ROZDZIAŁ 9

– Dzwonił? Co to znaczy, że do mnie dzwonił? W tej chwili wróciłam z Chicago. I skąd wiedział, dokąd dzwonić? – prychnęła ze złością Keshia.

– Uspokój się. Dzwonił godzinę temu i przypuszczam, że redakcja skierowała go do mnie – wyjaśnił cierpliwie Simpson. – Nie ma w tym nic złego. Był zresztą bardzo uprzejmy.

– No dobrze, i czego chciał? – Keshia zsunęła sukienkę przez biodra. Z łazienki dochodził szum cieknącej do wanny wody. Była za pięć siódma, o ósmej miał przyjść po nią Whit, a przyjęcie zaczynało się o dziewiątej.

– Stwierdził, że artykuł nie będzie kompletny, jeśli nie weźmiesz udziału w konferencji, która ma się odbyć jutro w Waszyngtonie. Chodzi o to moratorium na budowę więzień. Byłby ci niezmiernie wdzięczny, gdybyś do tego czasu wstrzymała się z ostateczną redakcją. Brzmi to całkiem rozsądnie. Skoro byłaś aż w Chicago, możesz przed południem wyskoczyć i do Waszyngtonu.

– Kiedy to ma być?

Cholerny egocentryk, pomyślała. Jej poczucie triumfu nagle wyparowało. Wstępny szkic wywiadu opracowała jeszcze w samolocie, ale co za dużo, to niezdrowo. Facet, który dzwoni, zanim jeszcze zdążyła rozpakować walizkę, nie byłby skłonny uszanować jej tajemnic.

– Konferencja będzie jutro o dwunastej.

– Psiakość! Jeśli wsiądę do samolotu, na pewno wpadnę na jakiegoś wścibskiego reportera, który pomyśli, że wybieram się na bal, i będzie się starał mnie zaczepić. A wtedy zwali mi się na kark horda tych hien z brukowców.

– W drodze do Chicago nic takiego się nie stało, prawda?

– Nie, ale też nikt nie spodziewał się mnie tam zastać. Może powinnam wziąć samochód i… o Boże! Wanna się przelewa! Czekaj!

Simpson chrząknął pod nosem. Keshia była wytrącona z równowagi, przypisywał to jednak zdenerwowaniu podróżą. Johns bardzo pochlebnie się o niej wyrażał. Wspomniał, że spędził z nią prawie cztery godziny, a zatem Keshia przybrała właściwy ton. Simpson nie wątpił, że ta odmiana wyszła jej na dobre. Wreszcie się przełamała i na całe szczęście nikt jej nie rozpoznał – chwała Bogu, w przeciwnym wypadku bowiem nigdy by mu nie wybaczyła. Zdawkowe napomknienia Johnsa o „pannie Miller” wskazywały, iż nie ma pojęcia, z kim rozmawiał. Skąd więc ta panika?

– Już myślałem, że się utopiłaś – zauważył, gdy Keshia z westchnieniem podjęła słuchawkę.

– Nie – roześmiała się. – Przepraszam cię, Jack, że tak na ciebie psioczę, ale naprawdę boję się buszować w najbliższym sąsiedztwie Nowego Jorku.

– Jak oceniasz dzisiejszy wywiad?

– Udany. Nawet bardzo. Sądzisz, że ta konferencja wniesie coś nowego czy też po prostu Johns chce mieć liczniejszą widownię podczas swego tournee?

– To odrębna sfera jego działalności, a artykuł mógłby w ten sposób sporo zyskać. W najgorszym razie trochę atmosfery. Decyzję pozostawiam tobie, uważam jednak, że nic się nie stanie, jeśli tam pojedziesz. Wiem, co cię gryzie, ale sama widzisz, że w Chicago nie miałaś najmniejszych problemów z pismakami. Johns też nie podejrzewa, że nie jesteś zwyczajną K. S. Miller.

– Kate – Keshia uśmiechnęła się do siebie.

– Słucham?

– Nic, nic. Sama nie wiem… może i masz rację. – Zastanawiała się przez chwilę, po czym skinęła głową. – W porządku, polecę wahadłowcem. W ten sposób zdążę wrócić przed nocą.

