Jej wyobrażenie o Johnsie zaczęło nabierać wyraźniejszych konturów. Niewielkie oczka, rozdygotane ręce, przygarbione ramiona i cienkie pasma włosów zaczesane w poprzek łysiejącej czaszki. Przygotowywała się na to, że poczuje do niego niechęć – już choćby dlatego, że sprawa wywiadu wprowadziła napięcie pomiędzy nią, Simpsona i Edwarda. Czytając, miała jednak wrażenie, że już go zna, że siedzi przed nim i słucha jego słów.


Słowo wstępne wygłaszał potężnie zbudowany brunet po trzydziestce. Jego zadaniem było przygotować scenę i określić tempo. W ogólnych zarysach nakreślił problemy związków zawodowych w zakładach karnych, poziom zarobków (od pięciu do dwudziestu pięciu centów za godzinę), przestarzały system szkolenia dający więźniom bezużyteczne kwalifikacje, a także nędzne warunki bytowe. Mówił spokojnie, rzeczowo, bez ognia, lecz jego słowa budziły potężny oddźwięk. Być może właśnie beznamiętny ton, jakim opisywał więzienne okropności, zrobił na Keshii największe wrażenie. Dziwiła się, że temu właśnie człowiekowi pozwolono zabrać glos przed Johnsem. Skupienie na sobie uwagi po jego wystąpieniu, przebicie go, będzie bardzo niewdzięcznym zadaniem. Choć może właśnie nerwowy dynamizm Johnsa doskonale skontrastuje się ze stylem jego przedmówcy – swobodnym, jednak poddanym ścisłej kontroli. Zasłuchana Keshia zapomniała o wszystkim – nawet o obawach, że ktoś ją rozpozna.

Po pewnym czasie wyjęła notes i poczyniła w nim kilka zapisków, następnie zaczęła się rozglądać po audytorium. Zauważyła trzech znanych czarnych radykałów, a także dwóch doświadczonych przywódców związków zawodowych, którzy służyli swoją wiedzą Johnsowi, gdy był u progu kariery. W pierwszym rzędzie siedział słynny obrońca w sprawach karnych, którego nazwisko często gościło na pierwszych stronach gazet. Kilka kobiet, grupa dziennikarzy zorientowanych w temacie i jeden już zaangażowany w ruch na rzecz reformy więziennictwa. Obserwując ich twarze i słuchając mówcy, który właśnie kończył wprowadzenie, Keshia stwierdziła, że jest zaskoczona tak dużą frekwencją.

Nagle w sali zapadła zdumiewająca cisza. Nie było słychać szurania krzesłami, hałaśliwego sięgania po papierosy. Nikt jakoś się nie kwapił do opuszczenia miejsca. Wszystkie oczy utkwione były w mężczyźnie na podium. Miała rację: Lucas Johns musiał podjąć trudne wyzwanie, przemawiając po tym człowieku.

Przyjrzała mu się ponownie. W kolorycie podobny był do jej ojca. Miał kruczoczarne włosy i płonące zielone oczy, które zdawały się przygważdżać ludzi. Patrzył im w twarze, wyszukując znajome i mówiąc tylko do nich, a zaraz potem ogarniając wzrokiem całą salę. Głos miał cichy, twarz ściągniętą, mimo to jakiś rys ust sugerował, że lubi się śmiać. Potężne dłonie, nieruchomo złożone na kolanach, przywodziły myśl o brutalnej sile. Był przystojny na swój przygniatający, nieomal groźny sposób i bardzo jej się spodobał. Przyłapała się na tym, iż łowi szczegóły – szerokie ramiona wbite w starą tweedową marynarkę, leniwie wyciągnięte długie nogi, gęstą czuprynę i te oczy, które błądziły i nagle zatrzymywały się na upatrzonym obiekcie.

