Ogarnął ją łagodny smutek, nie znane dotąd, gorzko-słodkie uczucie, że otarła się o kogoś, kto poszedł swoją drogą. Wiedziała, że nie spotka już Lucasa Johnsa. Jeśli nawet kiedyś zawita do Nowego Jorku, ona pewnie będzie w Zermatcie lub Marbelli. Johns miał dość zajęcia na następne sto lat: musiał walczyć o związki, współwięźniów i moratoria, i… ach, te jego oczy!…

Trudno jej było wyobrazić go sobie w roli więźnia, brutalnego mężczyzny za pomocą nieczystych chwytów walczącego o przetrwanie na więziennym dziedzińcu. Ona poznała kogoś zupełnie innego, dobrego i łagodnego, człowieka, którego twarz prześladowała ją przez całą drogę. Odszedł, zniknął z jej życia na zawsze, mogła więc sobie pozwolić na luksus żalu… choćby tylko tego wieczoru.

Lot trwał krótko i Keshia niechętnie podniosła się z miejsca. Przedarła się przez terminal do postoju taksówek. Nawet o tej porze na lotnisku La Guardia panował ruch i gwar – tak wielki, iż nie spostrzegła, że idzie za nią wysoki ciemnowłosy mężczyzna. Był nieomal tuż za nią, gdy wsiadła do taksówki. Potem odwrócił się i spojrzał na zegarek. Miał czas. Co najmniej pół godziny, nim Keshia dotrze do domu.

A wtedy do niej zadzwoni.

ROZDZIAŁ 11

– Halo?

– Cześć, Kate.

Poczuła, jak ogarnia ją fala ciepła.

– Cześć, Luke – głos miała schrypnięty i znać było w nim znużenie. – Jak to miło, że dzwonisz.

– Dojechałaś bez przeszkód?

– Tak, lot był spokojny. Miałam zamiar poczytać, ale mi się nie chciało.

Omal nie powiedział: „Wiem”. Ugryzł się w język i pohamował śmiech.

– Jakie ma pani plany na dzisiejszy wieczór, droga panno Miller? – zagadnął kpiarsko.

– Nic ciekawego. Gorąca kąpiel i hyc do łóżka.

– Może dałaby się pani namówić na drinka u P. J. Clarke’a?

– Kawał drogi z Waszyngtonu, nie sądzisz? Czyżbyś się wybierał na tak długą przechadzkę?

– Gdybym się uparł… Tak się jednak składa, że dzwonię z lotniska.

– Żartowniś. Nie ma już dziś lotów do Nowego Jorku.

– Wiem. Leciałaś ostatnim. Ja też.

– Co?! – wreszcie dotarło do niej. – Ty bestio! W ogóle cię nie zauważyłam.

– Starałem się. Omal nie skręciłem sobie karku, chowając się za oparciem fotela.

– Jesteś niesamowity – roześmiała się, wtulając się głębiej w fotel. – Co za wariacki pomysł!

– Dlaczego zaraz wariacki? Jutro mam wolny dzień, który i tak zamierzałem poświęcić na przyjemne rozrywki. Poza tym żal mi się było z tobą rozstawać.

– Dziwne, ale mnie również.

– Skoro jednak oboje jesteśmy z grubsza w tym samym miejscu, nie ma powodów do żalu, prawda? Co robimy? Nie znam zbyt dobrze Nowego Jorku.

Keshia zaśmiała się i potrząsnęła głową.

– Luke, jest wpół do drugiej w nocy. Osobliwa pora na rozrywki.

– W Nowym Jorku? Żartujesz.

Nie miał zamiaru dać się zbyć tak łatwo.

– Nawet w Nowym Jorku. No dobrze: spotkamy się za pół godziny u Clarke’a. Zanim tam dotrzesz, zdążę się przynajmniej pobieżnie opłukać i przebrać. Wiesz, ty naprawdę jesteś nienormalny.

– Czy to komplement?

– Być może – uśmiechnęła się do słuchawki.

– Świetnie. Zatem do zobaczenia.

