– Odskocznią?

Istotnie; tylko po co miała mu o tym mówić? Żeby zranić go bardziej, niż to było konieczne?

– Nie – odparła. – Kimś bliskim. Mężczyzną, którego kochałam.

– Ale już nie kochasz? – wlepione w nią oczy były pełne łez.

– Czas niesie zmiany, Marku, i dla własnego dobra my także musimy się zmieniać. Najgorzej, gdy ludzie z uporem czepiają się przeszłości. Muszę odejść. Tak będzie lepiej i dla ciebie, i dla mnie.

Mark smętnie pokiwał głową i zwiesił ją nad winem. Keshia po raz ostatni pogłaskała go po policzku i wyszła, z trudem powstrzymując się, aby nie biec. Na szczęście zza rogu wyłoniła się taksówka. Wskoczyła do środka, aby nie patrzeć na łzy Marka i aby on nie widział jej zapuchniętych oczu. Odtąd miał ją oglądać tylko na zdjęciach w prasie.

Kiedy weszła do mieszkania, telefon dzwonił jak wściekły. Keshia czuła się jak wyżęta ścierka. To nie było podobne do rwania dwóch zębów; prędzej czterech, dziesięciu, stu. Któż to znowu dzwoni? Na pewno nie Whit, więc kto? Edward? Jack Simpson?

– Cześć, staruszko.

– Witaj, kochanie. Boże, jak się cieszę, że dzwonisz! Jestem wykończona!

Jak bardzo potrzebny był jej dźwięk jego głosu… uścisk ramion…

– Co się stało?

– Wszystko i nic. To był koszmarny dzień. Pobieżnie streściła mu swoje dokonania tego dnia, niczego nie ukrywając. Przynajmniej przed nim nie chciała mieć sekretów.

– No tak, tego rodzaju sprawy nigdy nie są przyjemne. Szkoda, że musiałaś się z tym uporać w ciągu jednego dnia.

W jego tonie nie wyczuła jednak żalu, raczej zadowolenie. Nagle i ona ucieszyła się, że ma to już za sobą.

– Lżej mi teraz, kiedy mam czyste konto. Tyle że jestem strasznie zmęczona. A co słychać u ciebie, kochanie? Byłeś bardzo zajęty?

– Nie tak bardzo jak ty. Głównie z tej racji, że nie chodzę na bale – zachichotał, a Keshia jęknęła:

– Rany boskie! Właśnie mi przypomniałeś, że o piątej miałam być na zebraniu w sprawie artretyków, a jest już pięć po piątej. Niech to jasna, ciężka i pieprzona cholera!

Luke wybuchnął śmiechem.

– Gdyby to usłyszał Martin Hallam…

– Och, przestań!

– Żal mi cię dobijać, dziecinko, ale ja również mam niedobre wieści. Nici z weekendu, mała. Za godzinę lecę na wybrzeże.

– Które wybrzeże? – Keshia nie pojmowała, o czym on w ogóle mówi.

– Zachodnie, skarbie. Wiem, jestem ostatni łajdak. Mam nadzieję, że nie zmartwiłem cię aż tak bardzo…

– Nie, przeciwnie. Wprost kwiczę z zachwytu. Czy to oznacza, że się nie zobaczymy?

– Niestety, tak.

– Mogłabym spotkać się z tobą w Kalifornii.

– Nie, kotku. Nie przeciągajmy struny.

– Ale dlaczego? Luke, miałam nadzieję, że…

– Tym razem to niemożliwe. Mam tam do załatwienia delikatny interes i nie chciałbym, żeby ktoś cię ze mną zobaczył. Czekają mnie ciężkie dwa tygodnie.

– Aż tyle? – Keshia była bliska płaczu.

– Możliwe. Zobaczymy.

Keshia wciągnęła głęboko powietrze, przełknęła łzy i uczyniła wysiłek, żeby myśleć logicznie. Co za koszmarny dzień!

– Luke, czy to jest niebezpieczne? Lucas zawahał się na moment, nim odparł:

– Nic mi nie grozi. Lepiej idź na zebranie w sprawie tych połamańców i nie zawracaj sobie mną ślicznej główki. Złego licho nie bierze, tyle i ty pewnie wiesz.

