– Cześć – odezwał się nieśmiało. – Ten niewychowany skurczybyk na pewno nie wpadłby na pomysł, żeby nas sobie przedstawić. Jestem Alejandro – wyciągnął rękę.

– Keshia.

Ceremonialnie uścisnęli sobie dłonie, po czym Alejandro podsunął im oba posiadane krzesła, sam zaś przysiadł na skraju biurka.

Nie był aż taki niski, jak się początkowo zdawało, choć przy Lucasie robił wrażenie karzełka. Całą uwagę przykuwały w nim zresztą oczy – czułe i rozumiejące. Nie porywały jak oczy Luke’a – człowiek sam chętnie wychodził im naprzeciw. Wszystko w nim było ciepłe: uśmiech, spojrzenie, którym obejmował swoich gości. Był to człowiek, który wiele w życiu widział, nie miał jednak w sobie cynizmu. Doświadczenie uzbroiło go w wyrozumiałość i współczucie, poczucie humoru pozwoliło mu ustrzec się od zgorzknienia. Dziwnie kontrastował z Lucasem, ale Keshia instynktownie poczuła do niego sympatię i zrozumiała, dlaczego ci dwaj, zetknąwszy się, zostali przyjaciółmi.

Alejandro podał im herbatę i zaczął wymieniać z Lucasem błazeńskie uwagi. Nie widzieli się ponad rok, musieli więc nadrobić zaległości.

– Od dawna mieszkasz w Nowym Jorku? – zagadnęła Keshia, żeby coś powiedzieć.

– Prawie trzy lata.

– I wystarczy – wtrącił się Luke. – Jak długo jeszcze masz zamiar taplać się w tym gównie, zanim wreszcie zmądrzejesz i wrócisz do domu? Powinieneś się przenieść do Los Angeles.

– Tu robię coś konkretnego. Cały kłopot w tym, że leczymy ich praktycznie dorywczo. Stary, gdybym miał warunki, żeby umieścić ich tu na stałe, błyskawicznie wyprowadziłbym ich na ludzi.

– Leczysz młodocianych narkomanów? – zainteresowała się Keshia. Oto miała temat do dobrego reportażu, lecz bardziej niż temat zaciekawił ją ten człowiek.

– Narkomanów, drobnych przestępców… Zresztą jedno przeważnie chodzi z drugim w parze. – Alejandro ożywił się wyjaśniając zadania, jakie spełniała jego placówka. Pokazał Keshii statystyki, wykresy, historie pacjentów i opracowania dotyczące planów na przyszłość. Niewiele jednak dało się zrobić, by ominąć zasadniczy problem: brak stałej kontroli nad pacjentem. Dopóki te dzieci wracały nocą na ulice, do rozbitych rodzin, do domów, gdzie matka świadczyła usługi na jedynym łóżku, ojciec robił pijackie awantury, a bracia wstrzykiwali sobie kompot w ubikacji, był praktycznie bezsilny. – Chodzi o to – mówił – żeby wyrwać ich z tego środowiska. Zmienić cały tryb ich życia. To konieczne, ale tutaj prawie niewykonalne – niechętnym gestem objął łuszczące się ściany. Ośrodek istotnie był bliski kompletnej ruiny.

– Mimo to uważam cię za świra – Luke zaśmiał się z maskowanym podziwem. Lekceważony, wyśmiewany, opluwany i kopany, Alejandro wierzył w swoje marzenia. Podobnie jak Luke.

– Patrz na siebie – odparował Meksykanin. – Masz zamiar wyperswadować światu budowanie więzień? Hombre, gwarantuję ci, że tego nie dożyjesz – wywrócił oczy do góry i wzruszył ramionami.

Keshia z trudem hamowała rozbawienie, przysłuchując się ich rozmowie. Meksykanin przemawiał do niej nieskazitelną angielszczyzną, lecz zwracając się do przyjaciela przechodził na uliczny żargon. Nie była pewna, czy ma to być szyfr, żart czy symbol łączących ich więzów. Może wszystko po trosze.

– Dobra, chytrusie, sam zobaczysz. Za trzydzieści lat nie będzie w tym kraju ani jednego czynnego więzienia.

