– Mam jeszcze jedno pytanie, zanim zacznie mnie pani przesłuchiwać. Co oznacza to „K”? K. S. Miller jakoś do mnie nie przemawia.

Roześmiała się i przez ułamek sekundy miała ochotę powiedzieć mu prawdę: „K” znaczy Keshia, a nazwisko Miller jest fałszywe. Johns należał do osób, przy których człowiek czuje się zobowiązany do szczerości. Musiała jednak zachować rozsądek. Nie byłoby zbyt mądrze pod wpływem impulsu stawiać wszystko na jedną kartę. Keshia to dość niezwykłe imię, a gdyby pewnego dnia zobaczył jej zdjęcie w gazecie, domyśliłby się wszystkiego.

– Kate – powiedziała. Było to imię jej ulubionej ciotki.

– Kate. Bardzo rzeczowe imię. Kate Miller. Rozsądna Kasia Miller – Johns błysnął zębami w uśmiechu, po czym zapalił następnego papierosa.

Miała wrażenie, że dobrotliwie z niej kpi. Wyraz jego oczu znów przypomniał jej ojca. Byli osobliwie do siebie podobni – może przez ten uśmiech, może przez sposób, w jaki na nią patrzył, jak gdyby znał wszystkie jej sekrety i tylko czekał, aż sama mu je zwierzy. Cóż mógł o niej wiedzieć? Nic. Nic z wyjątkiem tego, że przyszła przeprowadzić z nim wywiad, a na imię ma Kate.

– Dobrze, droga pani. Zamówmy coś do jedzenia i bierzmy się do roboty – rzekł poważniejąc.

– Jestem gotowa, panie Johns – rozsiadła się wygodniej, wyjmując z torebki pióro i notatki z poprzedniego wieczoru.

Przez dwie godziny Johns z zaskakującą otwartością opowiadał jej o swoim sześcioletnim pobycie w więzieniu. Mówił, jak żyje się pod brzemieniem nieokreślonego wymiaru kary, kalifornijskiego fenomenu, którego znaczenie jej wyjaśnił: sąd skazuje człowieka na karę pozbawienia wolności „od trzech lat do piętnastu” albo „od pięciu lat do dożywocia”, pozostawiając sprecyzowanie długości wyroku władzom więziennym lub komisji do spraw zwolnień warunkowych. Nawet sędzia wydający wyrok nie ma wpływu na faktyczną długość odsiadki. Człowiek rzucony w szpony tego systemu może spędzić w celi resztę życia, zapomniany przez Boga i ludzi. Większość więźniów spotyka taki właśnie los. Bezskutecznie czekają na wolność, aż w końcu przestaje im na niej zależeć.

– Co do mnie – rzekł Johns z krzywym uśmieszkiem – nie mogli się już doczekać, kiedy się mnie pozbędą. Byłem dla nich ropiejącą zadrą. Nikt nie kocha działaczy.

Zorganizował więźniów w komitety, walczył o lepsze warunki ich pracy, uczciwe przesłuchania, przyzwoite warunki odwiedzin dla żon, możliwości kształcenia. Sam stał się ich rzecznikiem.

Wyjaśnił także, dlaczego znalazł się za kratkami, i mówił o tym zaskakująco beznamiętnie.

– Miałem dwadzieścia osiem lat i wciąż jeszcze byłem głupi jak but. Uczciwe życie śmiertelnie mnie nudziło, toteż nietrudno było przewidzieć, że prędzej czy później napytam sobie biedy. Kiedyś w sylwestra upiłem się jak świnia i… pewnie wiesz. Wszedłem do sklepu ze strzelbą, nawiasem mówiąc zepsutą, i wyniosłem stamtąd dwie skrzynki whisky, skrzynkę szampana i sto dolców. Prawdę mówiąc, wcale nie żądałem pieniędzy, ale wręczyli mi je, więc wziąłem. Zależało mi na gorzale dla siebie i kumpli. Wróciliśmy do domu i zalałem się do reszty. Zaraz po północy odwieźli mnie do pudła. Szczęśliwy Nowy Rok, nie ma co! – parsknął z zakłopotaniem i zaraz spoważniał. – Brzmi to śmiesznie, ale wcale nie było zabawne. Robiąc coś takiego, łamie się kupę serc.