– Koronny argument!

– Odezwę się po powrocie. Pamiętaj, że cię kocham – rzucił jej na pocieszenie i odłożył słuchawkę.

Zakończywszy rozmowę, Luke począł nerwowo krążyć po swym apartamencie w chicagowskim hotelu. Chyba oszalał, wiążąc się z tą dziewczyną. Zwłaszcza teraz, kiedy zrobiło się naprawdę gorąco. Już zaczynała mu stawiać wymagania; oczekiwała więcej, niż był w stanie jej dać. Miał inne sprawy na głowie, inne zobowiązania, a dodatkowo musiał zatroszczyć się o własny tyłek. Te śmierdzące psy krążyły wokół niego już od kilku tygodni – niczym stado sępów, które czasami chowają się wśród chmur, ale nigdy nie spuszczają z oka upatrzonej ofiary. Wyczuwał je przez skórę.

Stanął przy barku i do wysokiej szklanki nalał sobie bourbona – bez wody i bez lodu. Połknął go jednym długim łykiem, po czym podszedł do drzwi i otworzył je gwałtownie, jak gdyby chciał wyrwać je z zawiasów. Stojący w korytarzu mężczyzna podskoczył ze strachu i spojrzał na niego z wyrzutem. Miał na głowie kapelusz i minę człowieka, który zmierza w jakieś konkretne miejsce, co rzecz jasna mijało się z prawdą. Był wzorcowym okazem tajniaka na posterunku, jego kolejnym „ogonem”.


Keshia wsiadła do taksówki powłócząc nogami, jakby były z ołowiu. Zebranie odbywało się w trzypoziomowym mieszkaniu Tiffany – naprzeciw parku, przy Piątej Alei. Gospodyni nie bawiła się w manewry z lemoniadą. Podawano bourbona i szkocką, dla koneserów zaś znalazł się dżin i wódka. Sama Tiffany w domu piła zawsze czarnego Johnny Walkera.

W chwili przybycia Keshii stała nie opodal drzwi, trzymając w dłoni nieodłączną szklaneczkę.

– Keshia! Wyglądasz bosko! Dopiero zaczynamy, więc niewiele straciłaś.

Tego Keshia mogła być pewna z góry.

– To dobrze – bąknęła.

Tiffany miała w sobie za dużo alkoholu, żeby zwrócić uwagę na ton przyjaciółki i nieco rozmazany tusz do rzęs pod oczami.

– Bourbona czy szkocką?

– To i to.

Tiffany spojrzała na nią tępo. Już od południa była mocno zamroczona.

– Przepraszam cię, kochana – zmitygowała się Keshia. – To tylko taki żart. Napiję się szkockiej z wodą sodową, ale nie kłopocz się: sama sobie naleję.

Tego wieczoru piła prawie w takim samym tempie jak Tiffany. Drugi raz w życiu upiła się przez Luke’a, lecz poprzednio była pijana z radości.

ROZDZIAŁ 16

– Keshia?

– Dzień dobry, Edwardzie. Co nowego słychać?

– O to samo chciałem spytać ciebie. Nie dajesz znaku życia od kilku tygodni.

– Zapadłam w sen zimowy. – Keshia odgryzła kawałek jabłka i wyłożyła nogi na biurko.

– Jesteś chora?

– Nie. Zajęta.

– Piszesz?

– Mhm.

– Nigdzie nie bywasz.

– Nie martw się, nic mi nie jest. Czasami nawet wystawiam nos za próg ze względu na rubrykę. Sporadycznie, to prawda.

– Czy jest jakiś szczególny tego powód?

– Nie ma żadnego. Po prostu sporo pracuję. Nie mam ochoty udzielać się towarzysko częściej, niż jest to absolutnie konieczne.

– Boisz się wpaść na Whita?

– Nie, tylko… no, może trochę. Bardziej boję się naszych rekordowych plotkarek. Zresztą piszę w tej chwili trzy artykuły naraz, a wszystkie terminy upływają w przyszłym tygodniu.

– Zastanawiam się właśnie, czy przyjmiesz zaproszenie na lunch.

Keshia skrzywiła się, odkładając ogryzek. Niech to diabli!

