– Zawrócimy na najbliższym zjeździe – upewnił ją szofer.

Keshia siedziała sztywno na tylnym siedzeniu, myśląc tylko o jednym: czy zdążą. Trudno było cokolwiek zarzucić kierowcy: zmieniał pasy wykorzystując każdą Luke w sznurze samochodów, wyprzedzał ciężarówki z przerażającą prędkością; limuzyna nieomal frunęła w powietrzu. W dwadzieścia minut po odjeździe z lotniska byli już z powrotem. Keshia wyskoczyła z samochodu, nim jeszcze na dobre się zatrzymał. Wbiegła do hali dworca i bez tchu dopadła tablicy odlotów, by sprawdzić, którym wyjściem udają się pasażerowie do Chicago.

Cholera, prawie na samym końcu… Ruszyła pędem, roztrącając podróżnych: biznesmenów, starsze panie z pieskami pod pachą, młode kobiety w perukach, zapłakanych odprowadzających. Jej elegancki kok rozpadł się i Keshia zachichotała na myśl, jaką uciechę miałby zabłąkany tu reporter z rubryki towarzyskiej. Sensacja roku: panna Keshia Saint Martin łamie obcasy, żeby dostać buziaka od agitatora i kryminalisty Lucasa Johnsa! Ostatnie metry przebiegła już bez tchu, wysiłek jednak się opłacił. Szerokie ramiona Luke’a niemal całkowicie wypełniały bramkę. Zdążyła w ostatniej chwili.

– Luke!

Odwrócił się zdumiony, kto z jego znajomych może teraz przebywać w Nowym Jorku, i naraz ją zobaczył – zarumienioną, zdyszaną, oplataną pasmami czarnych włosów opadających w nieładzie na czerwony płaszcz.

Szeroki uśmiech rozlał się po jego twarzy.

– Keshia, jesteś niespełna rozumu. Właśnie myślałem, że dotarłaś już do domu.

– Rozmyśliłam się… w połowie drogi… – Keshia z trudem łapała oddech, radośnie zaglądając mu w oczy – bo… musiałam… cię jeszcze pożegnać…

– Rany boskie, tylko nie dostań ataku serca! Może powinnaś usiąść?

Keshia energicznie potrząsnęła głową i wtuliła się w jego ramiona. Niedźwiedzi uścisk odebrał jej resztkę tchu. Przez moment miała wrażenie, że Luke skręci jej kark.

– Dzięki, że wróciłaś, wariatko – szepnął. Wiedział, czym ryzykowała, w jaki sposób gazety mogły rozdmuchać ten namiętny pocałunek w biały dzień, pośród morza ludzi. Nadzieje, w które nie bardzo chciał uwierzyć, ziściły się. Szlachetnie urodzona Keshia Saint Martin należała do niego.

– Cholernie się narażasz – dodał.

– Musiałam ci jakoś dowieść, że cię kocham.

– Wiem, wierzyłbym w to, nawet gdybyś nie wróciła… ale tak mam pewność – wymruczał, tuląc ją znów do siebie. – Muszę już iść. O trzeciej mam zebranie w Chicago.

– Luke…

Przystanął i spojrzał na nią uważnie. Omal nie poprosiła go, żeby został. Nie, nie mogła tego od niego żądać. I tak by nie usłuchał…

– Dbaj o siebie – wykrztusiła.

– Ty też. Zobaczymy się po niedzieli.

Skinęła głową bez słowa. Nim zniknął za zakrętem, zobaczyła jeszcze uniesione w górę długie męskie ramię.

Pierwszy raz w życiu czekała aż do startu. Patrząc, jak smukła srebrzysta sylwetka samolotu wzbija się w powietrze, doznała dziwnego uczucia, nowego i podniosłego. Po raz pierwszy, odkąd sięgała pamięcią, wzięła swój los w swoje ręce. Dość już półśrodków; koniec z ukrywaniem się w SoHo lub Antibes. Jest dorosłą zakochaną kobietą, zdecydowaną wreszcie wejść do gry. Niestety, Keshia była nowicjuszką, a grała o własne życie nie wiedząc nawet, jak wysoka jest stawka. Nie zauważyła tajniaka, który zdusił papierosa w popielniczce przy wyjściu, choć patrzyła wprost na niego. Nie podejrzewała, jakie zagrożenie stanowi dla niej i Luke’a. Była jak dziecko brnące po omacku przez dżunglę.