Keshii wydało się to niesprawiedliwe. Popełnił przestępstwo, to fakt. Ale sześć lat więzienia i życie jego żony za trzy skrzynki alkoholu? Ścisnęło ją w gardle na wspomnienie scen z „La Grenouille”, „Lutece”, „Maxima” i „Annabel”. Tysiące dolarów wydawane dziennie na rzeki win i szampana. Tyle że tam nikt nie składał zamówień z pomocą dubeltówki.

Lucas streścił pobieżnie swoje dzieciństwo w Kansas. Największymi problemami, jakie go wówczas nękały, były jego wzrost i ciekawość świata, oba nieproporcjonalnie wielkie w stosunku do wieku i „pozycji”. Mimo ostrzeżeń Simpsona, że Johns może unikać tematów osobistych, Keshia stwierdziła, że jest otwarty i łatwo go pociągnąć za język. Około południa miała już wrażenie, że zna go na wylot. Dawno przestała robić notatki. Prościej było zaglądać w głąb jego duszy słuchając, jak mówi o swoich poglądach politycznych, zainteresowaniach, doświadczeniach, rozprawach, ludziach, których darzy szacunkiem i tych, którymi gardzi. Wiedziała, że później odnajdzie w pamięci wszystkie niezbędne fakty, pogłębione o znajomość jego charakteru.

Najbardziej ją zdumiewało, że tak mało w nim goryczy. Był zły, zdeterminowany, ofensywny, bezczelny i twardy. Lecz zarazem namiętnie oddany sprawie, w którą wierzył, i współczujący ludziom, na których mu zależało. Ponadto miał poczucie humoru. Opowieści sprzed lat punktowane były wybuchami dźwięcznego śmiechu, który rozlegał się echem w ciasnym saloniku. W końcu Johns umilkł, przeciągnął się i wstał z fotela.

– Przykro mi, Kate, ale musimy przerwać. Niedługo mam następną konferencję, a muszę jeszcze załatwić parę spraw. Czy dasz się namówić na powtórne spotkanie? Dawno już nie miałem tak wdzięcznego słuchacza – zerknął na nią z miną, jaką zwykle rezerwuje się dla przyjaciół.

– Właściwie powinnam wracać, ale temat mnie interesuje i chętnie jeszcze posłucham. Z kim się dziś spotykasz?

– Jem obiad z psychiatrami. – Luke krążył po pokoju, zbierając długopisy i kartki papieru. – Mamy mówić o psychologicznych efektach pobytu w więzieniu. Zapewne będą też chcieli usłyszeć, do jakiego stopnia realna jest groźba dokonania na więźniu operacji psychochirurgicznej. Zawsze o to pytają.

– Masz na myśli frontalną lobotomię? Skinął głową.

– Czy to się zdarza? – zapytała ze zgrozą.

– Przypuszczam, że sporadycznie. Nawet jednak pojedyncze przypadki są niedopuszczalne.

Przytaknęła z powagą, spoglądając na zegarek.

– Pójdę po swoje rzeczy i spotkamy się na miejscu.

– Zatrzymałaś się w którymś z okolicznych hoteli?

– Nie, agent ulokował mnie w mieszkaniu swoich znajomych.

– To mniej krępujące.

– O, tak.

– Podwieźć cię? – spytał, zmierzając do drzwi.

– Mm… nie, dziękuję. Chcę jeszcze zajrzeć w parę miejsc.

Kiwnął z roztargnieniem głową. Nie nalegał.

– Chętnie przeczytam ten artykuł, kiedy będzie gotowy.

– Agent prześle ci odbitkę do autoryzacji.

Rozstali się przed hotelem. Keshia podeszła na róg i wezwała taksówkę. Dzień był pogodny i gdyby miała więcej czasu, z przyjemnością wróciłaby pieszo na Lakę Shore Drive. Wiał ciepły jesienny wiatr, na niebie świeciło słońce, a gdy dotarła na miejsce, zobaczyła żaglówki ślizgające się po tafli jeziora.

