– W tym, co dziś mówiłeś, jest naprawdę dużo sensu, Jack. Muszę przyznać, że ostatnio tajemniczość straciła dla mnie sporo ze swego uroku.

Zamężna kobieta z kochankiem… Nigdy dotąd nie myślała o tym w ten sposób. Z jednej strony Edward, Whit, przyjęcia i komitety, z drugiej Mark i pikniki na czarodziejskiej wyspie. A ponad tym praca, w oderwaniu od obu światów. Nic nie składało się w całość. Wszystko było niepełne, fragmentaryczne, ukradkowe… Czemu i komu w pierwszym rzędzie winna była lojalność? Sobie, to oczywiste, lecz tak łatwo o tym zapomnieć! Dopóki ktoś ci nie przypomni, jak przed chwilą Simpson.

– Nie obrazisz się, jeśli cię uściskam, mój ty aniele stróżu?

– Nie tylko się nie obrażę, ale będę zachwycony. Cmoknęła go w policzek i sięgnęła po torebkę.

– Straszna szkoda, że nie powiedziałeś mi tego dziesięć lat temu. Teraz, niestety, może już być za późno.

– Przed trzydziestką za późno? Nie bądź głupia. Idź i weź się za czytanie. I zadzwoń do mnie jutro.

Pomachała mu i wyszła, zamiatając długim zamszowym płaszczem.

Obwoluta książki, którą obejrzała w windzie, nie zrobiła na niej większego wrażenia. Nie zamieszczono fotografii autora, jedynie krótką notkę biograficzną, mniej szczegółową niż to, co powiedział jej Simpson. Dziwne – już zaczął jej kiełkować klarowny wizerunek tego człowieka. Spodziewała się w jego twarzy brutalnego rysu; była niemal pewna, że jest niski, masywny, prawdopodobnie za tęgi i arogancki jak diabli. Sześć lat więzienia nie pozostaje bez wpływu na charakter i z pewnością nie dodaje urody. Rabunek z bronią w ręku… Mały grubas ze strzelbą w sklepie monopolowym. Teraz był poważany, a wywiad z nim miał stać się dla niej wielką zawodową szansą. Simpson miał rację co do wielu aspektów jej życia, ale wywiad – czy to z Johnsem, czy z kimkolwiek innym – wykraczał poza sferę możliwości, był po prostu głupotą. Zaraz potem popełniła pierwsze głupstwo. Mianowicie poszła na lunch z Edwardem.

– Moim zdaniem nie powinnaś się na to decydować – rzekł jasno i wyraźnie.

– Dlaczego? – Z góry wiedziała, co powie, lecz nie mogła oprzeć się pokusie, by się z nim trochę podroczyć.

– Sama wiesz dlaczego. Jeżeli zaczniesz przeprowadzać wywiady, wcześniej czy później ktoś cię rozpozna. Może tym razem jeszcze ci się uda, ale…

– Uważasz więc, że powinnam się ukrywać do końca życia?

– To nazywasz ukrywaniem się? – Edward demonstracyjnym gestem omiótł gwarne sale „La Caravelle”.

– W pewnym sensie, tak.

– Iw tym właśnie sensie uważam, że to rozsądne.

– A moje życie, Edwardzie? Co z nim?

– A co ma być? Niczego ci nie brakuje: masz pełen komfort, przyjaciół i swoje pisanie. Czego więcej mogłabyś pragnąć prócz ewentualnie męża?

– Wykreślam ten prezent z listu do świętego Mikołaja. Owszem, mogłabym pragnąć czegoś więcej. Uczciwości.

– Robisz z igły widły. Ceną, jaką zapłacisz za tego rodzaju uczciwość, będzie twoje życie prywatne. Pamiętasz, jak uparłaś się, że chcesz pracować w „Timesie”?

– To było co innego.

– Czyżby?

– Byłam młodsza. Poza tym tamto nie było pasją, tylko zwyczajną pracą. Chciałam sobie coś udowodnić.

– Czy tym razem nie jest dokładnie tak samo?

– Chyba nie. Tym razem chodzi o moje zdrowie psychiczne.

– Na Boga, Keshia, nie bądź śmieszna. Powtarzasz mi frazesy, którymi rano nafaszerował cię Simpson. Dziewczyno, ten człowiek zarabia dzięki tobie pieniądze. Ma w tym własny interes.

Keshia wiedziała, że nie jest to cała prawda. Czuła też instynktownie, że Edward się boi. Ale czego?