Ją także na długą, trudną do zniesienia chwilę uwięził spojrzeniem, potem nagle wypuścił i przeniósł wzrok na kogoś innego. Doświadczyła dziwnego uczucia, jakiego mógłby doznać ktoś przyparty do muru przez człowieka, który jedną ręką ściska go za gardło, a drugą głaszcze po policzku: chce ci się wyć ze strachu, lecz równocześnie rozpływasz się z zadowolenia. Zrobiło jej się gorąco. Rozejrzała się znów po sali, zastanawiając się, dlaczego mówca rozwodzi się tak długo – zupełnie jakby chciał przyćmić samego Johnsa. Trudno było to nazwać krótkim wprowadzeniem. W tym wszakże momencie doznała objawienia – tak nagłego, że z trudem powstrzymała śmiech: to wcale nie było słowo wstępne. Mężczyzną, który przed chwilą tak twardo patrzył jej w oczy, był Lucas Johns.

ROZDZIAŁ8

– Kawy?

– Herbaty, jeśli można. – Keshia z uśmiechem przekrzywiła głowę, patrząc, jak Johns napełnia kubek wrzątkiem i wręcza jej osobno torebkę herbaty.

Niewielki apartament samym wyglądem zdradzał, że odwiedzają go liczni goście: papierowe kubki z resztkami napojów, okruchy krakersów, popielniczki pełne skorupek orzeszków ziemnych i śmierdzących niedopałków; w rogu otwarty na stałe barek. Hotel był raczej skromny, ale niebrzydki i wygodnie urządzony. Keshia zastanawiała się, jak długo Johns tu mieszka. Nie sposób było określić, czy wprowadził się przed rokiem, czy tegoż ranka. Zgromadzono tu zapasy jedzenia i picia, nie dostrzegła jednak żadnych rzeczy osobistych, jak gdyby na cały majątek Johnsa składało się odzienie na grzbiecie, blask w oczach i torebka herbaty, którą trzymał w dłoni.

– Śniadanie zamówimy w recepcji – oznajmił. Uśmiechnęła się znad kubka, przyglądając mu się nieznacznie.

– Prawdę mówiąc, nie jestem głodna, więc nie ma pośpiechu. A wracając do tematu… Bardzo mi się podobało pańskie wczorajsze wystąpienie. Nie zauważyłam u pana ani krzty tremy. Ma pan niezwykły dar, polegający na umiejętności sprowadzania trudnych kwestii do ludzkich proporcji, przy czym nawet przez moment nie daje pan słuchaczom odczuć, że uważa się za pokrzywdzonego, skoro to wszystko przeżył, a oni nie. To prawdziwa sztuka.

– Dziękuję za komplement. To kwestia wprawy. Mam niezłą praktykę w publicznych wystąpieniach. Czy problem reformy więziennictwa jest dla pani nowy?

– Niezupełnie. W zeszłym roku napisałam dwa artykuły na temat więziennych buntów w Missisipi. W obu wypadkach były to bardzo przykre incydenty.

– Tak, pamiętam. Istotą tak zwanej „reformy” zakładów karnych jest to, aby ich nie reformować. Wydaje mi się, że jedynym sensownym rozwiązaniem jest likwidacja więzień w takiej formie, jaką znamy obecnie. System i tak jest kompletnie niewydolny. Opracowaliśmy projekt moratorium na budowę nowych więzień, który zamierzamy przedstawić w Waszyngtonie.

– Od dawna mieszka pan w Chicago?

– Od siedmiu miesięcy. To w pewnym sensie moja kwatera główna. Tu powstała większa część mojej nowej książki, resztę napisałem w samolotach.

– Dużo pan podróżuje?

– Przeważnie. Ale wracam tu, kiedy tylko mogę trochę wyhamować.

Nic nie wskazywało, by często miał taką okazję. Nie wydawał się też typem człowieka, który wie, kiedy i jak się zatrzymać. Mimo całego spokoju czuło się w nim energię pchającą go do działania. Miał zwyczaj siedzieć bez ruchu, wpatrzony w osobę, do której właśnie mówił. Ten bezruch wszakże bardziej przypominał czujną pozę zwierzęcia węszącego w powietrzu, by w mgnieniu oka umknąć przed zbliżającym się drapieżnikiem. Keshia zauważyła, że Johns ma się przed nią na baczności i nie jest zupełnie swobodny. Wesołość, którą dostrzegła w jego oczach poprzedniego wieczoru, była teraz dokładnie zamaskowana.

– Wie pani, dziwię się, że do zrobienia tego wywiadu wysłali kobietę.

– Męski szowinizm, panie Johns?

