– Od tak dawna nie miałam nikogo, z kim mogłabym porozmawiać… Właściwie nigdy nikogo takiego nie miałam. Jest mi tak dobrze, że nie mogę przestać.

– Wiem – powiódł dłonią po wewnętrznej powierzchni jej uda.

– Co chciałeś mi powiedzieć? – zainteresowała się rzeczowo.

– Kochanie, brak ci zupełnie wyczucia chwili. Właśnie miałem znowu zacząć cię napastować.

– A ja jestem ciekawa, co masz do powiedzenia – oświadczyła z niewinną miną Keshia.

– Nie drocz się ze mną. Zanim mnie zakrzyczałaś, chciałem ci powiedzieć, że nasza znajomość zakrawa na bajkę. Przed tygodniem w ogóle cię nie znałem, potem pojawiłaś się nagle na mojej prelekcji, dwa dni temu opowiadałem ci historię swojego życia, a wczoraj się w tobie zakochałem. Myślałem, że takie rzeczy się nie zdarzają.

– Bo się nie zdarzają. Dziwne, mam wrażenie, że znamy się od dziecka.

– Ja też czuję się tak, jakbyśmy byli razem od niepamiętnych czasów. I bardzo mi się podoba to uczucie.

– Często je miewasz?

– Kobieto! Cóż za impertynenckie pytanie! Skoro jednak jesteś taka wścibska, odpowiem ci: nie. Jeszcze nigdy w życiu nie zakochałem się do szaleństwa w ciągu trzech dni, a do tego w multimilionerce.

Luke wyciągnął się leniwie i zapalił papierosa. Keshii przemknęło przez myśl, że jej matka dostałaby zawału na ten widok. Papieros w łóżku? Przed śniadaniem? Nie do pomyślenia!

– Lucas, wiesz, czym się różnisz od innych?

– Czuć mi z ust?

– Owszem, papierosami. Ale poza tym masz styl.

– Pytanie tylko jaki?

– Wspaniały. Przebojowy, seksowny… Chyba zgłupieję na twoim punkcie.

– Widzę, że już zgłupiałaś. Nie żebym się uskarżał. I tak mogę się uważać za szczęściarza.

– Ja też. Tak się cieszę! Pomyśl, co by było, gdybym nie dała ci numeru telefonu?

– I tak bym cię znalazł – oświadczył bez namysłu.

– W jaki sposób?

– Jakikolwiek. Gdybym nie miał innego wyjścia, nająłbym sforę psów gończych. Nie dałbym ci się wymknąć. Już za pierwszym razem nie mogłem oderwać od ciebie oczu. Nie chciało mi się wierzyć, że to ciebie właśnie przysłała mi prasa.

– Trochę mnie wtedy wystraszyłeś. – Tak dziwnie i błogo mówiło się o swoich uczuciach bez ogródek!

– Co ty powiesz? Jezu, a tak się starałem. Bałem się chyba dziesięć razy bardziej o ciebie.

– Ale nie było tego widać. Mierzyłeś mnie wzrokiem tak surowo, że miałam wrażenie, iż czytasz mi w myślach.

– Żałuję, że tak nie było. Ledwie się opanowałem, żeby się na ciebie nie rzucić.

– Zboczeniec – przytuliła się do niego i dotknęła wargami jego ust. – Pfe!

– Mam umyć zęby?

– Później.

Luke uśmiechnął się domyślnie i przewrócił na brzuch, wyplątując stopy z różowej nocnej koszulki. Zamknął Keshię w ramionach, rozsunął kolanem jej nogi i stopniowo, niespiesznie wziął w posiadanie całe jej ciało.

– No, moja pani, obiecałaś, że pokażesz mi miasto. – Luke siedział nagi w niebieskim pluszowym fotelu, palił drugiego porannego papierosa i pił pierwsze piwo. Byli już po śniadaniu. Keshia spojrzała na niego i wybuchnęła śmiechem.

– Wyglądasz niesamowicie!

– Nic podobnego. Wyglądam najzupełniej przeciętnie, za to czuję się dobrze jak nigdy. Mówiłem ci, dziecino, nie ma w tym żadnej klasy.

– Mylisz się. Klasa to sprawa ducha, umysłu i godności, a ty, mój miły, wszystko to posiadasz. Klasa w nikłym stopniu zależy od środowiska: na przykład w SoHo spotkałam wielu ludzi, którzy mieli jej aż w nadmiarze, i w moim świecie takich, którzy byli jej zupełnie pozbawieni. Paradoks, prawda?

