– Napijesz się wina? – spytała.

– Prędzej bym się spodziewał francuskiego szampana.

Odwróciła się, spoglądając na niego badawczo.

– To bardzo szykowna chałupa – wyjaśnił dobrodusznie. – Widać klasę.

– Mogłabym ci powiedzieć, że to dom moich rodziców… ale nie chcę cię oszukiwać.

– Starzy kupili ci to mieszkanie? Keshia uniosła brwi.

– Jestem już na tyle duża, że sama potrafię zapewnić sobie lokum.

– No cóż, powtarzam: widać nieźle ci się powodzi. Uśmiechnęła się i wzruszyła ramionami. Nie miała zamiaru się tłumaczyć.

– Prawdę mówiąc, wino jest okropne. Może wolałbyś piwo?

– Owszem, a najlepiej filiżankę kawy.

Keshia weszła do kuchni, by nastawić wodę. Po chwili doleciał ją od drzwi głos:

– Masz tu lokatorkę?

– Co? – nie słuchała go uważnie, w przeciwnym razie niechybnie by zbladła.

– Pytam, czy masz współlokatorkę.

– Nie, dlaczego? Z cukrem i śmietanką?

– Czarną. Oprócz ciebie nikt tu nie mieszka?

– Nie. Skąd ten pomysł?

– Listy – wyjaśnił lakonicznie.

Keshia zatrzymała się z czajnikiem w dłoni i spojrzała na niego.

– Jakie listy?

– Są adresowane do panny Keshii Saint Martin.

O tym nie pomyślała. Oboje tkwili nieruchomo na swoich miejscach. Keshia miała wrażenie, że czas przestał płynąć.

– Tak – powiedziała po chwili. – Wiem.

– Ktoś znajomy?

– Tak. Ja.

Wraz z tym krótkim słowem z jej ramion spadł wielki ciężar.

– Nie rozumiem.

– To ja jestem Keshia Saint Martin – uśmiechnęła się blado, Luke natomiast próbował udać zaskoczenie. Gdyby znała go trochę lepiej, uśmiałaby się z jego miny.

– Czy to znaczy, że nie nazywasz się Kate S. Miller?

– Owszem, tak też się nazywam. Kiedy piszę.

– Pseudonim literacki?

– Jeden z wielu. Używam także nazwiska Martin Hallam.

– Kolekcjonujesz nazwiska, skarbie? – powoli podszedł do niej.

Keshia odstawiła czajnik na kuchenkę i odwróciła się do niego plecami. Widział tylko gąszcz czarnych włosów i pochylone kruche ramiona.

– Nie tylko nazwiska – szepnęła. – Również tożsamości. Jestem lepsza niż Trójca Święta, Luke, występuję w czterech osobach. Właściwie, wliczając w to twoją „Kate”, jest ich pięć. K. S. Miller nigdy dotąd nie wymagała imienia. Wszystko to zakrawa na ciężką schizofrenię.

– Czy tak? – stał tuż obok niej, ale nie odważył się wyciągnąć ręki. – Może byśmy usiedli i porozmawiali? – rzekł cicho.

Keshia z wahaniem skinęła głową. Wiedziała, że musi w końcu z kimś pomówić, inaczej zwariuje. Luke i tak odkrył, że jest oszustką… Miała nadzieję, że spróbuje ją zrozumieć.

– Dobrze – przeszła za nim do salonu i usiadła sztywno na jednym z matczynych aksamitnych foteli, wskazując mu miejsce na sofie.

– Papierosa?

– Chętnie.

Podał jej ogień. Zaciągnęła się głęboko cygaretką bez filtra, usiłując zebrać myśli.

– Wiem, że brzmi to jak majaczenie wariata – zaczęła.

– Zresztą nigdy dotąd się z tego nie zwierzałam.

– Więc skąd wiesz, jak to brzmi? – zapytał, nie spuszczając z niej oczu.

– Bo to szaleństwo. Nie da się tak żyć. Wiem o tym z pierwszej ręki. „Moje sekretne życie” autorstwa Keshii Saint Martin – próbowała się roześmiać, lecz w zapadłej ciszy jej śmiech zabrzmiał nieszczerze.

