowo zakłopotani.

– Ja… przepraszam… O Boże, nic ci nie jest? Co się stało? – nagły strach złapał ją za gardło, ale bała się mówić otwarcie. Artykuł zmienił jej podejrzenia w pewność.

– Naturalnie, że nic mi nie jest. Masz głos, jakbyś zobaczyła ducha.

– Trafił pan w samo sedno, panie Johns. Czekam na wyjaśnienia.

– Powiedzmy, że zaczekasz jeszcze parę godzin, a wtedy powiem ci wszystko, co chcesz wiedzieć, i jeszcze wiele innych rzeczy. Naturalnie w granicach rozsądku – Luke zaśmiał się ochryple, ze znużeniem.

– Co chcesz przez to powiedzieć?

– Pakuj walizki, staruszko! Dostaję już świra bez twoich okrągłości! Może byś tak wsiadła w najbliższy samolot?

– Do San Francisco? Poważnie?

– Najzupełniej poważnie. Kupa czasu minęła, odkąd po raz ostatni pieściłem twój mały tyłeczek.

– Kocham cię, wariacie. Och, gdybyś wiedział, jak bardzo za tobą tęskniłam, a dosłownie przed chwilą przeczytałam w gazecie…

– Nieważne – przerwał jej ostro. – U ciebie wszystko w porządku?

– Tak. Jakie masz plany? – zapytała z westchnieniem.

– Wziąć parę dni wolnego i zamęczyć cię na śmierć. O której możesz tu być?

Keshia spojrzała na zegarek.

– Jest trzecia. Nie orientujesz się, kiedy mam samolot?

– O wpół do szóstej z lotniska Kennedy’ego. Zdążysz?

– Czekaj… O czwartej powinnam wyjść z domu, czyli… a niech to! Zdążę – zerwała się z krzesła. – Co mam zabrać?

– Twoje słodkie ciałko.

– Oprócz tego, głuptasie. Jaka tam jest pogoda?

– Mokra. We dnie ciepło, w nocy zimno. Zresztą nie wiem, sprawdź w „Timesie”. I nie waż się przypadkiem przyjeżdżać w futrze z norek.

– Skąd wiesz, że mam futro z norek? Nigdy go nie widziałeś – teraz Keshia śmiała się już pełną piersią.

– Wydedukowałem. Nie bierz go.

– Nie miałam zamiaru. Jeszcze coś?

– Tylko informacja, że stanowczo za bardzo cię kocham, kobieto. I że w przyszłości już nie spuszczę cię z oka.

– Obiecanki cacanki! Słuchaj… wyjdziesz po mnie?

– Na lotnisko? – w głosie Luke’a odbiło się zaskoczenie.