ROZDZIAŁ 14

– Rany boskie, gdzieś ty się podziewała?

Whit był rozdrażniony, na co w rozmowie z Keshią pozwalał sobie nadzwyczaj rzadko.

– W domu, na Boga, a gdzie miałabym być? Whit, nie zachowuj się jak dziecko.

– Od kilku dni nie sposób się do ciebie dodzwonić.

– Miałam straszną migrenę, więc włączyłam automatyczną sekretarkę.

– Och, kochanie, tak mi przykro! – Whit błyskawicznie zmienił ton. – Dlaczego mi nie powiedziałaś?

– Bo nie byłam w stanie rozmawiać z nikim, nie wyłączając ciebie, mój drogi.

Wyłączając zaś Luke’a, dodała w myśli. Po jego wyjeździe spędziła dwa wspaniałe dni w zupełnej samotności. Były jej potrzebne, aby oswoić się z tym, co się stało. Luke dzwonił dwa razy dziennie, w jego głosie śmiech mieszał się z czułością. Nieomal czuła wtedy dotyk jego rąk.

– A jak się dziś czujesz? – dopytywał się troskliwie Whit.

– Wspaniale! – odparła równie entuzjastycznie, jak szczerze.

– Słyszę właśnie, że jesteś w siódmym niebie – zauważył kąśliwie. – Mam nadzieję, że nie zapomniałaś o dzisiejszym wieczorze?

– A co ma być dziś wieczorem?

– Na miłość boską, Keshia!…

Oj, niedobrze, pomyślała. Koniec laby. Obowiązki wzywają.

– Naprawdę nie pamiętam – bąknęła niewinnie. – To przez tę migrenę.

– Dziś zaczyna się seria przyjęć na cześć Sergeantów – wyjaśnił cierpliwie Whitney.

– Jezu!… A które to z kolei? – Miała szczerą nadzieję, że ominęła ją przynajmniej część tych uciech.

– Pierwsze i wydaje je ciotka Cassie. Kolacja w smokingach. Przypominasz sobie?

Mimo woli musiała przyznać, że tak. Nie podobało jej się tylko, że Whit zwraca się do niej, jak gdyby była opóźniona w rozwoju.

– Nie wiem, czy starczy mi sił – oznajmiła zimno.

– Wobec tego sama wytłumacz to pani Fitz-Matthew – Whit zaczynał tracić cierpliwość. – Zaprosiła pięćdziesiąt osób i powinnaś ją chyba uprzedzić, że zamierzasz zburzyć cały schemat usadzenia gości.

– Chyba jednak pójdę – skapitulowała Keshia. – Okazja jest smokingowa, powiadasz?

– Tak. We frakach będziemy się poruszać dopiero w piątek.

– A co jest w piątek? – Cały kalendarz imprez towarzyskich wymazał się Keshii z pamięci.

– Próba uroczystości ślubnej. Nie chcesz chyba powiedzieć, że chcesz się wykręcić od wesela Sergeantów?

Pytanie było czysto retoryczne, ale widać miał to być dzień mocnych wrażeń dla Whita.

– Właściwie nie wiem – zadumała się Keshia. – Moja koleżanka bierze ślub w Chicago.

– Jaka koleżanka?

– Nie znasz jej.

– Ach, tak. No cóż, rób, jak uważasz – w głosie Whita dał się wyczuć chłód. – Daj mi tylko znać, co postanowiłaś. Nie wiem, czy mam na ciebie liczyć.

– Coś wymyślimy. Do zobaczenia wieczorem. – Keshia cmoknęła w słuchawkę, odłożyła ją i zakręciła się na palcach. Satynowy szlafrok rozchylił się, ukazując jej szczupłe, opalone ciało. Wesele w Chicago! Zaśmiała się pod nosem i pobiegła do wanny. Czekało ją coś lepszego niż wesele: spotkanie z Lucasem.