– Edwardzie, choćbyś nie wiadomo jak nad tym biadał, i tak pewnego dnia będę musiała dokonać wyboru.

– I pretekstem stanie się artykuł w gazecie? Wywiad z jakimś kryminalistą?

To nie była zwyczajna obawa, a śmiertelne przerażenie. Gdy uświadomiła sobie, gdzie leży jego źródło, zrobiło jej się żal Edwarda. Oto tracił resztkę kontroli nad jej życiem.

– W gruncie rzeczy tu wcale nie chodzi o ten konkretny wywiad, Edwardzie. Wiesz o tym równie dobrze jak ja. Nawet Simpson to rozumie.

– Zatem o cóż ci w końcu chodzi? I dlaczego szermujesz bez przerwy słowami takimi, jak uczciwość, wolność i zdrowie psychiczne? Nie widzę w tym za grosz sensu. Czy ktoś wywiera na ciebie presję?

– Nikt, poza mną samą.

– Ale w twoim życiu jest ktoś, o kim nie wiem, prawda?

– Tak. – Jak przyjemnie było mówić prawdę. – Nie wiedziałam, że chcesz być informowany o wszystkich bez wyjątku moich poczynaniach.

Edward spuścił wzrok z zakłopotaniem.

– Po prostu lubię wiedzieć, że nic ci nie grozi. To wszystko. Domyślałem się, że jest ktoś oprócz Whita.

Ciekawe, czy domyślał się także dlaczego. Na pewno nie.

– Owszem – przyznała.

– Jest żonaty. – To było stwierdzenie, nie pytanie.

– Nie.

– Nie? Byłem pewien…

– Dlaczego?

– Bo jesteś taka… dyskretna. Założyłem, że ten mężczyzna nie jest wolny.

– Nic podobnego. Jest wolny, ma dwadzieścia trzy lata i mieszka w SoHo. Maluje. – Keshia w tej chwili świetnie się bawiła. Ciekawe, jak Edward to przełknie. Wyglądał, jakby lada moment miał dostać duszności.

– Keshia!

– Słucham, Edwardzie? – jej głos ociekał słodyczą.

– Czy on wie, kim jesteś?

– Nie, i nic go to nie obchodzi.

Nie było to zupełnie zgodne z prawdą, lecz Keshia wiedziała, że Markiem powoduje zwyczajna chłopięca ciekawość. Nigdy nie zadałby sobie trudu, by węszyć po tej drugiej stronie jej życia.

– Czy Whit o tym wie?

– Nie. Dlaczego miałabym mu mówić? On też mi nie opowiada o swoich kochankach. To równoprawny układ. Poza tym, mój drogi, Whitney woli chłopców.

Wyraz twarzy Edwarda ją zaskoczył. Malowało się na niej kompletne osłupienie.

– Tak, słyszałem o tym – przyznał po chwili. – Zastanawiałem się, czy ty także wiesz.

– Wiem – teraz Keshia również zniżyła głos.

– Powiedział ci?

– Nie. Wyręczył go ktoś inny.

– Tak mi przykro – Edward odwrócił wzrok i poklepał ją po dłoni.

– Niepotrzebnie. To przecież bez znaczenia. Być może to, co teraz powiem, wyda ci się brutalne, ale nigdy nie byłam zakochana w Whitneyu. Odgrywamy po prostu wygodną dla obojga farsę. Wstyd się przyznać, ale taka jest prawda.

– A ten drugi, ten… artysta, to coś poważnego?

– Nie, to zaledwie miła, łatwa rozrywka i odskocznia od niektórych stresów. Nic ponadto, Edwardzie. Nie bój się, nikt nie zagarnie skarbonki pełnej pieniędzy.

– Nie tym się martwię – sarknął.

– Miło mi to słyszeć.

Dlaczego miała taką ochotę go zranić? Cóż, sam ją prowokował, narzucał się z dobrą wolą niczym nadgorliwy pośrednik oferujący wczasy w kurorcie, który raz już zrobił na niej przygnębiające wrażenie. Nie miała zamiaru ulec.

Edward wstrzymał się z dalszymi uwagami do chwili, gdy zatrzymali się przed drzwiami restauracji, czekając na taksówkę.

– Zrobisz to? – spytał.

– Co?

– Wywiad, na który namawia cię Simpson.

– Nie wiem. Muszę to przemyśleć.