Z całej odpowiedzi Keshia wyłowiła tylko słowa „loco” i „cabeza”. Luke widać zrozumiał więcej, bo wystawił do góry środkowy palec prawej ręki.

– Luke, tu jest dama! – rzekł ze zgorszeniem Alejandro, w jego głosie jednak słychać było śmiech i Keshia poczuła, że jej obecność przestaje go krępować. – Keshia, powiedz, czym się zajmujesz.

– Jestem publicystką.

– I to dobrą – wtrącił Lucas. Roześmiała się i dała mu sójkę w bok.

– Wstrzymaj się z opinią do przeczytania wywiadu. Zresztą i tak nie jesteś obiektywny.

Alejandro przyglądał im się z uśmiechem. Instynktownie pojął, że nie jest to błahy flirt czy romans na jedną noc. Po raz pierwszy widział przyjaciela w towarzystwie kobiety. Dotychczas Luke uważał, że miejsce kobiet jest w łóżku, i wracał do nich, gdy było mu to potrzebne. Ta dziewczyna musiała być kimś szczególnym. Różniła się też od innych. Robiła wrażenie inteligentnej i miała styl. Zastanawiał się, gdzie Luke ją poznał.

– Może pójdziesz z nami na kolację? – Luke podsunął mu cygaro. Alejandro zapalił i na jego twarzy odmalowało się zaskoczenie.

– Cubano? Luke skinął głową.

– Ta dama ma niezłe zapasy.

Alejandro gwizdnął przez zęby, Luke zaś wprost spęczniał z dumy. Jego kobieta miała coś, czego darmo by szukać w całej dzielnicy: kubańskie cygara.

– No to co z kolacją?

– Lucas, nie mogę. Chciałbym bardzo, ale… – Meksykanin machnął ręką w stronę góry papierów piętrzącej się na biurku. – O siódmej mam zajęcia dla rodziców.

– Terapia grupowa?

– Zgadza się. Jeśli uda się dotrzeć do rodziców, to pomaga. Czasami.

Keshia nagle odniosła wrażenie, że Alejandro chce wyczerpać morze za pomocą naparstka. Poczuła do niego szacunek za to, że próbuje.

– Umówimy się kiedy indziej. Jak długo będziesz w mieście? – zapytał.

– Dziś. Jutro. Ale jeszcze wrócę. Alejandro uśmiechnął się i klepnął go w ramię.

– Wiem, że wrócisz, stary. I bardzo się cieszę, że jesteś szczęśliwy – objął ich spojrzeniem, w którym było coś na kształt błogosławieństwa.

– Miałeś rację – odezwała się Keshia, kiedy wyszli.

– W jakiej sprawie?

– Alejandra.

– Mhm… – Lucas był zatopiony w niewesołych myślach. – Przez te cholerne idee któregoś dnia wy kieruje się na tamten świat. Nie wszystkim jest w smak to, co robi. Powinien się stąd wynieść do diabła.

– Widać nie może.

– Brednie! – zdenerwował się.

– To jest wojna, Luke. Ty prowadzisz swoją, on swoją. Żaden z was zbytnio się nie przejmuje, że może paść jej ofiarą. I dla ciebie, i dla niego liczy się wyłącznie efekt końcowy. Podobnie jak ty, Alejandro robi to, co musi.

Lucas niechętnie przyznał jej rację. Czasami zaskakiwała go jej spostrzegawczość. Po kimś równie bezradnym w sprawach własnego życia nie spodziewałby się tak wnikliwych osądów.

– W jednym punkcie się mylisz – powiedział.

– Mianowicie?

– Nie jest do mnie podobny.

– Dlaczego tak uważasz?

– W tym człowieku w ogóle nie ma zła.

– A w tobie jest? – spytała ubawiona. Myślałby kto, wielki mafioso!

– Sporo, możesz mi wierzyć. Nie daj się zwieść pozorom. Człowiek pokroju Ala nie przeżyłby sześciu lat w kalifornijskim więzieniu. Tam prędzej czy później trafia się ktoś, kto chce cię złamać, a jeśli się stawiasz, możesz zginąć w ciągu doby.