– Najwyższy czas zrzucić to wszystko z serca, a ja jestem akurat pod ręką. Siedzę tu, obok ciebie, i mam mnóstwo czasu, żeby cię wysłuchać. Też mi się wydaje, że życie, które jak się okazuje, prowadzisz, jest niezdrowe i szaleńcze. Skazałaś się na coś gorszego niż obłęd, Keshia – wymówił jej imię jakby ze zdziwieniem. – Na potworną samotność.

– I tak jest.

Keshia poczuła w gardle gorycz łez. Chciała mu powiedzieć o wszystkim: o K. S. Miller, Martinie Hallamie i Keshii Saint Martin. O pustce, bólu i brzydocie świata spowitego w złote draperie; brzydocie, której nie da się ukryć za piękną fasadą ani zamaskować obłokiem perfum… O trudnych do zniesienia zobowiązaniach, idiotycznych przyjęciach i nudnych mężczyznach. A także o triumfie, jakim stała się dla niej publikacja pierwszego poważnego artykułu, o radości, którą nie mogła podzielić się z nikim prócz podstarzałego prawnika i jeszcze starszego agenta. Chciała wreszcie odsłonić całe swoje życie, do tej chwili głęboko ukryte.

– Nawet nie wiem, od czego zacząć – wyznała.

– Powiedziałaś, że jest was pięć. Wybierz jedną i zacznij od początku.

Dwie łzy spłynęły po policzkach Keshii. Luke nie mógł się już pohamować: wyciągnął rękę, a ona ją ujęła i siedzieli tak naprzeciw siebie, odgrodzeni stolikiem. Łzy powoli ciekły Keshii po twarzy.

– Pierwsza to Keshia Saint Martin. Nazwisko, które widziałeś na kopertach. Sierota milionerka… czyż nie romantyczna postać? – uśmiechnęła się gorzko. – Moi rodzice zmarli, gdy miałam dziewięć lat. Zostawili mi mnóstwo pieniędzy i ogromny dom na rogu Park Avenue. Sprzedałam go później, żeby kupić to mieszkanie. Mam ciotkę, która jest żoną włoskiego księcia, ale wychował mnie nasz adwokat i guwernantka, Totie. Oczywiście prócz innych rzeczy rodzice zostawili mi też nazwisko. Nie jakieś tam nazwisko, lecz Nazwisko przez duże „n”. Jeszcze za ich życia, a także później, pieczołowicie wpajano mi, że nie jestem zwykłą śmiertelniczką. Jestem Keshią Saint Martin… Do diabła, Luke, nie czytasz gazet? – otarła łzy wierzchem dłoni i cofnęła rękę, by sięgnąć po chusteczkę.

– Na miłość boską, co to takiego?

– Co?

– To, w co wycierasz nos.

Keshia spojrzała na maleńki kwadracik fiołkowego muślinu obrzeżony popielatą koronką i parsknęła śmiechem.

– Chusteczka do nosa. Nie widać?

– Wygląda jak ornat dla Tomcia Palucha. Teraz wierzę, że jesteś milionerką!

Keshia roześmiała się ponownie i poczuła się nieco lepiej.

– Nawiązując do twojego pytania – podjął Luke – owszem, czytam gazety. Wolałbym jednak usłyszeć to od ciebie. Nie lubię zdawać się wyłącznie na prasę, gdy rzecz dotyczy ludzi, którzy są mi bliscy.

Keshia zmieszała się. Bliscy? Ależ on jej w ogóle nie zna… Co prawda nie przeszkodziło mu to przylecieć tu za nią z Waszyngtonu. Teraz siedział przed nią i miał taką minę, jak gdyby to, co miała do powiedzenia, rzeczywiście było dla niego ważne.

– No cóż – westchnęła – ilekroć wystawię nos za próg, zaraz robią mi zdjęcia.

– Dziś to się nie zdarzyło – próbował jej uświadomić, że jest bardziej wolna, niż jej się zdaje.

– Nie, nie mogło się zdarzyć. Po prostu miałam szczęście. Między innymi dlatego patrzyłam na drzwi. Poza tym bałam się, że może wejść ktoś znajomy i zwrócić się do mnie po imieniu.