Lucas z zadowoleniem odłożył słuchawkę. A jednak to był dobry pomysł. Choćby miał tylko trzymać ją za rękę, i tak będzie to najpiękniejsza noc jego życia. Keshia Saint Martin. Intrygowała go. Nie przypominała osoby, jaką w jego mniemaniu powinna być dama z wyższych sfer. Nie była wyniosła ani obcesowa, lecz ciepła, delikatna i samotna jak diabli. Wyczytał to w jej oczach.

Pół godziny później pojawiła się w drzwiach baru P. J. Clarke’a. Miała na sobie dżinsy, i to nie szyte na miarę, a najzwyklejsze levisy. Czarne lśniące włosy splotła w dwa warkocze, dzięki czemu wyglądała jeszcze młodziej niż zwykle.

Bar był zatłoczony, światła zbyt jaskrawe, na podłodze leżała gruba warstwa trocin, a grająca szafa grzmiała pod niebiosa. Lubił takie miejsca. Siedział nad kuflem piwa, gdy do niego podeszła.

– Ależ jesteś podstępny! – syknęła, nim zdążył się odezwać. – Jeszcze nikt nie wsiadł za mną do samolotu! Czuję się zaszczycona.

Nie było to do końca prawdą, lecz śmiech miała szczery. Zamówiła Pimm’s Cup i następne pół godziny spędzili przy barze. Keshia co chwilę zerkała w stronę drzwi. Zawsze istniało ryzyko, że ktoś znajomy wpadnie tu po drodze z „Le Club” lub „El Morocco”. Obraz Kate Miller nie oparłby się takiej próbie.

– Czekasz na kogoś czy jesteś aż tak nerwowa?

– Nic z tych rzeczy – potrząsnęła głową. – Oszołomiona, to owszem. W kilka godzin po tym, jak zjedliśmy obiad w Waszyngtonie i powiedzieliśmy sobie grzecznie „do widzenia”, ty zjawiasz się w Nowym Jorku. Przeżyłam lekki szok.

Przyjemny szok, stwierdziła w duchu.

– Zbyt wielki szok, Kate? – Być może posuwał się za daleko, lecz nie wyglądała na rozgniewaną.

– Nie – powiedziała ostrożnie. – Co zrobimy z tak mile rozpoczętym wieczorem?

– Masz ochotę na spacer?

– Zabawne, jeszcze w samolocie myślałam o tym, żeby przejść się wzdłuż East River. Czasem sobie funduję takie nocne wędrówki. Człowiek może wtedy bez przeszkód porozmyślać.

– I dać się zabić. Naprawdę chcesz do tego doprowadzić?

– Zdenerwowała go myśl, że mogłaby bez ochrony włóczyć się nad rzeką.

– Nie przesadzaj, Luke. Nie powinieneś bezkrytycznie wierzyć we wszystkie mity, które krążą na temat tego miasta. Jest tak samo groźne i tak samo bezpieczne jak wiele innych.

Luke jednak nachmurzył się i w milczeniu dopił piwo.

Wyruszyli powoli Trzecią Aleją, mijając oświetlone restauracje i bary, przecięli prawie pustą Pięćdziesiątą Siódmą, którą w ciągu dnia toczyły się lawiny samochodów. Nowy Jork nie przypominał innych miast, zwłaszcza miast amerykańskich. Pęd do nocnego życia upodabniał go trochę do gigantycznego Rzymu, tyle że ów Rzym Nowego Świata był większy, okrutniejszy i o wiele mniej sentymentalny. Ogrzewał go inny romantyzm, inny ogień. Przywodził na myśl czynny wulkan czekający okazji do wybuchu. Wędrując po ulicach oboje czuli szybki puls miasta i na przekór niemu – coraz głębszy spokój. Mijali przechodniów, męskie prostytutki w obcisłych spodniach z francuskimi pudelkami w objęciach, kobiety w papilotach i pijanych mężczyzn zataczających się do taksówek. Życie nie zamierało tu ani na chwilę, niezależnie do pory doby.

Na Pięćdziesiątej Ósmej skręcili na wschód; minęli pyszniący się dawną świetnością Sutton Palące, przycupnięty tuż nad rzeką. Keshia była ciekawa, czy spotkają Whitneya wychodzącego od kochanka – jeśli w ogóle opuszczał go przed świtem.