Wbiegła na górę, żeby zabrać rzeczy; okryła narzutą schludnie zaścielone łóżko i zaciągnęła żaluzje. Jej kroki dudniły w cichym wnętrzu. Zaśmiała się na myśl, co by powiedział Johns, gdyby ją zobaczył. To miejsce nie pasowało do Kate. Coś jej mówiło, że nie byłby zachwycony. Choć może śmiałby się wraz z nią, razem ściągnęliby zasłony z mebli i rozpalili ogień na kominku. Dla ożywienia nastroju pobębniłaby na wielkim fortepianie. Zabawne marzenia, Luke jednak wydał jej się świetnym kompanem do wygłupów. Polubiła go, a on nie miał pojęcia, z kim ma do czynienia. Dawało jej to poczucie pewności i zadowolenia, artykuł zaś już zaczynał przybierać w jej głowie konkretny, spójny kształt.


Wypowiedzi Johnsa zrobiły duże wrażenie na słuchaczach. Zasiadał na honorowym miejscu za długim, przybranym kwiatami stołem. Keshię zaś umieszczono w pobliżu niego. Zrobiła kilka notatek, po czym machinalnie rozdziobała widelcem zawartość talerza. Luke zerkał na nią od czasu do czasu ze złośliwym uśmieszkiem w szmaragdowych oczach. Raz nawet, unosząc kieliszek wina, mrugnął do niej łobuzersko, co sprawiło, że omal się nie zakrztusiła. Miała wrażenie, że zna go lepiej niż ktokolwiek z zebranych; może nawet lepiej niż ktokolwiek na świecie. W ciągu tego ranka dowiedziała się tak wiele o jego przeszłości! Odsłonił przed nią owo wnętrze sanktuarium, do którego – jak twierdził Simpson – nikt nie miał dostępu. Było jej żal, że nie może mu się odwdzięczyć tym samym.

Samolot miała o trzeciej, długo więc nie zabawiła. Luke właśnie skończył mówić, gdy podniosła się z miejsca. W mgnieniu oka otoczył go zwykły krąg wielbicieli. Przyszło jej na myśl, że mogłaby ulotnić się po angielsku, chciała jednak zamienić z nim jeszcze parę słów. Nie wypada najpierw przez kilka godzin wyciągać z człowieka jego tajemnice, a potem po prostu zniknąć bez słowa. W końcu przedarła się przez tłum i znalazła tuż obok niego. Rozmawiał właśnie z kimś innym, wyciągnęła więc rękę i lekko dotknęła jego ramienia, chcąc zwrócić na siebie uwagę. Ku jej zdumieniu Luke wzdrygnął się nerwowo. Nie myślała, że tak łatwo go nastraszyć.

– Nie robi się takich rzeczy komuś, kto spędził sześć lat w pudle – rzekł z uśmiechem na wargach, lecz oczy miał poważne. – Człowiek staje się nerwowy, gdy ma kogoś za plecami. To odruch.

– Przepraszam, Luke. Chciałam się pożegnać. Muszę już jechać na lotnisko.

– Chwileczkę – wstał, żeby ją odprowadzić.

Keshia zawróciła do stolika po płaszcz. Zanim jednak znalazła się przy drzwiach, Johnsa otoczyła następna grupa dyskutantów. Dłużej nie mogła czekać. Uprzejme to czy nie, ryzykowała, że spóźni się na samolot. Obejrzawszy się jeszcze, cicho wyszła z sali i odebrała walizkę od portiera, który otworzył przed nią drzwi taksówki.

Wsiadła pośpiesznie, zadowolona z siebie.

Podróż była owocna, a artykuł zapowiadał się rewelacyjnie. Nie zauważyła, że Luke wypadł za nią na chodnik. Na jego chmurnej twarzy odbiło się rozczarowanie.

– Cholera! – zaklął pod nosem. Po chwili jednak uśmiechnął się, myśląc: Dobrze, panno Kate Miller. Teraz mój ruch.

Spodobała mu się ta kobieta. Była taka krucha, taka śmieszna… Miał ochotę podrzucić ją wysoko do góry i schwycić w wyciągnięte ramiona.

– Dogonił pan tę panią? – zaciekawił się portier.

– Nie – Lucas Johns uśmiechnął się szeroko i dodał: – Ale dogonię.