– Czy to naprawdę byłaby taka tragedia? Gdyby ktoś odkrył twoje incognito? Co z tego?

– To, że byłoby mi głupio. Czułabym się…

– Zagrożona? – dokończył za nią. Keshia odwróciła wzrok.

– Być może – szepnęła.

– Dlaczego, dziecino? Bałaś się, że mógłbym cię skrzywdzić? Wykorzystać to, że masz pieniądze, nazwisko? Dlaczego?

– Nie, tylko… Czy ja wiem, możliwe. Wielu ludziom zależałoby na znajomości ze mną z tych właśnie względów.

Nie, nie martwię się, że ty do nich należysz – spojrzała mu prosto w oczy, aby upewnić go, że mu ufa. – Nie w tym jednak rzecz. Keshia Saint Martin to nie tylko ja. To ktoś. Ktoś, od kogo wiele się wymaga. Kiedy miałam dwadzieścia lat, byłam uważana za najlepszą partię na rynku. Wiesz, to jak akcje Xeroxa. Mój nabywca mógł być pewien, że jego notowania pójdą w górę. – W jej oczach znów odmalował się ból. Lucas w milczeniu ujął ją za rękę. – Zresztą sława to nie wszystko. Jest jeszcze przeszłość, dobra i zła, moi dziadkowie, matka…

– urwała. Przez moment zdawało się, iż zapomniała, o czym mówi.

– Co z twoją matką? – głos Luke’a wyrwał ją z zadumy.

– Och, takie tam… bzdury – głos Keshii zadrżał. Nie mogła się przełamać, by mówić dalej.

– Właściwie dlaczego umarła tak wcześnie?

– Moja matka… zapiła się na śmierć.

– Rozumiem, że te „bzdury” jej także zatruły życie?

– Luke odchylił się do tyłu i badawczo przyjrzał Keshii, która z wolna podniosła wzrok. Był w nim niezgłębiony smutek, a także strach.

– Tak – rzekła cicho. – Zanim wyszła za ojca, była lady Lianę Holmes-Aubrey. Potem została panią Saint Martin. Nie wiem, co bardziej dało jej się we znaki, ale chyba to drugie. W Anglii przynajmniej znała reguły gry. Tu była traktowana ostrzej, bardziej bezpardonowo. Czuła się wystawiona na cel. W Anglii nie napadano jej na każdym kroku w taki sposób, jak robią to ze mną. Tyle że nie była aż tak bogata jak ja.

– Ale była bogata?

– Bardzo. Do tego blisko spokrewniona z królową. Zabawne, prawda? – Keshia skrzywiła się.

– Czy ja wiem? Na razie wcale nie brzmi to zabawnie.

– O, nie wiesz jeszcze wszystkiego. Ojciec był także niezmiernie bogaty i miał ogromną władzę. Ludzie darzyli go równie gorącą zazdrością, nienawiścią i czasami miłością. Prowadził oszalały tryb życia, mnóstwo podróżował, robił… no, różne rzeczy. A mama chyba czuła się samotna. Bez przerwy ją szpiegowano, mówiono o niej, pisano w gazetach. Kiedy szła na przyjęcie, wszyscy musieli wiedzieć, w co była ubrana. Pewnego razu pod nieobecność ojca zatańczyła na balu dobroczynnym ze starym przyjacielem. Gazety zrobiły z tego skandal. Czuła się coraz bardziej zaszczuta. Pod tym względem Amerykanie potrafią być brutalni. – Keshia zamilkła na chwilę.

– Tylko Amerykanie?

– Nie – potrząsnęła głową. – Każda prasa jest bezlitosna. Tyle że tu o wszystkim pisze się bez ogródek. Dziennikarze nie wiedzą, co to „poważanie”… zresztą może mama była po prostu zbyt wrażliwa. I zbyt samotna. Zawsze wyglądała, jakby do końca nie umiała zrozumieć, co się dokoła dzieje.

– Opuściła męża? – Luke poczuł przypływ zainteresowania. Zaczynał szczerze współczuć tej delikatnej brytyjskiej arystokratce.

– Nie. Zakochała się w moim nauczycielu francuskiego.