– Widocznie – rzucił Luke, nie przywiązując do tego większej wagi. – A zatem co dziś robimy? Oprócz seksu, rzecz jasna.

– Hm… dobrze, oprowadzę cię po mieście. Wezwała limuzynę i zabrała go na przejażdżkę po Wall Street i Greenwich Village, następnie wzdłuż East River Drive i Czterdziestą Drugą do Broadwayu. Zatrzymali się przy delikatesach na bajgle z białym serem, po czym ruszyli dalej na północ w stronę Central Parku, wstępując po drodze na drinka w hotelu „Plaża”. Wrócili Piątą i Madison Avenue, mijając eleganckie butiki. Przed Metropolitan Museum wysiedli, żeby przejść się po parku. O szóstej wieczorem weszli do Stanhope’a. Zajęli stolik na tarasie, musieli więc stoczyć prawdziwą bitwę o orzeszki ziemne z napastliwymi gołębiami.

– Jesteś świetną przewodniczką, Keshia. Wiesz, właśnie wpadło mi coś do głowy. Czy chciałabyś poznać jednego z moich przyjaciół?

– Tu? – zdziwiła się.

– Nie tu, głuptasie. W Harlemie.

– Brzmi intrygująco – oświadczyła z zapałem.

– To najwspanialszy facet, jakiego znam. Myślę, że ci się spodoba.

– Na pewno – posłała mu rozbawione spojrzenie, pozostające w idealnej zgodzie z atmosferą tego pogodnego dnia. – Chyba nie wypada, żebyśmy jechali tam limuzyną?

– Nie – Luke skinął na kelnera. – Odeślemy ją do domu i weźmiemy taksówkę.

– Bzdura.

– Chcesz jechać limuzyną? – tego się nie spodziewał. Może Keshia nie umiała poruszać się po mieście inaczej?

– Jasne, że nie, wariacie. Pojedziemy metrem. Tak będzie szybciej i zabawniej. I o wiele dyskretniej.

– Słuchajcie jej, ludzie! „Dyskretniej”! Mówisz poważnie? – zdumiony zajrzał jej w oczy. Wciąż go zaskakiwała.

– A jak twoim zdaniem jeżdżę do SoHo? – zaśmiała się. – Odrzutowcem?

– Powiedzmy, że helikopterem.

– Ależ naturalnie. Chodź, Romeo, pozbądźmy się limuzyny i jazda!

Szofer zasalutował im jednym palcem i zniknął w ułamku sekundy. Ruszyli bez pośpiechu w stronę najbliższej stacji, gdzie zaopatrzyli się w bilety, precelki i coca colę. Wysiedli z metra przy Sto Dwudziestej Piątej. Wspięli się na schody, trzymając się za ręce.

– To tylko parę przecznic stąd – wyjaśnił Lucas.

– Jesteś pewien, że go zastaniemy?

– Głowę dam, że jest jeszcze w pracy, a tam właśnie idziemy. Z trudem można go stamtąd wyciągnąć na posiłki.

Keshia spostrzegła, że Luke zachowuje się teraz swobodniej i pewniej niż w ciągu całego dnia. Jego ramiona zdawały się szersze, krok bardziej rozkołysany, a oczy uważnie śledziły przechodniów. Stał się czujny, lecz tylko on wiedział, czego wypatruje. Świat, w którym się znaleźli, był Keshii zupełnie obcy.

– Tu nawet poruszasz się inaczej – zauważyła.

– Wierzę ci na słowo. Ta okolica za bardzo przypomina mi Q.

– San Quentin?

Skinął głową. Skręcili za róg i zatrzymali się przed odrapanym budynkiem z czerwonej cegły. Na wpół spalony szyld głosił: „Dom Miłujących Pokój”, Keshia jednak nie odniosła wrażenia, żeby każdy, kto tu wchodzi, miał pokój w sercu.

Drzwi otworzyły się nagle i wypadło z nich dwóch czarnoskórych nastolatków, goniących ze śmiechem młodziutką Portorykankę. Dziewczyna piszczała, ale widać było, że wszyscy troje znakomicie się bawią.

– Czym to miejsce różni się od innych? – uśmiechnęła się Keshia.