– Świetnie. Johns prosił o potwierdzenie. Zadzwonisz sama czy ja mam to zrobić?

– Po co? Żeby mógł zatrudnić innego biografa, gdybym nawaliła?

– No, no, nie bądź taka drażliwa – Simpson zachichotał. Czasem przydałoby się jej przytrzeć rogów. – Mówił, że wyjdzie po ciebie na lotnisko.

– Co takiego? A niech to szlag!

– Słucham? – Simpson był wstrząśnięty. W przeciwieństwie do Edwarda, który był co prawda starszy, za to mniej dystyngowany, Keshia nigdy nie używała takich słów.

– Przepraszam. Sama z nim porozmawiam. Nie chcę, żeby plątał mi się po lotnisku.

– Słusznie. Czy mam ci załatwić nocleg? Gdybyś chciała zatrzymać się w hotelu, włączymy to w koszty delegacji.

– Wolę nie ryzykować. A propos, to mieszkanie w Chicago było bajeczne. Wyobrażam sobie, jak musi wyglądać, kiedy są w nim ludzie!

– Kiedyś… tak, cieszę się, że ci się podobało. Dawno temu przeżyłem w nim wiele miłych chwil – głos Simpsona zmiękł, lecz po chwili przybrał zwykły oficjalny ton. – A zatem jedziesz?

– Tak. I od razu wracam.

Stęskniła się już za SoHo. Nie widziała Marka od tak dawna! Będzie wykończona. Diabli nadali to dzisiejsze przyjęcie! Juliana Watson-Smyth i Hunter Forbishe ogłaszali swoje zaręczyny – jak gdyby ktokolwiek jeszcze o nich nie słyszał. Para najbogatszych kretynów w mieście, a na domiar złego Hunter był jej kuzynem w trzecim pokoleniu. Zapowiadała się koszmarna nuda, całe szczęście chociaż, że w przyzwoitym lokalu. Keshia zawsze lubiła „El Morocco”.

Bal miał się odbyć pod hasłem „czerń i biel”. Powinna iść ze swoim kumplem George’em, murzyńskim tancerzem z SoHo – o, to byłoby coś! Albo z Lucasem Johnsem, który tak jak ona miał kruczoczarne włosy i mlecznobiałą skórę. Wolne żarty, pomyślała. Dałoby to pismakom temat na rok z góry. Musiał jej wystarczyć Whitney, choć w duchu uznała, iż to wielka szkoda. Luke wprowadziłby tam pewien ożywczy powiew – ożywczy i gorszący. Zaśmiała się na głos, zanurzając się w wannie. Zadzwoni do niego, najpierw jednak musi się ubrać, a toaleta przed taką okazją zajmuje wiele czasu. Już dawno zdecydowała się, co włoży: koronkową suknię z olbrzymim dekoltem, odrobinę w stylu empire, do tego pelerynkę z czarnej mory i onyksowy komplet biżuterii, kunsztownie wysadzany brylantami, który kupiła sobie na zeszłą gwiazdkę. Ukończywszy dwadzieścia dziewięć lat przestała czekać na mężczyznę, który obsypie ją klejnotami. Zaczęła się w nie zaopatrywać sama.

– Proszę mnie połączyć z panem Lucasem Johnsem. – Po chwili usłyszała w słuchawce znajomy głos. – Lucas?

Tu Ka… Kate – omal nie przedstawiła się prawdziwym imieniem.

– Nie wiedziałem, że się jąkasz. Keshia wybuchnęła śmiechem.

– Nie, to z pośpiechu. Dzwonił do mnie Jack Simpson. Będę jutro w Waszyngtonie. Dlaczego od razu nie mówiłeś, że powinnam być na tej konferencji?

– Tak nagle zniknęłaś… – Luke uśmiechnął się pod nosem. – Sądzę, że będzie to niezłe uzupełnienie tego, o czym mówiliśmy. Chcesz, żebym wyszedł po ciebie na lotnisko?

– Nie, dam sobie radę. Powiedz mi tylko, gdzie cię szukać? – Zapisała adres, zerkając na swoje odbicie w lustrze, i nagle zaczęła się śmiać jak szalona.

– Co cię tak śmieszy?

– Och, nic takiego – wykrztusiła. – Po prostu jestem przezabawnie ubrana.