– Raczej ciekawość. Musi być pani dobra, inaczej nie siedziałaby tu pani ze mną.

Znów ów cień arogancji, który przebijał między wierszami jego książki.

– Przypuszczam, że wydawcy spodobały się moje poprzednie artykuły. Przy tym mógł przyjąć, że otarłam się już o problematykę więzienną, jeśli wybaczy mi pan to sformułowanie.

Johns uśmiechnął się i potrząsnął głową.

– Powiedziałbym, że jest ono trochę na wyrost.

– Nazwijmy to zatem widokiem zza kulis.

– Nie jestem pewien, czy to postęp. Zza kulis nic nie widać… choć może właśnie widać wszystko dokładniej? W każdym razie akcja traci wyrazistość. Co do mnie, zawsze wolałem się znajdować w samym centrum wydarzeń. Kulisy;., jest tam co prawda bezpieczniej, za to śmiertelnie nudno – w oczach błysnęła mu iskra, a wargi wygięły się nieco na przekór powadze tonu. – Zaraz, zaraz… chyba czytałem jakiś pani artykuł. Czy możliwe, że był drukowany w „Playboyu”?

Był zdziwiony. Nie wyglądała na reporterkę, nawet na felietonistkę „Playboya”.

Keshia pokiwała głową z łobuzerskim uśmieszkiem.

– Owszem, na temat gwałtów. Tym razem dla odmiany widzianych okiem mężczyzn. Ściślej mówiąc, tematem artykułu były fałszywe oskarżenia o gwałt wysuwane przez sfrustrowane kobiety, które w braku innych podniet zapraszają do siebie mężczyzn, uwodzą ich, a potem krzyczą, że wzięto je siłą.

– Zgadza się. Pamiętam ten kawałek. Bardzo mi się podobał.

– Nie wątpię – Keshia stłumiła śmiech.

– Zabawne, lecz myślałem, że napisał go mężczyzna. Może dlatego, że faktycznie przedstawiał męski punkt widzenia. Pewno z tego samego powodu spodziewałem się dziennikarza. Nie należę do ludzi nagabywanych o zwierzenia przez piękne damy.

– Dlaczego?

– Ponieważ czasami, droga pani, zachowuję się jak kawał sukinsyna – zaśmiał się głębokim, miękkim barytonem.

– A więc lubi pan wsadzać kij w mrowisko?

Na twarzy Johnsa odbiło się zakłopotanie. Pociągnął łyk kawy.

– Może czasem. A jak jest z dziennikarstwem? Czy to Panią bawi?

– Uwielbiam pisać. Słowo „bawi” brzmi trochę niepoważnie, jak gdyby była mowa o hobby. Postrzegam dziennikarstwo w nieco innym świetle. Jest dla mnie o wiele ważniejsze i o wiele bardziej rzeczywiste niż gros innych rzeczy, którymi się zajmuję. – Keshia poczuła dziwne skrępowanie. Miała wrażenie, że role się odwróciły i to on przeprowadza z nią wywiad.

– To, co robię – rzekł po chwili milczenia – też jest dla mnie ważne. I rzeczywiste.

– Wyczułam to w pańskiej książce.

– Czytała ją pani? – wydawał się zaskoczony.

– Tak, i nawet mi się spodobała.

– Ta nowa jest lepsza.

Cóż za skromność! – pomyślała. Zabawny człowiek.

– Mniej emocjonalna, a bardziej profesjonalna – ciągnął. – Przynajmniej w mojej ocenie.

– Pierwsze książki zawsze są emocjonalne.

– Napisała już pani jakąś? – znów role się odwróciły.

– Jeszcze nie. Mam nadzieję, że wkrótce to nastąpi. Poczuła nagłe ukłucie zawiści. Parała się piórem już od siedmiu lat, a jednak to ten amator napisał nie jedną, lecz dwie książki. Zazdrościła mu także odwagi, zdecydowania, by czynem wyznawać to, w co wierzy… Choć z drugiej strony nie miał nic do stracenia. Tu Keshia przypomniała sobie o jego najbliższych. Może w nim także istnieje nieuchwytna nitka czułości, schowana gdzieś w głębi serca, by nikt nie mógł jej odnaleźć?