Luke nie odpowiedział jej uśmiechem.

– Są tu narkomani, złodzieje, alkoholicy, nieletnie prostytutki i członkowie gangów. Prawdziwy kwiat młodzieży tego miasta… i każdego miasta na świecie, może z wyjątkiem okolicy, w której mieszkasz. I od razu wybij sobie z głowy wszelkie głupie pomysły. Jeżeli polubisz Alejandra, zadzwoń, niech do ciebie wpadnie, ale nie waż się go odwiedzać. To nie miejsce dla ciebie.

Keshia poczuła się urażona tą przemową. Była dorosła i zanim go poznała, znakomicie dawała sobie radę. No, może nie w samym środku Harlemu.

– Czyżby dla ciebie było odpowiednie? – spytała cierpko. Nie pasował tu o wiele bardziej niż ona.

– Kiedyś było. Dziś już nie, mimo to potrafiłbym tu przeżyć. Ty nie masz szans. Proste jak dwa i dwa cztery – otworzył przed nią drzwi. Z jego tonu wywnioskowała, że mówi poważnie.

Oblepiony spłowiałymi plakatami korytarz śmierdział zastarzałym moczem i świeżą marihuaną. Ściany zamazane były graffiti, szklane klosze lamp porozbijane, a w dyszach umieszczonych w uchwytach gaśnic tkwiły przykurzone papierów kwiaty. Na odrapanej tablicy widniał napis: „Witaj w Dom” Miłujących Pokój! Tu zawsze znajdziesz pomoc!” Czyjaś ręk skreśliła słowo „pomoc” i dopisała: „chętne dupy”.

Luke poprowadził ją wąską klatką schodową. Jego na pięcie zdążyło już się ulotnić. Ot, były rewolwerowiec przy był z towarzyską wizytą. Keshia raptem przypomniał sobie postacie z legend o Dzikim Zachodzie i parsknęł śmiechem.

– Co cię tak bawi, dziecino? – spojrzał na nią z wyży swego wzrostu powiększonych o różnicę trzech schodów Wspinała się lekko za nim, rozpromieniona i szczęśliwa.

– Ty, szeryfie. Niezły z ciebie artysta!

– Coś takiego?

– Owszem – podniosła twarz ku niemu, więc nachyl’ się, żeby ją pocałować.

– To lubię – oznajmił, przesuwając dłoń na jej pośladki i popychając ją lekko w stronę potwornie zniszczonych drzwi na pierwszym piętrze.

– Jesteś pewien, że to tu? – Keshia nagle straciła rezon.

– Całkowicie pewien, złotko. Zawsze tu siedzi, tępy głupek. Wypruwa z siebie flaki w tym szambie. Flaki, serce i duszę. Sama zobaczysz.

Tabliczka na drzwiach głosiła: „Alejandro Vidal”. Żadnych sloganów, żadnych obietnic i tym razem żadnych graffiti. Tylko nazwisko.

Keshia usunęła się czekając, aż Luke zapuka, ale się zawiodła. Otworzył drzwi potężnym kopniakiem, omal nie wyrywając ich z zawiasów.

– Que…! - drobny Latynos zerwał się przerażony zza biurka i wybuchnął śmiechem. – Luke, ty draniu, jak się masz? Że też od razu nie zgadłem, że to ty! Przez moment myślałem, że w końcu przegiąłem pałę i przyszła po mnie mafia.

Lucas podszedł do niego i zamknął go w niedźwiedzim uścisku. Minęło kilka minut, zanim obaj przypomnieli sobie o Keshii. Minuty te wypełnił stek meksykańskich przekleństw, wypowiadanych czystą hiszpańszczyzną Alejandra i łamanym dialektem, którego Luke nauczył się w więzieniu. Dowcipy o „podwójnych rurach” ginęły w potoku niezrozumiałych idiomów, po części więziennych, po części zaś rodem z latynoskich enklaw stanu Kalifornia. Nagle jednak zapadła cisza, a na twarzy Keshii spoczęło ciepłe spojrzenie niespotykanie życzliwych błękitnych oczu, okraszone uśmiechem, który rozprzestrzeniał się powoli na całą brodatą twarz. Alejandro Vidal był typem człowieka, do którego się zwracasz, gdy masz kłopot, przed którym otwierasz serce. Jego twarz mogła być twarzą kapłana lub zgolą świętego.