– O czym myślisz, Kate? Widzę, że odpłynęłaś w świat marzeń.

Podniosła głowę i uśmiechnęła się.

– Właściwie masz rację. Myślałam o różnych ludziach… nic ważnego…

Luke ujął ją za rękę. Spacerowali w milczeniu, dopóki Keshia nagle nie ocknęła się z zadumy.

– Gdzie ty będziesz spał? Nie pomyślałeś o noclegu, prawda?

– Coś wymyślę. Nie martw się, wiele razy zjawiałem się w różnych miastach w środku nocy – odparł z niewzruszoną miną.

– Możesz przenocować u mnie na kanapie. Będzie trochę przykrótka, ale za to wygodna. Sama ją wypróbowałam.

– Brzmi zachęcająco. – Brzmiało to bardziej niż zachęcająco, nie mógł jednak zdradzić, jak bardzo się cieszy. Szło mu lepiej, niż ośmielał się marzyć.

Tak swobodnie Keshia nie czuła się od wielu lat. Nie szkodzi, jeśli Luke prześpi się na kanapie. Dowie się, gdzie mieszka? I co z tego? Nie mogła przecież ukrywać się bez końca – przed nim, przed sobą samą, przed obcymi i znajomymi. Ciągła czujność stawała się nie do zniesienia. Chciała zdjąć z ramion ten ciężar, przynajmniej na jedną noc. Luke był przyjacielem; wierzyła, że jej nie skrzywdzi.

– Wracamy? – zapytała. Byli na rogu Siedemdziesiątej Drugiej i York Avenue.

– Mieszkasz w pobliżu? – zdziwił się. Okolica reprezentowała całkiem średni standard i była po prostu brzydka.

– Niedaleko. Parę przecznic w lewo, później parę w prawo i będziemy na miejscu.

W miarę jak posuwali się na zachód Siedemdziesiątą Drugą, budynki robiły coraz lepsze wrażenie.

– Zmęczona?

– Pewnie tak, ale w ogóle tego nie odczuwam.

– Jesteś wciąż otępiała po wczorajszym przepiciu? – zaśmiał się.

– Cóż za obrzydliwa insynuacja! Tylko dlatego, że raz do roku zdarza mi się przeholować…

– Na pewno nie częściej?

– Oczywiście, że nie!

Pociągnął ją za kosmyk włosów i przeszli przez opustoszałą jezdnię. W centrum wciąż panował ruch, lecz tu jak okiem sięgnąć nie było widać ani jednego samochodu. Po chwili dotarli do Park Avenue, pociętej schludnymi kwietnikami i żywopłotami.

– Nie powiedziałbym, że mieszka pani w slumsach, panno Miller – odezwał się Lucas. Jeszcze przed chwilą obawiał się, że zaprowadzi go do cudzego mieszkania, by zataić przed nim swój adres. Dzięki Bogu, nie była aż tak zastraszona. – Musisz nieźle zarabiać na tych artykułach. – Spojrzał na nią kpiąco i oboje parsknęli śmiechem.

– Nie narzekam – ucięła.

A zatem miała zamiar grać do końca. Zdumiewało go to, a zarazem jej współczuł. Po co te sekrety? Podwójne życie nie mogło być dla niej łatwe. Być może nie spędzała w zwykłym świecie dość czasu, by stał się dla niej powodem rozterek. Lecz przecież było także SoHo, miejsce, dokąd jechała, gdy chciała się „urwać”. Od znajomych? Od siebie? Jej rodzice nie żyli. Od czego tak bardzo chciała się oderwać? Chyba nie od faceta, z którym była na zdjęciu w gazecie?

Skręcili w wysadzaną drzewami aleję i Kate zatrzymała się przy drzwiach pierwszego domu. Markiza nad wejściem, portier, imponująca fasada.

– To tutaj – nacisnęła dzwonek. Nocny portier pośpieszył otworzyć zamknięte na klucz drzwi. Ku jej uldze bąknął tylko: „Dobry wieczór” nie wymieniając jej nazwiska.

Wprowadziła Luke’a do sterylnie czystego przedpokoju. W powietrzu unosił się zapach wosku do podłóg, na małym stoliku leżał równy stosik listów.