– Prawdę powiedziawszy… – zaczęła i wybuchnęła śmiechem. – No dobrze. Ale nie tam, gdzie zwykle.

– Boże, chyba naprawdę stajesz się pustelnicą! – Edward również się zaśmiał, lecz w jego głosie wychwyciła cień niepokoju. – Czy wszystko jest w porządku?

– W jak najlepszym. Słowo honoru.

O ileż bardziej ucieszyłby ją lunch z Lucasem! Nadal dwa razy dziennie przeciążali transkontynentalne linie telefoniczne, Luke jednak wciąż nie mógł sobie pozwolić na to, by ją sprowadzić. Zbyt wiele się działo. W związku z tym Keshia poświęcała się pracy.

– A zatem gdzie się spotkamy?

– Znam miły bar ze zdrową żywnością przy Sześćdziesiątej Trzeciej Wschodniej. Co ty na to?

– Chcesz znać prawdę?

– Naturalnie.

– Okropność!

Zaśmiała się, słysząc jego ton.

– Nie bądź wapniakiem, mój drogi. Na pewno ci się spodoba.

– Dla ciebie, kochana, jestem gotów jeść nawet zdrową żywność. Powiedz prawdę: czy to jest bardzo niedobre?

– A jeśli tak, to co? Zamówisz lunch w „Lutece” i przyniesiesz go ze sobą?

– Nie bądź śmieszna.

– Więc spróbuj. To naprawdę nie jest takie złe.

– Ach… młodość!

Umówili się na dwunastą trzydzieści. Keshia była już na miejscu, kiedy przyszedł. Edward rozejrzał się dookoła: rzeczywiście nie było tu tak strasznie, jak się spodziewał. Przy niewielkich drewnianych stolikach zasiadała w miarę reprezentatywna próba przeciętnych mieszkańców East Side. Sekretarki, producenci, hipisi, ładne dziewczyny z teczkami pełnymi zdjęć, młodzi ludzie w koszulach w kratę, a tu i ówdzie pojawiał się nawet mężczyzna w garniturze. Ani on, ani Keshia nie rzucali się w oczy i Edward odetchnął z ulgą. Nie było to co prawda „La Grenouille”, ale też nie „Horn Hardart”… Co prawda kuchnia w tym ostatnim lokalu nie rodziła specjalnych zastrzeżeń, za to klientela!… Nigdy nie mógł być pewien, co Keshia chowa w rękawie. Ta dziewczyna miała diabelskie poczucie humoru.

Siedziała w rogu sali. Uśmiechnął się z daleka, a kiedy do niej podszedł, nachylił się, żeby ją pocałować.

– Stęskniłem się za tobą, złotko.

Nie uświadamiał sobie nawet jak bardzo do chwili, gdy znów ją zobaczył. Przyjrzał jej się uważnie. Miała w oczach jakiś dziwny wyraz… taki sam, jaki spostrzegł, gdy widzieli się po raz ostatni. Oprócz tego wyraźnie schudła.

– Zeszczuplałaś – rzekł oskarżycielskim tonem.

– Tak, ale niewiele. Śmiesznie się odżywiam, kiedy piszę.

– Powinnaś dbać o to, żeby odżywiać się dobrze.

– W „Le Mistral”? A może zdrowiej byłoby w „La Cóte Basque”? – Znów się z nim droczyła, nie złośliwie, ale z jakąś dziwną zajadłością.

– Keshia, złotko, naprawdę jesteś już za stara na hipiskę – odparował.

– Masz całkowitą słuszność. W ogóle zresztą nie biorę tego w rachubę. Po prostu odwalam galerniczą pracę przy maszynie. Ostatnio mam uczucie, że wreszcie wychodzę na prostą. To krzepiące.

Kiwnął głową w milczeniu i zapalił cygaro. Zastanawiał się, czy te niepokojące objawy są związane z przepracowaniem. Cóż, zapamiętanie Keshii w pracy było bardzo chwalebne, lecz mało prawdopodobne. Subtelne zmiany, jakie w niej zauważał, nie dawały się precyzyjnie określić. Była teraz szczuplejsza, jakby bardziej nerwowa, choć wypowiadała się z większą pewnością siebie. Zmiany jednak sięgały głębiej, o wiele głębiej – o tym był przekonany.