– Dobrze się zastanów. Rozważ, ile to dla ciebie znaczy i jak wysoką cenę zgadzasz się zapłacić. Być może jestem nadmiernie ostrożny. Musisz jednak dokładnie skalkulować ryzyko.

– Czy naprawdę jest takie wielkie, Edwardzie? – spojrzała mu łagodnie prosto w oczy.

– Nie wiem. Podejrzewam tylko, że cokolwiek powiem, i tak zrobisz, co zechcesz. Wtrącając się, zapewne tylko pogarszam sprawę.

– Nie. Ale może będę musiała zrobić ten wywiad. – Nie dla Simpsona. Dla siebie.

– Tak właśnie myślałem.

ROZDZIAŁ 7

Samolot wylądował w Chicago o piątej po południu, Keshia miała więc niecałą godzinę do wystąpienia Johnsa. Dzięki Simpsonowi oddano jej do dyspozycji eleganckie mieszkanie przy Lakę Shore Drive. Jego właścicielka, wdowa po szkolnym koledze Simpsona, spędzała zimę w Portugalii.

Siedząc w mknącej brzegiem jeziora taksówce, Keshia zaczęła odczuwać podniecenie. Nareszcie dokonała wyboruj zrobiła pierwszy krok, lecz co będzie, jeśli okaże się, że był to krok fałszywy? Co innego pracować przy własnym biurku pod pseudonimem K. S. Miller, a zupełnie co innego brać byka za rogi. Rzecz jasna, Mark również nie wiedział, kim naprawdę jest, ale Mark świata nie widział poza swoimi sztalugami, a nawet gdyby poznał jej tożsamość, co najwyżej uśmiałby się serdecznie. Lucas Johns mógł być inny. Mógł próbować posłużyć się nią dla własnych celów.

Wysiadła z taksówki przed domem, którego adres podał jej Simpson, próbując otrząsnąć z siebie te obawy. Wielkiej dwupoziomowe mieszkanie znajdowało się na dziewiętnastymi piętrze nowoczesnego budynku położonego tuż nad jeziorem! Stuk jej obcasów na parkiecie budził w holu głośne echo. Nad głową miała olbrzymi kryształowy żyrandol. U stóp schodów majaczył widmowy kształt osłoniętego przed kurzem wielkiego fortepianu. Długi, wyłożony lustrami korytarz prowadził do salonu. Znalazła w nim masywne, owinięte w białe płachty meble oraz różowy marmurowy kominek w stylu Ludwika XV, połyskujący lekko w padającym z korytarza świetle. Przechodziła z pokoju do pokoju, z zaciekawieniem otwierając kolejne drzwi. Spiralne schody prowadziły na wyższe piętro. Keshia rozsunęła story w sypialni i podciągnęła kremowe jedwabne żaluzje. W dole rozciągało się jezioro skąpane w miękkim blasku zachodzącego słońca. Widać było żagle jachtów wracających leniwie do przystani. Nagle zapragnęła pospacerować, lecz miała przecież inne sprawy na głowie. Między innymi to, jakim człowiekiem okaże się Lucas Johns.

Przeczytała jego książkę i ku własnemu zaskoczeniu stwierdziła, że to fascynująca lektura. Johns zręcznie posługiwał się słowem, potrafił dobitnie obrazować swoje tezy, tu i ówdzie błyskał poczuciem humoru, które nasuwało myśl, że autor, z pasją zaangażowany w temat, siebie traktuje z lekkim przymrużeniem oka. Styl ten w dziwny sposób kłócił się z jego przeszłością; trudno było uwierzyć, że człowiek, który praktycznie całą młodość spędził w sądach dla nieletnich, poprawczakach i więzieniach, dysponuje taką ogładą. Od czasu do czasu świadomie używał więziennego żargonu, jak również slangu kalifornijskich miast. Prezentował dziwaczną kombinację dogmatów i wierzeń, nadziei i cynizmu ubarwionych wrodzoną pogodą ducha oraz wyraźną dozą arogancji. Mieszkało w nim kilku różnych ludzi, przy czym dawnego Johnsa bezlitośnie trzymał w ryzach obecny, do którego przede wszystkim on sam żywił szacunek. Keshia szczerze mu pozazdrościła. W pewnym sensie Jack Simpson miał rację. Pośrednio książka ta traktowała również o niej. Więzieniem może być każdy rodzaj uzależnienia – nawet obiady w „La Grenouille”.