– Brzmi to dość enigmatycznie. Nie wiem, czy masz na myśli peniuar wysadzany sztucznymi brylantami czy skórzane buty do połowy uda i pejcz.

– Coś pośredniego. Do zobaczenia jutro. – Keshia stłumiła kolejny wybuch śmiechu i odłożyła słuchawkę w chwili, gdy rozległ się dzwonek do drzwi. Whitney – elegancki i wyświeżony jak zwykle. Czarnobiały strój nie sprawił mu kłopotu. Miał na sobie smoking i jedną z koszul, które co kwartał zamawiał w Paryżu.

– Ślicznie wyglądasz. Gdzie byłaś przez cały dzień?

– Cmoknął ją w policzek suchymi wargami, po czym ujął za ręce i obejrzał. – Nowa kreacja? Chyba jeszcze cię w niej nie widziałem.

– Prawdopodobnie, bo rzadko ją noszę. A dzisiejszy dzień spędziłam z Edwardem. Układałam nowy testament – oświadczyła sięgając po torebkę.

Kłamstwa, kłamstwa, kłamstwa. Jeszcze nigdy dotąd tak jej nie doskwierały. Wychodząc do holu zdała sobie sprawę, że będzie coraz gorzej. Karmi fałszem wszystkich dookoła – teraz nawet i Luke’a. Zmarszczyła brwi na wspomnienie wyrazu jego twarzy, kiedy pytał ją, czy pisze dla zabawy. Oczywiście nie miał zamiaru jej oskarżać, przemawiała przez niego ciekawość. A tymczasem dziennikarstwo było jej prawdziwą pasją… Choć jakim cudem cokolwiek mogło być prawdziwe, skoro na każdym kroku spowijała to w kłamstwo?

– Idziemy, kochanie? – wyrwał ją z zamyślenia głos Whita. Już od dłuższej chwili patrzyła przez niego na wylot widząc oczy, słysząc głos tamtego.

– Przepraszam cię, kochany. Chyba jestem zmęczona – uścisnęła lekko jego ramię, gdy prowadził ją do czekającej przed wejściem limuzyny.


Jeszcze przed północą kompletnie się zaprawiła.

– Chryste, jesteś pewna, że utrzymasz się na nogach?

– zapytała z niepokojem Marina patrząc, jak Keshia szamoce się podciągając pończochy w wykwintnej damskiej toalecie w „El Morocco”.

– Potrafię przecież chodzić! – Keshia zatoczyła się ryzykownie i znów wy buchnęła śmiechem.

– Co ci się stało?

– Jestem niedopieszczona… to znaczy, niedożywiona… ojej, zjadłam trochę za skąpe śniadanie! – Przed odlotem nie miała czasu na solidny lunch, a potem oczywiście zapomniała o kolacji.

– Keshia, jesteś stuknięta. Napijesz się kawy?

– Herbaty. A może kawy… Nie! Szampaaana! – przeciągnęła słowo tak zabawnie, że Marina też się roześmiała.

– No, ty przynajmniej upiłaś się na wesoło. Mia Hargreaves też już ma dosyć i przed chwilą nazwała Vanessę Billingsley cholerną dziwką – Marina z westchnieniem zapaliła papierosa.

Keshia zachichotała, usiłując się skupić. Vanessa nazwała Mię… nie, to Mia nazwała Vanessę… tak czy owak, to prawdziwy gwóźdź do rubryki towarzyskiej. A co to słyszała wcześniej o rzekomej ciąży Patricii Morbang? Czy może kto inny jest w ciąży?

– Strasznie trudno to wszystko spamiętać – wyznała. Marina spojrzała na nią z półuśmiechem i potrząsnęła głową.

– Keshia, moja miła, jesteś ubzdryngolona. Zresztą kto nie jest? Już chyba świta.

– Rany boskie, tak późno! Jeżeli świta, to ja koniecznie muszę wstać! Co za pieski los!

Marina ponownie wybuchnęła śmiechem na widok Keshii rozciągniętej na białej wykładzinie. Wyglądała jak dziecko w podkasanej koszuli i błyszczących klejnotach pożyczonych od matki, aby zabić czymś nudę deszczowego dnia.