– Dobry Boże, Keshia, wyglądasz jak driada! – rzekł Whit oszołomiony.

Miała na sobie zwiewną jedwabną sukienkę udrapowaną na jednym ramieniu. Blado-koralowa tkanina zdawała się ją opływać, a splecione w długie obwarzanki włosy, przetykane złocistą wstążką, dopełniały wrażenia. W leciutkich matowo-złotych sandałkach Keshia poruszała się lekko jak zjawa; w uszach i na szyi lśniły jej korale i skrzyły się brylanty. Była wręcz niepokojąco piękna: w jej wyglądzie, ruchach było coś, co sprawiło, że Whit poczuł się niepewnie.

– Nigdy jeszcze nie widziałem cię tak piękną – powiedział.

– Dziękuję ci, kochanie – odrzekła uśmiechając się tajemniczo i miękkim, płynnym ruchem wymknęła się do holu, pozostawiając za sobą leciutki zapach konwalii. Aromat perfum Diora dodał jej jeszcze kobiecości. Cała ta przemiana zaniepokoiłaby Whita nie na żarty, gdyby nie złudne przekonanie, że znają się oboje na wylot.

Przed domem pani Fitz-Matthew dwóch szoferów parkowało samochody tych z gości, którzy sami zasiadali za kierownicą. W drzwiach dystyngowany starszy lokaj, który w „dawnych dobrych czasach” służył u Petaina w Paryżu, dyrygował dwiema pokojówkami w wykrochmalonych czarnych mundurkach. Dziewczęta odbierały okrycia gości i kierowały panie do buduaru, gdzie mogły poprawić uczesanie i makijaż. Dalej następny lokaj częstował gości szampanem.

Keshia zrzuciła z ramion białe norki. Była w tej szczęśliwej sytuacji, że nie musiała „poprawiać sobie” twarzy. Whit podał jej lampkę szampana i był to ostatni moment, kiedy widział ją z bliska. Przez resztę wieczoru migała mu to tu, to tam, otoczona rojem starych i nowych przyjaciół, tańczyła z mężczyznami, których od lat nie widziano w towarzystwie, śmiała się, rzucała filuterne uwagi, a raz czy dwa zobaczył ją samą na tarasie, zapatrzoną w jesienną noc na East River. Była jednak nieuchwytna; ilekroć chciał się zbliżyć, umykała. Whit miał piekielnie bulwersujące odczucie, że ściga fatamorganę, jeśli nie wręcz senną zjawę. Ponadto słyszał, że ludzie o niej mówią; co gorsza, głównie mężczyźni. Ich wzajemny układ, zaplanowany przez niego starannie przed wielu laty, ostatnio coraz bardziej dawał mu się we znaki. Czary goryczy dopełniały niektóre uwagi Keshii albo jej ton, na przykład tego rana. Dawniej myślał, że istnieje między nimi porozumienie, nie wypowiedziane, lecz obustronnie jasne, dawniej Keshia była pewnym sojusznikiem. Czyżby teraz wszystko miało się rozwiać? Mężczyźni nie interesowali jej w ogóle, to rzucało się w oczy. Choć może… Edward? Myśl, która z nagła wylęgła się w głowie Whita, utkwiła w niej na dobre i nie dała się już wyrugować. Czyżby Keshia sypiała ze starym piernikiem? A oboje robili z niego głupca?

– Dobry wieczór, Whitneyu – obiekt jego świeżo ukształtowanych podejrzeń zjawił się niespodziewanie tuż obok.

– Owszem, niezły – odmruknął.

– Piękne przyjęcie, nieprawdaż?

– Tak, Edwardzie, muszę ci przyznać rację. Nasza droga Cassie woduje się w wielkim stylu.

– Dość osobliwe to stoczniowe określenie, choć chyba nie tak całkowicie nie na miejscu. – Edwarda z kamienną twarzą zmierzył wzrokiem pulchną postać przyszłej panny młodej, wbitą jak kontrabas w futerał z różowej satyny. – Pani FitzMatthew przeszła samą siebie – dodał, lustrując otaczający ich tłum. – To istna uczta Lukullusa!