– To znaczy, że on… nie był karany? – zapytała niezgrabnie. Nie wiadomo dlaczego wydawało jej się, że znają się z więzienia.

– Alejandro? – Lucas wybuchnął serdecznym śmiechem. – Nie, w przeciwieństwie do wszystkich swoich braci. Odwiedzał jednego z nich w Folsom, potem zaczął przyjeżdżać również do mnie. To człowiek z innej gliny, we własnej rodzinie jest czymś w rodzaju białej owcy. Ukończył z wyróżnieniem Stanford.

– Chryste, a zachowuje się tak bezpretensjonalnie!

– Bo taki właśnie jest, dziecino. Ma szczerozłote serce.

Nadjeżdżający pociąg zagłuszył ich słowa i resztę drogi przebyli w milczeniu. Przed stacją przy Siedemdziesiątej Siódmej Ulicy Keshia pociągnęła Lucasa za rękaw.

– Wysiadamy.

Skinął z uśmiechem głową i wstał. Znów był sobą; troska o Alejandra została odsunięta na dalszy plan. Gdy znaleźli się na peronie, objął ją i zaczął całować.

– Kocham cię, dziecino… – nagle odsunął się z zakłopotaniem. – Przeginam pałę, co?

– Dlaczego? – nie zrozumiała.

– Wiem, że nie chcesz się znaleźć na pierwszych stronach gazet. Wczoraj wieczorem raczyłem cię kazaniami, ale w gruncie rzeczy rozumiem, co czujesz. Bycie sobą to jedno, a podkładanie się łowcom skandali to już coś zupełnie innego.

– Nie martw się, zwykle ląduję na stronie czwartej lub piątej. Pierwsze zarezerwowane są dla spektakularnych morderstw i gwałtownych załamań na giełdzie – stwierdziła Keshia z humorem. – Wszystko w porządku, Luke. Poza tym… – w jej oczach zaiskrzyły się łobuzerskie ogniki – nie uwierzysz, jak nikły odsetek moich znajomych jeździ metrem. Biedacy, nie wiedzą, co tracą! – dokończyła słodkim głosikiem panny z wyższych sfer, trzepocząc rzęsami.

Luke wziął ją za rękę i pociągnął za sobą.

– Nie jesteś głodny? – doleciał do niej kuszący zapach kurcząt z rożna.

– Właściwie spragniony.

– A więc?

Przyśpieszał kroku dotąd, aż wreszcie zrozumiała.

– Ty lubieżna bestio!

– Powiesz mi to później. – Skrzyżowanie przed jej domem przebyli już biegiem.

– Lucas! Co pomyśli portier!

Wyglądali jak rozbrykane dzieci bawiące się w chowanego. Tuż przed drzwiami budynku gwałtownie wyhamowali i z namaszczeniem wkroczyli do środka. Windą jechali z minami grzecznych ministrantów, ale gdy znaleźli się sami w korytarzu, żadne nie potrafiło już powstrzymać śmiechu. Keshia krztusiła się, szukając klucza.

– Prędzej, prędzej! – Luke wsunął jej dłoń pod bluzkę.

– Przestań! – pisnęła, pośpiesznie przetrząsając torebkę.

– Liczę do dziesięciu. Jeżeli nie znajdziesz tego przeklętego klucza, to…

– Ani się waż!

– Odważę się. Tu, w korytarzu. Na wycieraczce. – Musnął wargami jej włosy.

– Przestań! Czekaj… mam! – triumfalnie uniosła w górę klucz.

– Szkoda. Miałem już nadzieję, że go nie znajdziesz.

– Jesteś zepsuty do cna!…

Tuż za progiem wziął ją na ręce i ruszył do sypialni.

– Na miłość boską, nie!

– Chyba żartujesz?

Keshia uniosła dumnie głowę i oznajmiła zimno:

– Wcale nie żartuję. Proszę mnie postawić. Muszę iść siusiu.

– Siusiu? – Luke zatoczył się ze śmiechu. – Siusiu?

– Dokładnie tak.